Parker Katherine - Tam, gdzie rosną dzikie astry.pdf

(336 KB) Pobierz
233662068 UNPDF
KATHERINE PARKER
TAM, GDZIE ROSNĄ DZIKIE ASTRY
Tytuł oryginału VALLEY OF WILD ASTERS
ROZDZIAŁ 1
No to pa - rzuciła Meg, kiedy Tim pocałował ją na pożegnanie. - Już dawno
powinnam być w domu.
Zamierzała wysiąść z samochodu, ale chłopak ją zatrzymał, ujmując dłoń, którą
sięgała do klamki.
- Byłaś dzisiaj przez cały wieczór jakaś taka smutna - powiedział.
Zaskoczył ją fakt, że to dostrzegł. Jak zwykle w soboty, umówili się z przyjaciółmi w
pobliskim mieście, Tuscaloosie, i jak zwykle wszyscy świetnie się bawili. Wszyscy poza
Meg, która tego dnia rzeczywiście nie była w najlepszym humorze. Starała się jednak, jak
mogła, nie okazywać tego, żeby nie psuć innym zabawy. Mimo to jej kiepski humor nie
umknął uwagi Tima.
Z jednej strony ucieszyła się, że tak wyczuwa jej nastroje; był to dla niej przejaw jego
wrażliwości i dowód na to, jak bardzo jest mu bliska. Z drugiej jednak strony, zrobiło jej się
głupio, i to właśnie z powodu tego kolejnego sygnału, że Timowi na niej zależy.
Spotykali się już od pięciu miesięcy, a od czterech uchodzili w szkole za parę. Z dnia
na dzień stawał jej się bliższy. Z ich ust nie padły wprawdzie żadne zapewnienia o tym, że
będą się kochać do końca życia, ale Meg często myślała, że jeśli to, co czuje do Tima, nie jest
miłością, to znaczy, że coś takiego jak miłość w ogóle nie istnieje.
Mimo to nie zaprowadziła go jeszcze do Doliny Dzikich Astrów. Nie wspomniała mu
nawet o istnieniu tego cudownego miejsca, które odkryła, mając jedenaście lat. A przecież
wtedy, gdy zobaczyła je po raz pierwszy, złożyła sobie uroczystą przysięgę, że powie o nim
tylko komuś, w kim się zakocha - ten jeden jedyny raz, i to na całe życie, bo wtedy była
święcie przekonana, że tylko tak można się zakochać.
Po drodze odkryła - i to z niemałym bólem - że z tą miłością różnie bywa. Przed
czterema laty jej ojciec zakochał się po raz drugi i zniknął z Alabamy i ich życia, a przed
rokiem zakochała się mama, w rezultacie czego w ich domu pojawił się obcy mężczyzna. To
znaczy teraz nie był już obcy - Meg i jej bracia przyzwyczaili się do Ralfa, nowego męża
mamy, i nawet go polubili. Steve, jej starszy brat, miał już trzecią dziewczynę i jak twierdził -
przynajmniej wtedy, kiedy się z nimi spotykał - w każdej był zakochany.
Choć dawno temu straciła już dziecięcą naiwność, nie chciała rezygnować z dawnych
marzeń o tej jednej „prawdziwej" miłości.
Więc dlaczego nie pokazała jeszcze Timowi Doliny Dzikich Astrów? Z mocnym
postanowieniem, że zrobi to wkrótce, przechyliła się na siedzeniu, przytuliła się do niego i
jeszcze raz się pocałowali.
- Teraz już naprawdę muszę lecieć - rzuciła, odsuwając się niechętnie od swojego
chłopaka. - W domu wszyscy śpią - dodała, widząc, że światła są pogaszone.
Zanim jednak zdążyła wysiąść z samochodu, Tim powiedział coś, co na chwilę
odebrało jej władzę w nogach.
- Wiesz, że cię bardzo kocham?
Setki razy, o różnych porach dnia i nocy, wyobrażała sobie, że słyszy coś takiego,
mimo to wcale nie była na to przygotowana. Miała ochotę zarzucić mu ręce na szyję i znów
się do niego przytulić - tym razem jeszcze mocniej - bała się jednak, że potem nie będzie w
stanie się oderwać.
W domu, w sypialni na pierwszym piętrze, zapaliło się światło i w oknie ukazała się
sylwetka mamy. Meg obiecała wrócić o dziesiątej, a tymczasem dochodziła już jedenasta.
„Też cię kocham" - wyrywało jej się z piersi, ale po części dlatego, że z przejęcia
zaschło jej w gardle i nie mogła wydobyć z siebie głosu, a po części dlatego, że postanowiła
powiedzieć to w innym miejscu, powstrzymała się przed tym wyznaniem.
Uśmiechnęła się tylko, pogłaskała Tima po policzku i chwilę po tym stała już koło
samochodu.
- Spotkamy się jutro? - spytała, nachylając się i wkładając głowę do środka?
- Nie mogę - odparł Tim. - Obiecałem ojcu, że zawiozę go na lotnisko w Montgomery.
Leci do Dallas w interesach. Jego samolot odlatuje o piątej po południu, więc zanim wrócę,
będzie pewnie ósma. Chyba że przyjadę do ciebie prosto z Montgomery.
- Chciałam cię gdzieś zaprowadzić.
- No to będę u ciebie wieczorem. Meg pokręciła głową.
- Nie. To musi być za dnia. Poczekam z tym do przyszłego weekendu.
- A co to takiego? - zaciekawił się chłopak.
- Zobaczysz - odparła tajemniczo.
- Powiedz mi, proszę - nie dawał za wygraną Tim, lecz Meg jeszcze raz pokręciła
głową, przesłała mu w powietrzu całusa i pobiegła w stronę domu.
ROZDZIAŁ 2
Meg zjechała z asfaltowej szosy i zaczęła pedałować znacznie wolniej. Droga
przecinająca ziemie MacPhersonów wspinała się lekko w górę, a poza tym z roku na rok
stawała się coraz bardziej wyboista.
Dziesięć lat temu, kiedy żył jeszcze stary pan MacPherson, cały ten teren, należący do
największej i najlepiej prosperującej farmy w okolicy, wyglądał zupełnie inaczej. Ale po
śmierci właściciela, który nie miał dzieci, jacyś dalecy krewni zaczęli się kłócić o spadek, w
rezultacie czego posiadłość wciąż nie miała właściciela. Z tego, co mówili ludzie, wynikało,
że spór pomiędzy spadkobiercami będzie się toczył kolejne dziesięć lat albo i dłużej.
Tymczasem na ziemi, na której kiedyś uprawiano orzeszki arachidowe, teraz
panoszyły się chwasty, a okazały, otoczony werandą dom i fabryczka, w której niegdyś z
orzeszków ziemnych wytłaczano olej, powoli zamieniały się w ruiny.
Meg wcale to nie przeszkadzało. Miejsce, do którego zmierzała, wciąż było takie same
jak przed sześciu laty, w dniu, w którym odkryła je w czasie jednej ze swoich rowerowych
wycieczek po tym opuszczonym terenie. Szczerze mówiąc, cieszyła się nawet, że
spadkobiercy nie mogą się dogadać. Była niemal pewna, że gdyby pojawił się nowy
właściciel, nie mogłaby się tak swobodnie poruszać po jego ziemi. Teraz traktowała tę farmę -
a zwłaszcza tę jej część, którą nazwała Doliną Dzikich Astrów - jak swoją.
Zbliżała się czwarta. Słońce na swej drodze od zenitu ku horyzontowi miało już za
sobą ten dłuższy odcinek, mimo to z nieba wciąż lał się żar. Jesień w tym roku wyraźnie się
spóźniała i Meg, trzymając jedną ręką kierownicę, a drugą ocierając spocone czoło,
zastanawiała się, czy astry już zakwitły.
Piaszczysta i wyboista droga nagle się urwała i przed dziewczyną stanęła ściana lasu.
Przed sześciu laty, kiedy trafiła tu po raz pierwszy, droga przechodziła w ścieżkę wijącą się
pomiędzy białymi dębami, czerwonymi cedrami i rosnącymi gęsto krzakami. Z biegiem lat
ścieżka tak zarosła, że dziś nikt - poza Meg - nie domyśliłby się, że kiedyś tam była.
Jeszcze dwa lata temu docierała do Doliny Dzikich Astrów na rowerze, teraz musiała
go zostawić, oparty o stary gruby dąb, i dalej przedzierać się pieszo. Pokonanie odległości nie
większej niż kilometr zajęło jej ponad pół godziny, co chwilę bowiem musiała odgarniać
gałęzie jakichś młodych drzew albo ciernistych krzewów.
Była jednak gotowa na znacznie większe wyrzeczenia niż to, żeby tylko znaleźć się w
miejscu, o którym myślała, że jest jej miejscem na ziemi.
Dotarła mniej więcej do połowy drogi, kiedy coś ją przestraszyło. Tuż nad nią rozległy
się jakieś niepokojące dźwięki. Zadarła głowę i nie zauważyła, że przejście toruje jej gałąź
jakiegoś kolczastego krzaku. Od czasu, kiedy zachwyciła ją roślinność Doliny Dzikich
Astrów, zainteresowała się biologią na tyle, że wiedziała, jak nazywa się większość roślin
spotykanych w Alabamie. Nazwy tego krzewu, niestety, nie poznała. Teraz poznała za to
ostrość jego cierni. I tak miała dużo szczęścia, że kolce nie wbiły jej się w oko.
Cofnęła się, przyłożyła dłoń do piekącego policzka i znów spojrzała w górę. Mimo
ostrego bólu uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, co ją przed chwilą tak przestraszyło. Z
konarów dorodnego tulipanowca, pod którym stała, zerwało się, wszczynając alarm, kilka
leśnych kaczek. Poza nią od dziesięciu lat nikt nie przechodził tą ścieżką - która tak naprawdę
wcale już nie istniała - nic więc dziwnego, że zaniepokoiła je obecność intruza.
- Przepraszam - powiedziała Meg, odczuwając niemal wyrzuty sumienia, że zakłóciła
spokój tym zabawnym stworzeniom, które, w przeciwieństwie do swych krewniaczek,
zwyczajnych dzikich kaczek, jako miejsce do życie przedkładają konary leśnych drzew nad
wody stawów czy rzek.
Starając się nie robić dalszego zamieszania, ostrożnie odgarnęła zagradzającą jej drogę
gałąź i ruszyła dalej. Kwadrans później, zobaczywszy górujący nad innymi drzewami
czerwony cedr, wiedziała, że jeszcze chwila, a wkrótce dotrze do swojego miejsca na ziemi.
Wreszcie jej oczom ukazała się otoczona ze wszystkich stron drzewami dolina o
kształcie idealnej elipsy, którą przecinała na dwie równe części niewielka rzeczka - raczej
strumień - rozlewająca się na środku elipsy, tak że powstawało małe jeziorko. Choć od
wczesnej wiosny do bardzo późnej jesieni przychodziła tu w prawie każdy weekend, a w
czasie wakacji częściej - zawsze wtedy, kiedy chciała pobyć sama - jej zachwyt nad tym
miejscem był wciąż tak samo intensywny.
Gdy zobaczyła pierwszą kępę dzikich astrów, przykucnęła i z trudem powstrzymała
się, żeby ich nie zerwać. Kiedy tu była po raz pierwszy, wróciła do domu z całym ich
naręczem. Ale następnego dnia, kiedy patrzyła na nie, więdnące w wazonie w salonie,
obiecała sobie, że już nigdy w życiu nie zerwie żadnej dziko rosnącej rośliny. Tu, w dolinie,
wyglądały najpiękniej i tylko tu było ich miejsce.
Nie do końca dotrzymywała tej obietnicy, czasami nie była bowiem w stanie
powstrzymać się przed zerwaniem paru liści dzikiego imbiru. Dzisiaj też nie potrafiła
zapanować nad tą pokusą. Zerwała kilka, zgniotła je w dłoni i przez długą chwilę
rozkoszowała się świeżym zapachem do złudzenia przypominającym ten roznoszący się w
kuchni, kiedy Ralf siekał korzeń prawdziwego imbiru, który dodawał do swoich chińskich
potraw. Meg nigdy nie powiedziała tego głośno, ale tak naprawdę przekonała się do nowego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin