Saga Lunaświatów 03 - Próżniowędrowiec.rtf

(2122 KB) Pobierz

SEAN McMULLEN

Próżniowędrowiec

Przełożyła

Agnieszka Sylwanowicz

Prószyński i S-ka


Podziękowania

 

Dziękuję Catherine Smyth-McMullen, Zoi Krawczenko, Paulowi Collinsowi, Faye Ringel oraz Jackowi Dannowi za rady, a szczególnie June Young za najdokładniejsze sprawdzenie spójności szczegółów, z jakim miałem do czynienia w życiu.

Największe podziękowania należą się H.G. Wellsowi za napisanie Wojny światów.


Rozdział 1

 

W przededniu wojny

 

 

Nikt w Scalticarze by nie uwierzył, że w ciągu ostatnich miesięcy roku 3143 mieszkańców tej krainy pilnie obserwowały inteligentne istoty z innego świata. Skoro są tak bardzo inteligentne, to po co zawracają sobie głowę obserwowaniem nas?, mogłaby zapytać cesarzowa Wensomer. Kluczowymi słowami są tu jednak mogłaby zapytać. Cesarzowa Wensomer zniknęła, a w Scalticarze nastały czasy, jakie historycy denerwująco nazywają ciekawymi. Jednakże czasy właśnie miały się stać znacznie bardziej interesujące, ponieważ w pierwszym miesiącu roku 3144 Lupanianie byli gotowi przedsięwziąć o wiele więcej, niż tylko uważnie się nam przyglądać z daleka.

 

Nazywam się Danolarian Scryverin i jestem inspektorem Straży Dróg z Kwadrantu Zachodniego. Danolarian Scryverin to nie imię i nazwisko, które otrzymałem przy narodzinach, lecz moje prawdziwe dane charakteryzują się tym, że każdego, kto je nosi, poszukują bardzo rozzłoszczone osoby ocalałe po pewnym dość niefortunnym wypadku. Zatem używam imienia Danola Scryverina i nikt nie musi wiedzieć, że jest on martwy. A naprawdę denerwującą ironię w tym wszystkim stanowi to, że ja się po prostu urodziłem z niewłaściwych rodziców. I chociaż mam osiemnaście lat, mówię, że mam dwadzieścia trzy, zresztą posługuję się dokumentami marynarza Danola Scryverina, który, gdyby żył, miałby około dwudziestu trzech lat. Data moich urodzin to siedemnasty dzień pierwszego miesiąca. Obchodzę je co roku, tylko to sobie zachowałem z przeszłości.

W dniu rozpoczęcia inwazji z Łupana prowadziłem mój oddział przez góry Drakenridge. Ze szlaków w wyższych partiach gór roztaczają się najpiękniejsze widoki, jakie można sobie wymarzyć. Na wysokości prawie pięciu tysięcy metrów widać było przykryte śniegiem naprzemienne warstwy ciemnego piaskowca, kremowego marmuru, zielonego granitu i dropiatego łupku, poprzecinane rwącymi potokami i wspaniałymi wodospadami. O tej porze roku niebo zazwyczaj bywa pogodne; nieco nawet zelżały wielkie toreańskie burze. Powietrze było czyste jak kryształowa soczewka i bardzo, bardzo zimne. Na tej wysokości rosło niewiele poza suchymi porostami i nie można było znaleźć żadnej wioski czy gospody. Toteż spaliśmy pod gołym niebem, a utrzymanie ciepła zawsze stanowiło problem. Nawet kiedy gotowaliśmy wodę, pozostawała letnia, mimo że wściekle się burzyła.

Wszystkie te niewygody stanowiły jednak błahostkę w porównaniu z tym, co musiałem znosić jako dowódca mojego trzyosobowego oddziału. Składał się z konstabl Riellen, byłej radykalnej studentki czarnoksięstwa, konstabla Rovala, który miał poważny problem alkoholowy, oraz konstabla Wallasa. Wallas był niegdyś wysoko postawionym dworzaninem, lecz zabił cesarza, a potem udało mu się obrazić pewną ważną osobistość o wielkich talentach magicznych. Nie dowiedziałem się szczegółowo, co zaszło, lecz Wallas został zmieniony w dość otyłego czarnego kocura.

Zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie w miejscu, skąd roztaczał się widok zapierający dech w piersiach. Kiedy ja patrzyłem na cudną panoramę gór, Riellen czytała książkę o teorii politycznej, Roval mruczał przekleństwa pod adresem wykonanego węglem portretu kobiety, który trzymał w medalionie, a Wallas pochłaniał garść suszonych kawałków ryby. Rozłożyłem szkic, który zrobiłem własnoręcznie, przedstawiający piękną albinoskę. Bardzo delikatnie pogłaskałem policzki podobizny Lavenci, tak jak robiłem codziennie przez dziesięć tygodni od wyruszenia z Alberinu, a potem wyjąłem mój almanach, by nauczyć się na pamięć kilku kwestii, których znajomości można się było spodziewać po kimś udającym zapalonego astronoma. Zauważyłem, że mamy siedemnasty dzień pierwszego miesiąca i po krótkim zastanowieniu postanowiłem uczcić moje urodziny.

- Dlaczego umieściłeś świeczkę na ciasteczku imbirowym? - zapytał Wallas, siadając prosto i zabierając się do mycia wąsów.

- Odczułem potrzebę uroczystej oprawy dnia - odparłem sztywno. - To improwizowany tort.

- Aha. Zatem kiedy potrząsnąłeś tą butelką po piwie z dwoma suszonymi winogronami, odrobiną stopionego śniegu i półkwaterką rumu w środku, miało to być improwizowane wino?

- Jak nie chcesz...

- Nie, nie, tego nie powiedziałem! Zapewne masz urodziny, tak?

- Możliwe. Riellen, też chcesz wina?

- Wino to trucizna wysysająca siły z uciskanego plebsu, a ja piję tylko piwo, napój ciemiężonych - oznajmiła automatycznie, a potem pokręciła głową i dodała: - Panie inspektorze!

- Nawet jako gest solidarności między uciśnionymi konstablami Straży Dróg? - zapytałem.

Słowa gest, solidarność oraz uciśniony wykonały w jej umyśle swą zwykłą pracę.

- No, hm, w takim razie tak.

- Obawiam się, że ciebie nie mogę poczęstować - zwróciłem się do Rovala. - Rozkazy i w ogóle.

- Upokorzony przez kobietę - mruknął Roval, którego w trakcie podróży zmusiłem do takiego ograniczenia picia, że robił to tylko podczas wizyt w rzadko napotykanych gospodach.

Tak więc uczciłem moje urodziny toastem z dwojgiem towarzyszy; Wallas chłeptał z cynowej miseczki, Riellen udawała, że sączy z wdziękiem napój z butelki po piwie przez słomkę - lecz w rzeczywistości nic nie piła z solidarności z uciskanymi masami wolącymi piwo - a ja piłem z mojej półkwaterkowej miarki. Z niejakim trudem zapaliłem świeczkę, posługując się hubką i krzesiwem, a potem pośpiesznie ją zdmuchnąłem, zanim ubiegł mnie wiatr. W końcu połamałem ciasteczko, rozdałem kawałki i zacząłem się pakować.

- Nie tak dobre jak Frallandzkie Kiciusiowe Chrupki - mruknął Wallas, kiedy sadzałem go na zadzie mojego konia.

- Następnym razem sam zjem twoją porcję - powiedziałem i ruszyliśmy w drogę.

Od dziewięciu dni prowadziliśmy konie, bo nie znosiły dobrze tej wysokości, a oprócz naszych bagaży musiały też nieść paszę dla siebie. Szlak był szeroki, solidnie wykonany i dobrze utrzymany, lecz nawet dobrego dnia mieliśmy szczęście jeśli pokonaliśmy dwadzieścia kilometrów.

- Niegdyś byłem wielki, niegdyś byłem dworzaninem - dobiegł mnie zza pleców ponury głos Wallasa.

- Upokorzony przez kobietę - mamrotał Roval; myślami błądził gdzieś bardzo daleko.

- Właściwie mnie upokorzyła nie kobieta, tylko dwie kobiety - stwierdził Wallas. - To znaczy sprowadziła do poziomu kota. Jedna była szklanym smokiem, druga czarnoksiężniczką. Zostałem wykorzystany jak pionek. Możecie to sobie wyobrazić? Ja, wielki dworzanin. Niegdyś mieszkałem w pałacu. Teraz tylko na mnie spójrzcie.

- Trudno cię nie zauważyć - powiedziałem ze znużeniem.

- Nie powinieneś się smucić, bracie Wallasie - odezwała się Riellen, która prowadziła swego konia tuż za moim. - Los oszczędził ci zostania żądnym władzy wyzyskiwaczem uciskanego ludu.

- Nie prosiłem o tę łaskę.

- Ale ją otrzymałeś w chwili zmiany, no... okoliczności. Teraz możesz dążyć do realizacji swego wielkiego przeznaczenia.

- Jak kot może mieć wielkie przeznaczenie? Ja nawet nie lubię kotów! Wolę psy.

- Lecz jako kot zostałeś oswobodzony, bracie Wallasie. W chwili przemiany zostałeś uwolniony z arystokratycznych łańcuchów.

- Zapłaciłem za te łańcuchy mnóstwo pieniędzy! Niegdyś byłem bogaty. Teraz dostaję ledwie dziesięć florinów tygodniowo od Straży Dróg, bo jestem tylko kotem. Jawna dyskryminacja.

I tak to się toczyło przez następną godzinę. Ja też byłem bogaty, pomyślałem, ale nie tęskniłem za tym. Rodzice dobrze mnie wykształcili, płacili też za naukę fechtunku, łucznictwa i konnej jazdy u najlepszych mistrzów. Do czternastego roku życia, kiedy pewnego dnia zostałem w samym ubraniu, nie brakło mi niczego. Okazało się jednak, że moje wykształcenie i umiejętności są warte więcej od wozu wyładowanego złotem - teraz, mając osiemnaście lat, byłem nad wiek mądry i udawałem dwudziestotrzylatka.

Dotarliśmy do słupka kilometrowego z wyrytą na nim liczbą pięćdziesiąt i w tym miejscu skończyła mi się cierpliwość do podwładnych.

- Konstable Riellen, Rovalu i Wallasie, zostańcie tu, a ja pójdę naprzód - rozkazałem, podając Riellen wodze mojego konia. - Sprawdzę, czy droga wolna..

- Tak jest! - Zasalutowała.

- Grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? - zawołał z niepokojem Wallas z wysokości juku.

- Gdybym uznał, że tak, wysłałbym ciebie - odparłem.

- Bracie Wallasie, czy przedstawiłam ci już moją teorię wewnętrznego oswobodzenia? - spytała Riellen.

- Tak, a ja ci powiedziałem, co możesz z nią zrobić! - warknął kot.

Roval wyjął medalion, otworzył go i zaczął obrażać umieszczony w nim wizerunek.

 

Zostawiłem ich, ponieważ słupek, który właśnie minęliśmy, oznaczał, że znaleźliśmy się niemal u kresu podróży. Wąska droga mocno się przytulała do zbocza góry; z prawej strony, prosto i daleko, daleko w dół znajdowało się przejrzyste powietrze. Głosy Riellen, Wallasa i Rovala ucichły za zakrętem, a przede mną pojawił się Alpindrak.

Wyglądało to tak, jakby szczyt najwyższej góry na scalticarskim kontynencie oblepiły olbrzymie białe kryształy ze srebrnymi kopułami. Budynek ten był niegdyś letnim pałacem bardzo bogatego króla, Senderiala IX, który miał dość niespotykaną słabość polegającą na tym, że uwielbiał patrzeć w nocne niebo. Choć sama w sobie dość prosta i nieszkodliwa, okazała się najkosztowniejszą ludzką słabością w historii kontynentu. W całym Scalticarze powietrze było najczystsze na Alpindraku, więc król rozkazał wybudować tu pałac, co opróżniło skarbiec królestwa do połowy. Po jego śmierci syn króla ogołocił budowlę. Samych budynków nie dało się jednak przenieść, a żaden z jego wygodnickich potomków nie chciał mieszkać w zimnym, odludnym miejscu, położonym tak wysoko, że trudno tu się oddychało, a woda wrzała, kiedy była jeszcze letnia. Umieszczono tu niewielki garnizon, do którego zsyłano żołnierzy za karę.

Po sześćdziesięciu latach zaniedbania pałacu Alpindrak pewien uczony uświadomił sobie, że nowo wynaleziony dalekopatrz można wykorzystywać do obserwacji innych światów o wiele efektywniej, jeśli umieści się go bardzo wysoko, gdzie powietrze jest czystsze. Ówczesny monarcha przekazał władzom Akademii Sceptycznej nieprzydatny do niczego innego pałac, który po dziesięciu latach stał się jednym z największych ośrodków badawczych zimnych nauk w znanym świecie.

Było tu naprawdę pięknie. Widziałem wspaniałe obrazy malowane z miejsca, w którym teraz stałem, czytałem doskonałe wiersze inspirowane tym widokiem i nawet znałem zniewalająco obrazowe pieśni starające się to wszystko ogarnąć. W gruncie rzeczy spodziewałem się piękna, jakiego nie potrafiłoby oddać żadne dzieło sztuki, i nie miałem ochoty po raz pierwszy ujrzeć Alpindraku przy wtórze sprzeczki Riellen i Wallasa o politykę i różnice klasowe. Zatem pałac zobaczyłem w samotności. Nie rozczarowałem się; właściwie byłem oszołomiony. Stałem tak wiele minut, zapisując sobie w pamięci górę, pałac, ciemnobłękitne niebo, szum wiatru, a nawet chłód powietrza. Rozłożyłem portret Lavenci, pokazałem widok wizerunkowi mojej dziewczyny, a potem zawróciłem i skinąłem na Riellen i Rovala, by przyprowadzili konie.

- Nieprzyzwoity brak umiaru klasy rządzącej - oznajmiła dziewczyna na widok pałacu Alpindrak.

- A teraz fantastyczne obserwatorium i katedra zimnych nauk - odparłem.

To ją trochę przystopowało. Chociaż Riellen studiowała kiedyś magię, odczuwała solidarność z wszystkimi uczonymi - oczywiście oprócz tych, którzy pisali historie i kroniki gloryfikujące monarchie.

- Do pięt nie dorasta cesarskiemu pałacowi w Palionie - ocenił Wallas, wytykając głowę z juku. - Czy już wam mówiłem, że przed przemianą byłem tam seneszalem?

- Podobno utrzymałeś się na stanowisku tylko dziesięć minut - stwierdziłem z nadzieją, że jego też uciszę.

- No... gdyby nie niefortunna śmierć cesarza, trwałoby to dłużej.

- Brat Danol powiedział mi, że to ty go zabiłeś - rzekła Riellen bardzo przychylnym tonem.

- To nieprawda! - wrzasnął Wallas. - Byłem niczego nie podejrzewającym pionkiem w jakiejś królewskiej intrydze.

- O tak, zostałeś wykorzystany przez klasę rządzącą - przytaknęła Riellen z podziwem.

- Przestańcie! - warknąłem z irytacją. - Niedługo znajdziemy się w murach pałacu i nie chcę słyszeć ani słowa o magii, martwych cesarzach czy też uwalnianiu motłochu spod jarzma cesarskich rządów. Riellen, ty i ja mamy być konstablami Straży Dróg.

- Ależ my nimi jesteśmy, inspektorze. Mam odznakę numer dwa zero trzy, a numer w gildii...

- Chcę powiedzieć, że wszyscy troje mamy być niczym się niewyróżniającymi, zwykłymi strażnikami płci męskiej, którzy nie będą wywoływać komentarzy. Zwiąż włosy i naciągnij płaszcz na piersi.

- Smutno to świadczy o stanie społeczeństwa, skoro muszę udawać młodzieńca po to, żeby zaznać dość wolności, by...

- Udawaj młodzieńca, Riellen, to rozkaz.

- Tak jest!

- A ty, Wallasie, pamiętaj, że jesteś kotem.

- Można by sądzić, że jest to przygnębiająco oczywiste... panie inspektorze.

- Chcę powiedzieć, że masz się zachowywać jak prawdziwy kot, bo osoba, którą chcemy podejść, wie o tobie. W murach Alpindraku do wszystkich oprócz mnie masz mówić miau, bo inaczej przeprowadzę na tobie prostą, lecz bardzo przykrą operację.

- Nie musi pan być prostacki, inspektorze. Może i wyglądam jak kot, ale umiem wykonywać rozkazy.

- Rovalu, do pałacu prowadzi pięć tysięcy kamiennych stopni - powiedziałem. - Jeśli dziś wieczorem się upijesz, to jutro rano obudzisz się z trzęsiączką. Pięć tysięcy stopni z trzęsiączką, konstablu Roval, zastanów się nad tym. Jeśli nie będziesz w stanie zejść, będziesz musiał się stoczyć.

- Gdyby tylko wyjaśniła, że będę zaledwie jednym z wielu, to-bym zrozumiał - westchnął Roval. - Ale powiedziała, że jestem tylko ja. Oddałem jej swe serca.

 

Wlekliśmy się dalej. Droga kończyła się mniej więcej kilometr poniżej szczytu, lecz znajdował się tam posterunek i brama. Drogę od bramy dzieliła przepaść szeroka na około sześćdziesiąt metrów i jakieś półtora kilometra głęboka. Jej dnem toczyła wściekłe wody rzeka zasilana topniejącym śniegiem. Zatrzymaliśmy się na niewielkim kamiennym pomoście usytuowanym dokładnie naprzeciwko posterunku. Obok pomostu stał łuk z zielonego i czerwonego granitu, pod którym wisiał duży mosiężny dzwon. Odwiązałem jego serce, uderzyłem pięć razy, zrobiłem przerwę, uderzyłem jeszcze dwa razy i czekałem. Po chwili rozległy się trzy uderzenia dzwonu po drugiej stronie. Odpowiedziałem dwoma uderzeniami.

Wrota posterunku rozwarły się na zewnątrz i wychynęła z nich głowa smoka. Była ogromna i czerwona. Sunęła nad przepaścią z otwartymi szczękami. Buchnęła płonącym olejem piekielnego ognia. Riellen wydała stłumiony okrzyk i odskoczyła do tyłu, a Wallas miauknął z przerażenia i z powrotem zanurkował do juku.

- Kryty most - powiedziałem uspokajająco do Riellen, która była tak zdumiona, że nawet nie zrobiła pogardliwej uwagi o rozrzutności klasy rządzącej. - Mam to w instrukcji. Pokrycie to lakierowane skóry rozpięte na wiklinowej ramie. Tylko podłoga jest z drewna.

- Ale on buchnął płomieniem! - wykrzyknęła Riellen.

- Prosty miotacz ognia. Ma straszyć zabobonnych wiejskich bandytów, szukających łatwych łupów.

- Cóż, nie jestem zabobonnym wieśniakiem, a tak się przeraziłem, że zmoczyłem kocyk w moim juku - oznajmił Wallas. - A co tu jest do łupienia? Kto chciałby ukraść ogromny dalekopatrz?

- Tu się wyrabia wino Senderialvin.

- Nieprawda, ono pochodzi z winnic na Płaskowyżu Cyrelonu, osiemdziesiąt kilometrów stąd na południowy wschód.

- Przepraszam, miałem na myśli SenderiaMn Royal.

Z juku dobiegło sapnięcie, a potem Wallas zamilkł. Senderiahdn Royal było najrzadszym, najdroższym i najsmaczniejszym winem w znanym świecie.

Fantastyczny most sięgnął pomostu, dolna szczęka smoka zahaczyła o kamienną krawędź. Zajrzałem do środka i w przełyku zobaczyłem kratę. Z mroku gardła zbliżał się strażnik. Otworzył kratę i wyszedł na pomost.

- Nazwisko, stopień, przynależność i cel - powiedział, wyciągając rękę po nasze dokumenty.

- Inspektor Danol Scryverin, Straż Dróg, doręczenie przesyłek z Alberińskiej Akademii Zimnych Nauk - odparłem, salutując.

- Konstabl Riellen Tallier, Straż Dróg, wsparcie dla inspektora Scryverina - oznajmiła energicznie Riellen.

- Konstabl Roval Gravalios, Straż Dróg, wsparcie dla inspektora Scryverina - powiedział bezbarwnym tonem Roval.

Strażnik zaczął przeszukiwać nasze pakunki i juki. Po chwili odkrył Wallasa.

- Co do... a niech mnie! Kot?

- Przesyłka specjalna dla garnizonu Stormegarde - wyjaśniłem swobodnym tonem. - Mają tam trochę kłopotów ze szczurami.

- A co to za blaszka na obroży? Pogromca Szczurów Skoczek Czarna Łapa Siódmy?

- Tak się nazywa. Ród Czarnej Łapy jest wysoce ceniony w kręgach szczurołapów. Tytuł Pogromcy Szczurów otrzymał po potwierdzeniu trzechsetnego martwego szczura.

- Wygląda na trochę za tłustego, żeby być dobrym łownym kotem.

- Och, to wszystko mięśnie - zapewniłem strażnika.

Wyjmując Wallasa z juku, by sprawdzić, co się znajduje na dnie torby, strażnik stęknął.

- No, w większości mięśnie - dodałem.

- Tak, chyba przyda mu się trochę wyściółki, bo w Stormegarde bywa okropnie zimno - powiedział strażnik, umieszczając Wallasa z powrotem w juku. - Znacie zasady przechodzenia po moście? Po jednym, konie prowadzicie. Jeden fałszywy ruch, a specjalny mechanizm odłącza szczękę i opuszcza szyję pionowo w dół prosto w przepaść...

- ...i strąca mnie do Rzeki Lodowcowej, płynącej półtora kilometra niżej. Gdybym się czegoś chwycił, zostanę zachęcony do rozluźnienia chwytu przez wielkie głazy spuszczane gardzielą mostu.

- Tak właśnie. Widzę, że zostałeś pouczony. Ja zostanę tu z waszą bronią, dopóki wszyscy nie przejdziecie na drugą stronę i nie znajdziecie się pod eskortą. Wtedy pójdę za wami, a broń zostanie zatrzymana na okres waszego pobytu.

Przejście przez most nie dostarczyło żadnych wrażeń, ponieważ był stabilny i całkowicie osłonięty. Za mną ruszyła Riellen, a potem Roval. Zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek, podczas którego Wallas wywlókł ze swojego juku przemoczony kocyk, a Riellen, Roval i ja wymasowaliśmy sobie nawzajem stopy, natarliśmy je oliwą i ponownie zabandażowaliśmy. Następnie zarzuciliśmy pakunki na ramiona i zaczęliśmy wspinaczkę do leżącego na szczycie pałacu. Pięć tysięcy wyciętych w skale stopni wiło się zygzakiem po zboczu. Pod koniec wspinaczki wydawało mi się, że mój pakunek potroił swoją wagę, a jukiem z Wallasem wymienialiśmy się niemal co minutę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin