Background color: black white
Font family: Tahoma Georgia Times
Zrodzony z cienia
David Ferring
Stanisław Belina
Tom II trylogii Konrad
Tytuł oryginału: Shadowbreed
1998 Wydawnictwo MAG
Spis treści• Rozdział pierwszy
• Rozdział drugi
• Rozdział trzeci
• Rozdział czwarty
• Rozdział piąty
• Rozdział szósty
• Rozdział siódmy
• Rozdział ósmy
• Rozdział dziewiąty
• Rozdział dziesiąty
• Rozdział jedenasty
• Rozdział dwunasty
• Rozdział trzynasty
• Rozdział czternasty
• Rozdział piętnasty
Rozdział pierwszy [top]
Sigmar stał, niczym samotna skała, pośród zielonego morza goblinich łbów. Wywijał ogromnym bojowym młotem. Każdy cios rozgniatał na krwawą miazgę kolejną głowę. Ale gobliny wciąż nadchodziły — tylko po to, by paść ofiarą świętego oręża krasnoludów.
Krasnoludy nazwały ten legendarny młot Ghalmarazem — Rozbijaczem Czaszek. Tamtego dnia w pełni dowiódł prawdziwości swego imienia. Raz za razem opadał w dół — przy każdym uderzeniu ginął kolejny z obrzydliwych wrogów.
Przeznaczenie chciało, aby dzień ten okazał się punktem zwrotnym historii, dniem, w którym Sigmar, wódz Unberogenów, przywódca ośmiu zjednoczonych ludzkich plemion, stanie się znany jako Młot na Gobliny — Sigmar Młotodzierżca. W dniu tym położono podwaliny pod mury Imperium. Był to też dzień, w którym gobliny, orki i wszyscy ich bezbożni sojusznicy zostali wypędzeni ze znanego świata.
Gobliny były odwiecznymi wrogami krasnoludów. Rasy te długo i zaciekle walczyły o panowanie nad ziemiami położonymi między Morzem Szponów a Górami Krańca Świata. Wydawało się, że gobliny, dzięki liczebnej przewadze, zatriumfują. Po wiekach walk krasnoludy zostały zepchnięte do swojej górskiej ojczyzny. Wycofywały się przez Przełęcz Czarnego Ognia — odwrót miało osłaniać kilkuset walecznych ochotników. Wydawało się, że ta decyzja jest ostatnią nadzieją narodu krasnoludów, choć tylna straż żadnej nadziei na ocalenie mieć nie mogła. Przeznaczeniem ariergardy było umrzeć, składając życie w ofierze dla ratowania reszty ludu.
Ale armie goblinów nie zmiażdżyły stawiających im czoło bohaterów — zamiast tego same zostały unicestwione. Zablokowane pomiędzy krasnoludami a ich nowymi sprzymierzeńcami — młodą rasą znaną jako ludzie — zielone potwory zostały zmasakrowane, ich poskręcane ciała zasiały całą przełęcz cuchnącym dywanem ciał, ich cuchnąca krew na zawsze splamiła okoliczne skały.
To właśnie Sigmar poprowadził swoje oddziały do zwycięskiej walki przeciwko wspólnemu wrogowi. Gdy nacierał przez zwarte szeregi goblinów, jego potężny młot zbierał krwawe żniwo...
* * *
Ostrze broni zataczało szerokie łuki. Po każdym ciosie padała następna ofiara, wijąc się w męczarniach. Mózgi wypływały ze zdruzgotanych, zielonych czaszek...
Czuł się niezwyciężony. Nowa siła wypełniała jego ciało, duch nasycał się jakąś ogromną mocą, która wydawała się zawsze w nim tkwić, choć objawiła się dopiero teraz.
Gobliny wrzeszczały z bólu i usiłowały umknąć przed razami bezlitosnego topora. Bały się nie tylko ostrza. Próbowały również uciec przed gwałtowną ulewą światła, które nagle rozjaśniło ich podziemne leże — zasłaniały oczy przed błyskiem gromu, wypełniającego ich mroczne królestwo.
Konrad rozchylił wargi, wyszczerzając zęby w dzikim grymasie. Czuł przepływającą przez ciało żądze krwi, taką samą, jaka rozpalała jego prymitywnych pradziadów. Czuł także, że nie jest sam. Niezliczone pokolenia przodków przynaglały, zmuszały do walki — stał się już tylko widzem czynionej przez siebie masakry. Miał wrażenie, jakby jego własne ramiona należały do kogo innego, a toporem kierowała obca siła.
To była jego noc, a zabijanie piekielnych goblinów — jego misja. Zadawał ciosy odruchowo. Całe ciało stało się maszyną zniszczenia, wyzutą z jakichkolwiek myśli. Potrzebował jedynie wyczucia i szybkich reakcji.
Zwłoki niezliczonych wrogów leżały porozrzucane na podłodze starożytnej świątyni krasnoludów, a ich krew płynęła obfitą strugą. Jak w rzeźni.
I nagle okazało się, że zabrakło przeciwników. Leżeli zmasakrowani — martwi lub umierający. Wszyscy, którym udało się przeżyć, wymknęli się w mrok. Konrad wreszcie przestał zabijać. Pozwolił rannym cierpieć, dał śmierci możliwość ogarnięcia ich dusz. Niech umierają powoli, czując ból.
Dysząc ciężko, oparł się na toporzysku i spojrzał na uczynioną przez siebie jatkę. Grymas morderczej furii przemienił się w pełen zadowolenia uśmiech. Otarł lepką posokę, pokrywającą twarz. Nie była to jego krew, a martwi nie będą jej już potrzebowali.
Powoli wychodził z morderczego transu. Spojrzał na źródło światła, które, rozjaśniając w pewnym momencie jaskinie, ocaliło mu życie. Stało się to akurat wtedy, gdy pośród sprzyjających goblinom ciemności podziemnego świata począł tracić siły.
Zdawał sobie sprawę, że owa przemiana nocy w dzień musiała być dziełem Anvili. Kurz w dalszym ciągu unosił się z kamieni, które spadły ze sklepienia, po raz pierwszy od tysiącleci wpuszczając światło do świątyni.
Konrad ruszył w stronę cierpiącego Wilka.
Konrad, Wilk i Anvila przybyli w te góry w poszukiwaniu zaginionej świątyni krasnoludów, gdzie miała spoczywać ukryta fortuna w złocie i kosztownościach. Zamiast tego znaleźli twierdzę goblinów — czy raczej to gobliny ich znalazły.
Rozdzielili się na czas poszukiwań. Wilk został schwytany i właśnie miano go złożyć w ofierze, gdy pojawił się Konrad. Teraz Wilk wisiał, powieszony za przeguby, nagi, pokryty krwią — własną, ludzką — czerwoną, a nie zieloną.
Konrad, idąc w kierunku towarzysza, uświadomił sobie nagle, że Wilk wygląda jakoś inaczej. Jego ciało było jakby zniekształcone, a kończyny — zdeformowane. Być może dlatego, że wciąż zwijał się z bólu, ale jego wytatuowana twarz również wyglądała niezwykle, zupełnie jakby miał wykręconą szczękę. I chociaż skórę pokrywała mu skorupa krwi, przebijał spod niej gęsty, zbity zarost. Wilk przypominał pierwotne zwierzę. Konrad czuł, że sam też staje się podobną istotą...
Wilk spoglądał dziwnie, jakby nie poznawał Konrada i w dalszym ciągu obawiał się, że będzie torturowany, a w końcu złożony w ofierze.
— Czy nie słyszałeś, co ci rozkazałem? — zdołał zapytać słabym głosem. — Miałeś zabić mnie, a nie jego — splunął w stronę ciała czarownika-kapłana goblinów. Zabarwiona krwią ślina wylądowała na pokrytej rytualnymi szramami zielonej twarzy.
Wilk wydał ten rozkaz, gdy Konrad wszedł do ukrytej jaskini, i gdy zobaczyli się z oddali w świetle płonącej pochodni. Konrad wykorzystał jedyną pozostała mu strzałę, aby zastrzelić szamana goblinów, torturującego bezbronną ludzką ofiarę.
— Nie można mieć zaufania do łuku, to chłopska broń — odpowiedział Konrad, powtarzając opinię wyrażoną przez Wilka w dniu ich pierwszego spotkania.
Oparł pokryty krwią młot o ścianę i sięgnął po nóż. A potem zatrzymał się, patrząc na broń, którą gromił wrogów. Przecież używał topora, a nie młota. Dlaczego więc pomyślał, że odstawia młot?
W głowie wciąż dudniły mu odgłosy walki i koszmarne wrzaski nieprzyjaciół. Słyszał też łoskot eksplozji i dudnienie spadających skał. Przesunął dłonią po twarzy, ścierając zalewający oczy strumyk krwi. To była jego własna krew. Raniono go kilkakrotnie i krwawił obficie z ran, ale właściwie tego nie zauważał. Takie obrażenia zdawały mu się niczym.
Za pomocą krisa przeciął liny, którymi przywiązano Wilka do ściany świątyni. Gdy pękło ostatnie włókno sznura, ostrze noża rozsypało się na kawałki. Tę broń o falistej klindze Konrad posiadał przez połowę życia — wielokrotnie ocaliła go od śmierci. Spojrzał na kościaną rękojeść, a potem upuścił ją na ziemię.
— Sądziłem, że masz zamiar poderżnąć sobie gardło, zanim cię wezmą do niewoli — powiedział. Wilk kiedyś przysiągł, że nie da się wziąć żywcem.
Gdy ściągał przyjaciela na ziemię, Wilk skrzywił się, odsłaniając szpiczaste zęby.
— Postanowiłem raczej poderżnąć parę ich gardeł — wychrypiał.
Chwilę później usłyszeli zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Spojrzeli na drugi koniec jaskini — w stronę ciemnych tuneli, do których umknęły ocalałe stwory.
Konrad jedną ręką podtrzymywał Wilka, a drugą sięgnął po zakrwawiony topór. Stali z Anvilą ramię przy ramieniu, czekając aż wrogowie wyłonią się z czarnych korytarzy.
Stąpanie zbliżało się, stawało coraz groźniejsze, dudniąc echem w złowieszczej ciszy. Musiała się tam znajdować cała armia goblinów — tym razem wędrowcy nie mieli żadnych szans.
— Gdzie są te wszystkie skarby? — spytała Anvila.
Kobieta-krasnolud stała w wyjściu z jednego z tuneli i rozglądała się po nagich ścianach wysoko sklepionej świątyni, nie zwracając uwagi na martwe i umierające gobliny.
Wreszcie zapadła cisza. Ustały jęki umierających. Wszystkie zielone bestie nie żyły — albo były zbyt słabe, by prosić o pomoc. Zresztą wkrótce również i te dogorywające staną się martwe.
Konrad spojrzał na leżącego, nieprzytomnego Wilka. Jego rany w końcu się zagoją i o tej przygodzie będą przypominać jedynie nowe szramy.
Zmiany, które Konrad zaobserwował w Wilku, musiały wynikać z doznanych cierpień. Albo też zmysły samego Konrada uległy zaburzeniu pod wpływem bitewnego szału. Jak inaczej bowiem można wytłumaczyć złudzenie, że walczył młotem, a nie toporem?
Obserwował mroczne tunele, obawiając się, że hordy obrzydliwych goblinów lada chwila powrócą. Światło trzymało je na dystans, ale jak prędko przezwyciężą strach, jak prędko uświadomią sobie ilu naprawdę jest wrogów?
Gdy Konrad zagłębił się w podziemny labirynt, poszukując Wilka i tych, którzy go pojmali, Anvila pozostała na powierzchni. Przy pomocy swych technicznych umiejętności sprowadziła w mroki podziemi światło dnia. Jasność.
— Krasnoludy oświetlały swoje świątynie układem soczewek, przenoszących z powierzchni ziemi światło słoneczne — wyjaśniła Anvila — Na górze znalazłam soczewkę, ale była zasypana tonami skał. Wysadziłam je prochem.
— Mówiłem ci, że ona jest sprytna — mruknął Wilk, który na chwilę odzyskał świadomość, po czym stracił przytomność.
Konrad zazdrościł mu stanu nieświadomości — sam marzył o śnie. Ale nie wolno mu odpoczywać, póki nie wydostaną się ze świątyni. Obserwował, jak Anvila bada otoczenie. Nie mogła przecież poszukiwać skarbu, na który liczył Wilk. Jeżeli w ogóle kiedyś były tu jakieś pozostawione przez krasnoludy kosztowności, dawno już zostały znalezione przez gobliny.
Anvila oglądała kamienie i rzeźby, badała kolumny przy wejściach do korytarzy odchodzących ze środkowej części świątyni. Przesuwała palcem po śladach niektórych runów, próbując odczytać, co napisali przed wiekami jej praojcowie.
Komnata musiała być wykuta w litej skale, a jej podłogę i ściany wyłożono potężnymi, kamiennymi blokami. Dolna część pomieszczenia była okrągła, zaś ściany wyginały się łukowato ku górze, tworząc potężną kopułę o ponad trzydziestometrowej wysokości.
— Kiedyś była tu świątynia krasnoludów — oświadczyła po powrocie Anvila — a teraz gobliny odprawiają w niej swe ohydne rytuały. Musieliście je zastać w trakcie odprawiania jakiejś ceremonii, związanej z ostatnim dniem wiosny — uklękła przy Wilku i popatrzyła na miejsce, do którego był przywiązany.
— Czy jutro jest pierwszy dzień lata? — zapytał łagodnie Konrad.
Właśnie podczas pierwszego dnia lata odmieniło się jego życie.
Dokładnie pięć lat temu jego rodzinna wieś została całkowicie zniszczona. Konrad był jedynym, który ocalał.
Potrząsnął głową i zacisnął mocno powieki, starając się odgonić napływające wspomnienia — przede wszystkim wyobrażenia o tym, co musiało dziać się wtedy z Elyssą.
Krew, która oblepiała kończyny i tors Konrada, obrzydliwie śmierdziała. Teraz, kiedy Anvila była już przy Wilku, Konrad mógł w ruinach świątyni poszukać wody do umycia się.
W ostatnich latach zabił wiele goblinów, ale żaden z nich nie był tak odmieniony, jak te napotkane tutaj. Życie pod ziemią musiało przyczynić się do zmiany ich wyglądu, uczynić je mniejszymi i bardziej zgarbionymi, sprawić, że ich skóra stała się bledsza, a oczy większe.
W przeciwieństwie do wielu zwierzołaków, których krew paliła jak kwas, posoka goblinów była stosunkowo niegroźna, ale należało jak najszybciej pozbyć się jej śladów z poranionego ciała.
Konrad nie znalazł wody w obrębie świątyni, ale za to odszukał miecz, zagubiony w czasie walki. Odwracając się w stronę Wilka i Anvili, spojrzał do góry, na wielki szklany krąg, wbudowany w kamienną ścianę. Wyglądał jakby składał się z pierścieni o różnych wymiarach i grubości.
Już odwracał głowę, gdy dostrzegł w soczewce jakiś ruch. Patrzył dalej, obserwując, jak widoczny w niej kształt staje się coraz wyraźniejszy. Wreszcie ujrzał jeźdźca, człowieka na wierzchowcu, człowieka, którego nie mógł nie rozpoznać — wojownik ze spiżu!
Konrad nie wierzył własnym oczom. Minęło pięć lat od dnia, w którym razem z Elyssą widzieli, jak rycerz ze spiżu przejeżdża przez ich skazaną na zagładę wioskę — milcząca postać, sprawiająca wrażenie jakiejś nadnaturalnej istoty.
A gdy w dniu spotkania z Wilkiem, Konrad opisał mu jeźdźca, który zjawił się w przededniu zniszczenia wioski, ten odpowiedział, że jest to jego brat, brat bliźniak...
Konrad wciąż dokładnie pamiętał słowa Wilka: „On jest bardziej niż martwy...”
Od tej pory Wilk nie wspominał już swojego brata i Konrad nie myślał więcej o wojowniku ze spiżu. Nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze go spotka.
Czy jeździec rzeczywiście wrócił, aby znów zakłócić spokój jego duszy — czy też był tylko iluzją?
— Anvilo! — wrzasnął Konrad, wskazując na szklany krąg. — Czy ty też go widzisz?
— Tak! — odkrzyknęła.
— Co to takiego?
— Odległy obraz, odbity i powiększony przez soczewki. Jedna z powierzchni musiała zostać uszkodzona i, dzięki jakiemuś fenomenowi przekazuje nam ten widok.
— Czy jest rzeczywisty?
— Tak. Zapewne znajduje się w odległości kilku mil, u stóp góry.
Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, widmowy obraz rozpłynął się we mgle soczewek, po czym zniknął.
Konrad jeszcze przez jakiś czas wpatrywał się w szklany krąg, chociaż nic już nie było na nim widać, a potem odwrócił się i pospieszył do miejsca, w którym znajdowali się Anvila i Wilk.
— Muszę iść za nim — oznajmił.
Kobieta-krasnolud spojrzała na niego, ale nie odezwała się ani słowem.
— Muszę iść. Takie jest moje przeznaczenie...
Anvila wzruszyła ramionami.
— Skoro tak uważasz — idź!
— A co z Wilkiem? Możesz się nim zaopiekować, pomóc mu się stąd wydostać?
— Oczywiście.
— A co z goblinami?
— Jestem krasnoludka. A to jest królestwo moich przodków. Wiem, jak sobie radzić z goblinami.
Konrad spojrzał na Wilka, którego oczy otwierały się powoli. Ból i cierpienie, które wciąż odczuwał, odbijały się w ich lodowatym błękicie. Utkwił wzrok w twarzy Konrada. Oblizał wargi i otworzył usta.
— Chaos — szepnął. Wziął płytki oddech, a potem powtórzył, ale tym razem głośniej: — Chaos! — ostrzegł przyjaciela.
A potem zamknął powoli oczy i ponownie pogrążył się w nieświadomości, jakby te dwa słowa do cna go wyczerpały.
„Chaos...”
Było to określenie, które Konrad słyszał wielokrotnie, które często wymawiano na ziemiach pogranicza, którego sam używał, ale które każdy rozumiał inaczej. Bez względu jednak na to, co naprawdę znaczyło, słowo to spowodowało, że Konrad poczuł zimny dreszcz, przebiegający po plecach.
Wilk znałby znaczenie tego terminu. Ale Wilk nie mógł odpowiedzieć na żadne pytanie.
Konrad chciał również dowiedzieć się paru rzeczy o bliźniaku towarzysza: co się z nim stało, w jaki sposób związał się z siłami ciemności. Odwrócił się do Anvili. Jak zwykle nie zareagowała i nie odezwała się ani słowem.
— Muszę iść — oznajmił.
— Już mówiłam. Jeżeli musisz — idź!
Konrad skinął głową i ruszył wolno, kierując się w stronę korytarza, którym Anvila weszła do świątyni. Niechętnie porzucał towarzyszy, ale krasnoludka była pewna, że zdoła bezpiecznie wyprowadzić rannego człowieka z legowiska goblinów, a potem z gór.
Wilk był drugim co do ważności człowiekiem w życiu Konrada, kimś, kto zmienił wiejskiego chłopaka w wojownika. Ale najważniejsza była Elyssa. Jego pierwsza, prawdziwa miłość, dzięki której zdobył osobowość, a nawet własne imię. Minęło już pięć lat od chwili, gdy została zamordowana, starta z powierzchni ziemi.
Pięć lat bez jednego dnia.
A teraz rycerz ze spiżu znajdował się w pobliżu, akurat w piątą rocznicę dnia, w którym Konrad i Elyssa go zobaczyli.
Wilk często powtarzał, że nie ma czegoś takiego jak przypadek — wszystko jest przeznaczeniem. I Konrad nauczył się wierzyć, że jest to istotnie prawda.
Musi odszukać jeźdźca. Dopiero wtedy będzie mógł odnaleźć własną osobowość i odkryć tajemnicę swojego życia.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Anvile i Wilka, Konrad odwrócił się i wszedł do ciemnego tunelu, który miał wyprowadzić go na powierzchnie.
Korytarz był zbyt wąski, aby posługiwać się w nim toporem, wydobył więc miecz. Zapomniawszy, że stracił nóż, sięgnął po niego lewą ręką. Wypatrując lśnienia wrogich, czerwonych oczu, które ostrzegłoby go przed oczekującymi w zasadzce, zniekształconymi wrogami, wkroczył w ciemność.
Zamrugał, oślepiony nagłym światłem. Słońce stało w zenicie, płonąc żywym ogniem na bezchmurnym niebie. W zimie Kislev mógł być najchłodniejszym miejscem na ziemi, ale w lecie wydawał się najgorętszym.
Zrobił kilka głębokich oddechów, napełniając płuca czystym powietrzem i uwalniając nozdrza od przyprawiającego o mdłości gobliniego smrodu podziemnego labiryntu. Skórę i ubranie wciąż miał poplamione zieloną krwią, której nie pozbędzie się tak łatwo, jak odoru z płuc.
Zrzucając większą część zabrudzonej odzieży, przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni był pokryty taką ilością wrażej posoki. Był to ten sam dzień, kiedy zniszczono wioskę. Wtedy, dla bezpieczeństwa, przebrał się, zakładając skórę, zerwaną z zabitego zwierzołaka. Potem przyłączył się do szalonych napastników.
Splunął, próbując pozbyć się z ust smaku śmierci. Postanowił nie myśleć o przeszłości, ale to było trudne.
Wkrótce odnalazł wielką soczewkę, niegdyś oświetlającą podziemną świątynię krasnoludów. Była okrągła i miała przynajmniej pięć metrów średnicy. Szlifowana jak drogocenny kamień, spoczywała zagłębiona w zboczu góry. Anvila wysadziła skały, które od wieków przysypywały wielką taflę szkła. Teraz soczewka była w wielu miejscach popękana i pokruszona.
Kilku fragmentów brakowało i te zmiany musiały spowodować ów miraż, który ukazał mu wojownika ze spiżu. Odległy obraz, uchwycony przez jedną z brakujących płaszczyzn, został przekazany do soczewki na powierzchni i za pośrednictwem systemu mniejszych zwierciadeł do znajdującej się w dole jaskini.
Konrad podszedł do skraju urwiska i spojrzał w dół, starając się dostrzec położony poniżej teren. Chociaż jednak wychylał się na całą długość ramion, niżej znajdujące się szczyty przesłaniały widok. Z tak dużej odległości nie był w stanie określić, gdzie przebywał jeździec ze spiżu, i w którym kierunku podążał.
Tylko po odszukaniu właściwego odłamka soczewki mógł mieć szansę ustalenia, gdzie znajduje się rycerz. Fragment ten musiał istnieć, ponieważ dzięki niemu zobaczył obraz. Gdyby go odszukał, spojrzałby przez niego, jak przez okular lunety, i być może zobaczyłby cel poszukiwań.
Eksplozja prochu użytego przez Anvile skruszyła skałę na tak wiele odłamków, że Konrad uświadomił sobie, iż jego poszukiwania niemal z góry skazane są na niepowodzenie. Ale musiał spróbować.
Prawie godzinę wspinał się po głazach, grzebał wśród pyłu i gruzu, wypatrując kawałka szkła, ustawionego w odpowiednim miejscu lub zaklinowanego tak, że widać byłoby przezeń położony w dole teren. Odnalazł wiele fragmentów soczewki, lśniących w słońcu jak drogocenne klejnoty, ale żaden z nich nie był tym, którego poszukiwał.
Wreszcie musiał przyznać się do porażki. A tymczasem, z każdą mijającą minutą, wojownik ze spiżu oddalał się coraz bardziej.
Konrad tym razem wyszedł na powierzchnię inną szczeliną, ale natychmiast zorientował się w terenie i skierował kroki w stronę dolnej części zbocza. Spojrzał na południe, na szlak, którym wspinał się z Anvilą. Rozpoznał znajome miejsca, a potem popatrzył na mroczniejące pękniecie w skale, przez które wszedł do twierdzy goblinów.
Przez chwilę miał ochotę wrócić i pomóc Anvili w opiece nad Wilkiem, ale uświadomił sobie, że nie ma tam nic do roboty. Nie potrzebowali jego wsparcia. Wyszedł na powierzchnię, aby odnaleźć wojownika ze spiżu i to było teraz jego najważniejszym zadaniem.
Tym samym niebezpiecznym szlakiem, którym szedł na górę, teraz zaczął podążać w dół zbocza. Schodzenie wcale nie było łatwiejsze od wspinaczki, pod pewnymi względami sprawiało nawet więcej trudności. Wtedy nie obawiał się o siebie, ponieważ za wszelką cenę starał się odnaleźć Wilka — myślał tylko o ocaleniu towarzysza.
Wtedy przez cały czas widział przed sobą szczyt. Wracając — tylko przepaść. Długo by spadał...
W końcu dotarł do miejsca, gdzie tuż przed świtem Anvila i Wilk wpadli w zasadzkę. Nie różniło się niczym od pozostałych odcinków tego trudnego szlaku, jeżeli nie liczyć zmasakrowanych goblinich trupów. Zdążyli zabić całkiem sporo wrogów, zanim Wilk został wzięty do niewoli, a Anvila wpadła w szczelinę. Wśród zwłok leżała również Północ — koń Wilka.
Między zapasami, które biały ogier wniósł na strome zbocze, Konrad znalazł bukłak z wodą. Zwilżył gardło. Pozwolił też, by woda spływała mu po twarzy, zmywając większą część zaschniętej krwi. Wytarł usta grzbietem dłoni. Potem zabrał się za wybieranie potrzebnego prowiantu.
Nie zabrał go zbyt wiele. Wilk i Anvila również będą potrzebowali jedzenia i wody. W jukach koni pozostawionych dalej, u stóp góry, znajdowało się więcej zapasów — oczywiście pod warunkiem, że nie znalazła ich jakaś banda goblinów albo innych istot zamieszkujących tę skalistą krainę.
Konrad wciąż czuł zmęczenie, ale nie zatrzymał się na długo. Musiał ruszać dalej. Podążył w dół poszarpanego zbocza, zbierając po drodze przedmioty, które poprzednio odrzucił, gdyż spowalniały wspinaczkę — futrzane nogawice, fragmenty zbroi. Wreszcie dotarł do miejsca, w którym spędził poprzednią noc.
...
marc144