Siergiej Eisenstein - Dickens, Griffith i my.doc

(95 KB) Pobierz
Siergiej Eisenstein

Siergiej Eisenstein

 

 

Dickens, Griffith i my

 

                                          „(...) Mówiono, jakoby przed Wagnerem nie istniała                                                         muzyka dramatyczna lub ilustracyjna czy też przed                                                         Whistlerem – malarstwo impresjonistyczne. Jeśli chodzi o                                           mnie, to wykryłem, że najpewniejszą drogą zmierzającą do                                           wywołania wrażenia śmiałego nowatorstwa i oryginalności,                                           było odnowienie dawnego uroku długich okresów                                                         retorycznych, ścisłe trzymanie się metod Moliera i                                                         odtwarzanie charakterów zaczerpniętych z książek Karola                                           Dickensa”

                                                                                                  Bernard Shaw[1]

 

 

              „Zaczął imbryk...”

              Tak rozpoczyna Dickens swojego Świerszcza za kominem.

              „Zaczął imbryk...”

              Cóż, zdawałoby się, że może mieć mniej wspólnego z filmem.

              Pociągi, kowboje, pościg... I nagle Świerszcz za kominem?

              „Zaczął imbryk...”

              Ale choć tak dziwne się to zdaje – stąd właśnie wzięła początek sztuka filmowa.

              Stąd, od Dickensa, od wiktoriańskiej powieści wywodzi się pierwsze źródło rozkwitu estetyki filmu amerykańskiego, na zawsze związane z nazwiskiem Davida Warka Griffitha.

              I jakkolwiek na pierwsze wejrzenie jest to raczej wywód nieoczekiwany i, zdawałoby się, sprzeczny ze wszystkimi naszymi pojęciami o kinematografii amerykańskiej, w rzeczywistości jednakże tak właśnie było i, jak zobaczymy później, związek ten jest przy tym w pełni organiczny i „genetycznie” konsekwentny.

              Uwagi Griffitha na temat związku jego metody twórczej z Dickensem zachowały się w pracach jego biografów i historyków filmu.

              Przede wszystkim jednak przypatrzmy się uważnie owemu podłożu, gdzie być może nie tyle począł się film, ile po raz pierwszy rozkwitł on wspaniale w rozmiarach niebywałych i nieprzewidywalnych.

              Wiemy, w jakim kraju kinematografia zdobyła rozgłos światowy. Znamy jej nierozerwalny związek z rozwojem superindustrializacji Ameryki.

              Wiemy, jak na przemyśle, na sztuce i na literaturze odbił się kapitalistyczny rozmach i ustrój Stanów Zjednoczonych.

              Film amerykański jest najważniejszym, najbardziej typowym odzwierciedleniem sytuacji kapitalizmu amerykańskiego.

              Cóż, zdawałoby się, może być wspólnego pomiędzy tym molochem współczesnego przemysłu, zawrotnym tempem miast i metropolii, wrzaskiem konkurencji, lawiną transakcji giełdowych, a... spokojnym, patriarchalnym, wiktoriańskim Londynem z powieści Dickensa?

              Zacznijmy jednak od owego „zawrotnego tempa”, „lawiny” i „wrzasku”.

              Prawdę mówiąc, taką Amerykę, a raczej ściśle taką – wyobraża sobie tylko ten, kto ją zna z książek to w dość ograniczonym i niezbyt świetnym wyborze.

              Cudzoziemca w Stanach Zjednoczonych dość szybko przestaje zdumiewać całe to morze świateł (istotnie, niezmierzone), ten wir giełdowych transakcji (istotnie, nie mający sobie równych), cały ten zgiełk (istotnie, zdolny ogłuszyć każdego).

              Co się tyczy szybkości ruchu ulicznego, to na ulicach wielkich miast podobna szybkość nie może oszołomić nikogo z tej prostej przyczyny, że w ogóle nie istnieje. Zabawna ta sprzeczność wynika stąd, że samochodów superszybkich i błyskawicznych jest tu takie mnóstwo, iż hamują sobie nawzajem swobodę poruszeń i zmuszone są wlec się od bloku do bloku superżółwim krokiem, nieruchomiejąc na długo na każdym skrzyżowaniu, a skrzyżowania alej i ulic spotyka się tu dosłownie co krok.

              I otóż, siedząc w takiej limuzynie i poruszając się żółwim tempem pośród morza gęsto ścieśnionych takich samych superpotężnych i prawie nieruchomych wozów, człowiek zastanawiać się zaczyna mimo woli nad dwoistością dynamicznego obrazu Ameryki i nad tym, że owa dwoistość jest tu głęboko współzależna od wszystkiego i we wszystkim. (...)

              Toteż, by zrozumieć Griffitha, musimy poza obrazem mknących samochodów, rozpędzonych lokomotyw, błyskawicznie przesuwających się taśm telegraficznych oraz transporterów pamiętać i o tej drugiej Ameryce – tradycjonalnej, patriarchalnej, parafiańskiej. I wtedy znacznie mniej zdziwi nas ów związek Griffitha z Dickensem.

              Nurty obu tych Ameryk splotły się w twórczości i indywidualności Griffitha niczym najfantastyczniejszy z jego równoległych montaży.

              Lecz n najbardziej interesujące jest to, że tenże sam Dickens okazał się w równym stopniu sugestywny dla obu występujących w twórczości Griffitha nurtów, ukazujących obydwa nieodłączne oblicza Ameryki: Amerykę prowincjonalną i ultradynamiczną.

              Z łatwością zgodzimy się na ten wywód, jeżeli chodzi o Griffitha „intymnego”, odtwórcę współczesności czy przeszłości amerykańskiej ukazanej w głęboko nowatorskiej interpretacji reżyserskiej, a także jeśli chodzi o filmy, o których Griffith sam mówił mi, że „powstawały dla samych siebie, a przy wynajmie spotykała je niechybna klęska”.

              Będziemy jednak nieco zdziwieni spostrzegłszy, że dla Griffitha „oficjalnego”, wspaniałego, dla Griffitha huraganowych temp, zawrotnej akcji, oszałamiających pościgów – zapładniającym źródłem doświadczeń jest również tenże Dickens. Tymczasem okazuje się, że tak właśnie było.

              Ale najpierw o Dickensie „intymnym”.

              A zatem... „Zaczął imbryk...”

              Wystarczy rozpoznać w tym imbryku typowy „wielki plan”[2], aby wykrzyknąć: „Że też wcześniej tego nie zauważyliśmy! Oczywiście, że jest to najczystszy Griffith. Ileż razy widzieliśmy w jego obrazach analogiczne zbliżenie na początku epizodu, sceny, filmu!”.

              Nie należy przy tym zapominać, że jednym z najwcześniejszych obrazów Griffitha był właśnie Świerszcz za kominem.

              Informuje o tym obiecująca reklama w „The New York Dramatic Mirror” z 3 grudnia 1913 roku.

              Jest on z kolei dwudziestym spośród... stu pięćdziesięciu małych i kilku „dużych” obrazów w rodzaju Judyty z Berthulii (pierwszego filmu amerykańskiego, który składał się aż z czterech serii), wykonanych przez Griffitha w latach 1909-1913.

              Oczywiście, że ów imbryk to najbardziej typowy wielki plan Griffitha.

              Wielki plan, nasycony – teraz dostrzegamy to wyraźnie – typowo   d i c k e n s o w s k ą  „atmosferą”, jaką Griffith z równym mistrzostwem potrafi powlekać zarówno surowy obraz życia w Way Down East (Droga na Wschód), jak i   m r o ż ą c y   c h ł ó d   oblicza moralnego bohaterów, spychający winowajczynię Lilan Gish na chyboczącą   k r ę   l o d o w ą.

              Czyż nie taką samą   a t m o s f e r ę   n i e u b ł a g a n e g o         c h ł o d u   stwarza Dickens, na przykład w powieści Dombey i syn? Poprzez chłód i pruderię odsłania się nam postać mister Dombeya. I oto już   p i ę t n o   c h ł o d u   spoczywa na wszystkich dokoła.

              „Atmosfera” jest zawsze i wszędzie jednym z najbardziej charakterystycznych środków obrazujących świat wewnętrzny i moralne oblicze bohaterów.

              Tę samą metodę Dickensa rozpoznajemy również w jedynych w swoim rodzaju, epizodycznych postaciach Griffitha, które jak gdyby wprost z życia przeniesiono na ekran. Nie pamiętam już, kto z kim rozmawia w epizodach ulicznych filmu Nietolerancja. Lecz nigdy nie zapomnę maski przechodnia o długim nosie, sterczącym pomiędzy okularami a obwisłą brodą, jego założonych do tyłu rąk i chodu maniaka. Pojawienie się jego przerywa w najbardziej patetycznym momencie rozmowę dwóch zrozpaczonych młodzieńców i dziewczyny. Tych trojga prawie sobie nie przypominam, natomiast przechodzień, który na sekundę pojawi się w kadrze, stoi mi w oczach jak żywy, choć oglądałem ten film dwadzieścia lat temu!

              Czasem ci niezapomniani ludzie rzeczywiście wchodzili do filmu niemalże z ulicy – był to albo podrzędny aktorzyna, który w rękach Griffitha stawał się gwiazdą, albo człowiek, który już nigdy więcej nie znalazł się przed obiektywem, albo... wybitny profesor matematyki Lewis Wallheim, któremu powierzono rolę straszliwego oprawcy w Ameryce, a który później stworzył niezapomnianą kreację żołnierza w Na Zachodzie bez zmian.

              Wreszcie – w tradycji Dickensa tkwią bardzo mocno sympatyczni staruszkowie, szlachetni, odrobinę jednostronni; cierpiący młodzieńcy, wiotkie dziewczęta, plotkarki wiejskie i przeróżni dziwacy. U Dickensa są oni wyjątkowo przekonywający, gdy występują epizodycznie. (...)

              Nie będziemy się jednak wdawać w szczegóły. Zajmijmy się raczej faktem, że i drugi nurt twórczego kunsztu Griffitha – czarodzieja tempa i montażu – wypływa, tym razem już całkiem niespodziewanie, znów z tego samego źródła wiktoriańskiego.

              Wspomina o tym i Gilbert Seldes w swej książce An Hour with the Movies and the Talkies – przytaczając słowa Griffitha, że myśl równoległej akcji nasunęły mu dzieła Karola Dickensa.

              Ale, mówiąc uczciwie, zdziwienie z tego powodu czy też pozorna niezwykłość podobnego oświadczenia mogą być złożone li tylko na karb naszej...  nieznajomości Dickensa.

              Czytaliśmy go wszyscy w dzieciństwie, pochłanialiśmy, niezbyt myśląc o tym, że jego urok polega nie tylko na zapierających dech  przygodach z dziecięcych biografii bohaterów, ale i na dziecięcej bezpośredniości relacji, równie typowej dla Dickensa, jak i dla filmu amerykańskiego, który zadziwiająco subtelnie potrafi wykorzystać w celach oddziaływania infantylne cechy swego audytorium. Jeszcze mniej interesowała nas technika jego kompozycji; nie myśleliśmy o tym – urzeczeni metodami owej techniki, śledziliśmy gorączkowo, stronica po stronicy, dzieje jego bohaterów; to tracąc ich z oka w najbardziej krytycznym momencie, to znów odnajdując między poszczególnymi ogniwami równolegle toczącej się drugoplanowej akcji.

              W dzieciństwie nie zwracaliśmy na to uwagi.

              Jako dorośli – rzadko czytywaliśmy powtórnie jego powieści.

              A gdy zostaliśmy filmowcami brakowało nam czasu na to, żeby zajrzeć do nich, żeby dojść, co mianowicie tak nas urzekało i czym tak nieodparcie przykuwały naszą uwagę te nieprawdopodobne wielostronicowe tomy!

              Griffith okazał się przezorniejszy...

              Ale zanim odkryję, co na kartach książki Dickensa ujrzeć mógł wzrok amerykańskiego filmowca, chciałbym wspomnieć, czym postać Davida Warka Griffitha była dla nas, młodych filmowców z lat dwudziestych.

              Powiem po prostu, bez osłonek – objawieniem. (...)

              Świetne, nowe metody filmu amerykańskiego kojarzyły się u niego z głęboko emocjonalnym tematem, z naturalnością gry, ze śmiechem i łzami, a to wszystko – z przedziwną umiejętnością zachowania całego blasku dynamicznego święta, które tak zachwyciło w Szarym cieniu i w Znaku Zorro i w Domu nienawiści.

              Przeczucie, że kinematografia kryje w sobie nieporównanie większe możliwości, że właśnie one staną się podstawowym zadaniem rozwijającej się radzieckiej kinematografii, narzucało się z wielką siłą w twórczości Griffitha, znajdując w niej coraz to nowe potwierdzenia.

              Zaostrzona dociekliwość twórców z tych lat w zakresie               k o n s t r u k c j i   i   ś r o d k ó w   w y r a z u   szybko  rozpoznała, gdzie kryje się jeden z najbardziej potężnych czynników decydujących o sile oddziaływania obrazów wielkiego Amerykanina.

              Rozpoznała go w mało dotychczas znanej dziedzinie, której nazwa bliska nam była nie w związku ze sztuką, lecz z budową maszyn i sprzętem elektrycznym, a która po raz pierwszy pojawiła się na  czołowym odcinku sztuki – w kinematografii.

              Tą dziedziną, tą metodą, podstawą kompozycji i konstrukcji był   m o n t a ż.

              Montaż, którego podwaliny założyła amerykańska kultura filmowa, lecz którego rozkwit, ostateczne przeanalizowanie i uznanie przez cały świat, jest dziełem filmu radzieckiego.

              Montaż, którego powstanie będzie na zawsze związane z imieniem Griffitha.

              Montaż, który w twórczości Griffitha odgrywał rolę najpoważniejszą i przyniósł mu wspaniałe sukcesy.

              Griffith doszedł do niego poprzez zastosowanie równoległej akcji. I właściwie na tym poprzestał.

              Nie wybiegajmy jednak naprzód. Zobaczymy, jaką drogą montaż przyszedł do Griffitha czy też Griffith – do montażu.

              Griffith odkrył go poprzez zastosowanie równoległej akcji.

              A myśl równoległej akcji nasuną mu Dickens!

              Stwierdza to sam Griffith.

              Wystarczy jednak choćby powierzchownie zapoznać się z twórczością znakomitego pisarza angielskiego, by się upewnić, że Dickens mógł podsunąć i podsunął filmowi znacznie więcej koncepcji aniżeli  sam montaż akcji równoległej.

              Pokrewieństwo twórczości Dickensa i cechami filmu, a więc pokrewieństwo metody, kompozycji, specyfiki widzenia i środków wyrazu, jest doprawdy zdumiewające. I być może, że właśnie we właściwości tych cech wspólnych i Dickensowi, i filmowi kryje się część tajemnicy tego powszechnego powodzenia, które jest udziałem ich obydwu i które zależy od właściwej im specyfiki odtwarzania zjawisk za pomocą obrazów i słów.

              Czym były powieści Dickensa dla współczesnej mu epoki? Odpowiedź jest jedna: „Tym samym, czym dzisiaj dla tychże warstw stał się... film”.

              Kazały one czytelnikowi przeżywać te same namiętności. Tym samym głosem przyzywały ku dobru, sentymentalnemu jak film; uczyły wzdragać się przed występkiem, pozwalały uciec od nudy, prozy i codzienności w dziedziny spraw niezwykłych, fantastycznych. Co więcej, odzianych przy tym w pozór powszechności i prozy życia.

              I oświetlona wtórnym odblaskiem, padającym z kart książki na życie, owa codzienność, wydawać się zaczęła romantyczną; szarzy, powszedni ludzie byli wdzięczni autorowi za to, że zaliczył ich do rzędu postaci potencjalnie romantycznych.

              Z tego samego źródła pochodziło ongiś wielkie przywiązanie do powieści Dickensa, a dzisiaj do filmu. Stąd pochodzi również ów oszałamiający, powszechny sukces jego powieści. (...)

              Griffith przede wszystkim jest niezrównanym mistrzem w dziedzinie, która najbardziej działa na odbiór zmysłowy – mistrzem       m o n t a ż u    r ó w n o l e g ł e g o. A więc w pierwszym rzędzie z ogromnym kunsztem włada montażem, tworząc jednostajne przyspieszenie i narastanie tempa (zwłaszcza we wskazanych wyżej formach montażu równoległego). Szkoła Griffitha to właśnie szkoła tempa. Niemniej z młodą szkołą montażu równoległego nie był w stanie współzawodniczyć pod względem ekspresji i siły działania   r y -t m u, którego rola daleko przekracza pojęcie tempa w ścisłym znaczeniu tego sowa.

              W pierwszych filmach radzieckich, jakie pojawiły się w Ameryce, zwrócono szczególną uwagę właśnie na tę cechę   d r u z g o- c z ą c e g o   r y t m u,   w   o d r ó ż n i e n i u   o d   e f e k t ó w          t e m p a.   Niezależnie od różnorodnej reakcji na tematykę i ideową wymowę  naszych filmów, w latach 19925-1926 prasa amerykańska najbardziej akcentuje tę odrębną właściwość naszej twórczości.

              Istotą rytmu jest przede wszystkim jedność organiczna; nie kolejny ciąg antagonistycznych tematów, wciętych mechanicznie jeden w drugi lub przeplatających się wzajemnie, lecz właśnie jedność, która poprzez grę sprzeczności wewnętrznych, poprzez zmienność napięcia,  daje wykres organicznego pulsowania obrazu. Nie jest to powierzchowna jedność akcji, którą widzimy w klasycznych scenach pogoni, lecz owa wewnętrzna jedność, którą uświadamiamy sobie w montażu jako zupełnie inną metodę kompozycyjną, gdzie tak zwany montaż równoległy nie należy ani do najświetniejszych, ani zbyt głębokich jej odmian.

              Oczywiście, koncepcja montażu Griffitha, a więc montażu w pierwszym rzędzie równoległego, jest jak gdyby odwzorowaniem dualistycznego obrazu świata, który dwoma równoległymi torami – biednych i bogaczy – zmierza do jakiegoś hipotetycznego „pojednania” tam, gdzie... przecinają się linie równoległe, to znaczy w nieskończoności równie niedostępnej jak i owo „pojednanie”! Podobnie oczywiste jest to, że nasza koncepcja montażu musiała zrodzić się z zupełnie innego „obrazu” pojmowania zjawisk, która odkrył nam monistyczny i dialektyczny pogląd na świat. Dla nas mikrokosmos montażu zawrzeć się musiał w obrazie jedności, która wskutek naporu wewnętrznych przeciwieństw uległa rozdwojeniu, aby znów złączyć się w nową jedność, wyższą jakościowo, w nowym kształcie rozpoznaną i przeżytą.

              Przypadła mi w udziale próba teoretycznego sformułowania         o g ó l n e j   t e n d e n c j i   naszego rozumienia montażu. Wyłożyłem ją w artykule z 1929 roku zatytułowanym Poza kadrem, najmniej chyba myśląc o tym, jak bardzo nasza metoda montażu sprzeczna jest z metodą Griffitha, zarówno pod względem genezy jak i założeń.

              Punktem wyjścia była teza o   s t a d i a l n y m   związku między kadrem a montażem. O tematycznej jednostce treści filmu, to znaczy o kadrze, pisałem: „Kadr w ogóle nie jest elementem montażu”. „Kadr to   k o m ó r k a   montażu. Po tamtej stronie dialektycznego skoku w jednym szeregu: kard wraz z montażem”. Montaż to przerastanie konfliktu wewnątrzkadrowego (czytaj: sprzeczności) początkowo w konflikt dwóch zestawionych ze sobą fraz: „Konflikt wewnątrzkadrowy – potencjalny montaż – rozbijający w narastającej intensywności swą prostokątną klatkę i wyrzucając y swój konflikt w postaci impulsów montażowych pomiędzy poszczególnymi frazami montażowymi”. Następnie konflikt rozbija się na cały system planów,  poprzez które ... „na nowo łączymy w całość rozbity na epizody obraz, tym razem zgodnie z naszym założeniem, w myśl naszej oceny zjawiska”.

              W ten sposób   j e d n o s t k a   m o n t a ż o w a   - klatka, rozszczepia się na łańcuch rozdwojeń, które   z n ó w   ł ą c z ą   s i ę   w   n o w ą   j e d n o ś ć:   w e   f r a z ę   m o n t a ż o w ą,   k t ó r a     j e s t   o s t a t e c z n y m   k s z t a ł t e m   k o n c e p c j i   o b r a z u                z j a w i s k a. (...)

              Przedstawiłem powyżej odrębność naszego poglądu na montaż. Jednakże różnica pomiędzy naszą a amerykańską koncepcją montażu uwypukli się jeszcze bardziej, jeśli zwrócimy uwagę na drugą nie mniej istotną nowością, wprowadzoną do kinematografii przez Griffitha, a którą my również interpretujemy we wręcz odmiennym sensie.

              Chodzi o tak zwane „zbliżenie”.

Ta zasadnicza różnica zaczyna się w gruncie rzeczy już od samej nazwy. My mówimy, że przedmiot czy osoba pokazane są w „dużym planie”, czyli są   d u ż e.  Amerykanin mówi:   b l i s k o   (dosłowne znaczenie terminu close-up). My zatem określamy   j a k o ś c i o w ą   stronę danego zjawiska, związaną z jego znaczeniem ( w analogiczny sposób mówimy o   d u ż y m   talencie, czyli o takim, który wybija się spośród innych skalą swej wartości, albo też o dużej czcionce, która łączy się ściśle z podkreśleniem czegoś bardzo istotnego i ważnego).

              Amerykanin wiąże ów termin z   w i d z e n i e m.

              My -   z   o c e n ą   w i d z i a n e g o.

              Jak bardzo zasadnicza jest tu różnica, przekonamy się, gdy zanalizujemy metodę stosowania zbliżenia przez nasz film i porównamy ją ze sposobem używania close-up w filmie amerykańskim.              Przy tej konfrontacji uwypukla się najistotniejsza funkcja wielkiego planu w naszej kinematografii, polegająca nie tylko i nie tyle na   p o k a z a n i u   i   p r z e d s t a w i e n i u,  ile na tym, by   w y j a w i ć,   o k r e ś l i ć,   o c e n i ć.  W wyniku tego doszliśmy bardzo szybko do własnej interpretacji istotnego znaczenia bliskiego planu wtedy, gdy w praktyce filmu amerykańskiego był on ledwie dostrzegalnym środkiem wyrazu. Przy zastosowaniu wielkiego planu jedna jego właściwość najbardziej nas urzekła – była to możliwość       t w o r z e n i a   n o w e j    j a k o ś c i o w o   całości poprzez zestawienie szczegółów. Tam, gdzie u Griffitha wyodrębniony bliski plan w tradycji dickensowskiego imbryka był szczegółem – często decydującym czy też „kluczowym”, tam, gdzie kolejność zbliżeń twarzy była niemą antycypacją przyszłego dialogu synchronicznego (dodajmy, że Griffith nie wniósł do filmu dźwiękowego żadnej nowości) – my wysunęliśmy koncepcję zupełnie nowego  s t o p u   j a- k o ś c i o w e g o   wynikającego z ciągu   z e s t a w i e ń. Już w pierwszych moich wypowiedziach – ustnych bądź drukowanych – z lat dwudziestych określiłem film jako przede wszystkim „sztukę zestawień”. (...)

              Nie wystarczało nam to   i l o ś c i o w e   n a r a s t a n i e   nawet w takim   „ z w i e l o k r o t n i e n i u”. Szukaliśmy i znaleźliśmy w zestawieniach znacznie więcej  -  s k o k   j a k o ś c i o- w y.   Skok wykraczał poza granice możliwości sceny, a nawet poza granice sytuacji – by to skok w dziedzinę obrazu montażowego, montażu jako   k a t e g o r i i,   jako elementu kompozycyjnego, służącego przede wszystkim do wyjawienia   k o n c e p c j i   i d e o -   l o g i c z n e j. (...)

              M o n t a ż o w i   r ó w n o l e g ł e m u,  kolejnej zmianie planów w filmie amerykańskim – nasz film przeciwstawił te momenty stopione w jedną całość:   t r o p   m o n t a ż o w y.  Wiemy z teorii literatury, że „trop... jest to wyraz lub zdanie w znaczeniu przenośnym...”, na przykład   o s t r y   słuch   (w znaczeniu dosłownym:   o s t r a   szabla).

              Film Griffitha nie zna tego rodzaju kompozycji montażowej. Bliskie plany w jego dziełach tworzą atmosferę, akcentują charakterystykę osób, występują na przemian w dialogu bohaterów, nasilają tempo w scenach pogoni prześladowców i prześladowanych. Wszędzie jednak Griffith pozostaje na płaszczyźnie   i l u s t r a c j i         p r z e d m i o t o w e j, nigdzie nie stara się dać   o b r a z u                      s k o j a r z e n i o w e g o.  Griffith ma zresztą w swej praktyce jedną taką próbę i to na wielką skalę. Mianowicie film Nietolerancja.

              Historyk filmu amerykańskiego, Terry Ramsay, w swojej książce A Million and One Night słusznie nazywa ów film „ogromną metaforą”. Jednocześnie z nie mniejszą słusznością określa go jako „wspaniałą klęskę”. Jeśli bowiem Nietolerancja – w swej wersji amerykańskiej – jest nieprześcignionym przez samego Grifiitha świetnym wzorem jego własnej metody montażu, to zamiar wyjścia poza ramy opowieści w dziedzinie uogólnienia i  metafory kończy się istotnie zupełnym fiaskiem. Terry Ramsay nie ma jednak racji odrzucając w ogóle wszelką możliwość narracji obrazowej w filmie, dopuszczając metaforę, porównanie itp. najwyżej w tytułach! Przesłanka niepowodzenia kryła się w czymś innym. A mianowicie: Griffith nie pojmował w pełni tego, że metafora i obraz mieszczą się w kategoriach zestawień montażowych, a nie w samych tylko  i l u s t r a- c y j n y c h  o d c i n k a c h  m o n t a ż u. Stąd nieudany refren kadru, w którym Lilian Gis porusza kolebkę. (...)

              Chybiona koncepcja montażowa nie pozwala mu stworzyć obrazu powtarzalności „fal czasu”, albowiem skojarzenie miarowego ruchu kolebki jest plastycznie nieprzekonywujące; oprócz tego Griffith popełnia tu jeszcze jeden błąd i to w punkcie przeciwległym – przy połączeniu wszystkich czterech wątków tematycznych filmu według tejże zasady swego montażu. Oto splecenie czterech epok zostało imponująco pomyślane. Griffith pisał o tym: „(...) początkowo te          cztery wątki fabularne popłyną niby cztery potoki oglądane ze szczytu góry. Najpierw każdy będzie biegł osobno, równo i spokojnie. Lecz w miarę swej drogi zbliżać się zaczną do siebie coraz bardziej, coraz szybciej, aż na koniec, w ostatnim akcie, spłyną w jeden potężny nurt burzliwej emocji”[3].

              Lecz efekt chybił. Albowiem w rezultacie wyszło zestawienie czterech różnych akcji, a nie stop czterech wątków w jednym uogólnionym obrazie. Nietolerancja – „dramat porównań”, tak Griffith nazwał swoje przyszłe dzieło. Istotnie, Nietolerancja pozostała tylko dramatem porównań, zamiast stać się jednolitym wielkim uogólnieniem. I tu błąd wynika z nieumiejętności wydzielenia obrazu, który w danej sytuacji nie da się przekształcić w nic innego i zachowuje charakter ściśle ilustracyjny. Dlatego Griffith nie może rozwiązać żądnych założeń „ponadobrazowych”, metaforycznych.

              Tylko oddzielając  pojęcie „gorąca” od   w s k a ź n i k a                t e m p e r a t u r y,  można mówić o „gorącym uczuciu”. Tylko traktując „głębokość” w oderwaniu od   m e t r ó w   i   s ą ż n i,  można mówić o „głębokim uczuciu”. Tylko wyzwalając „upadek” spod formuły    p r z y s p i e s z e n i a   s p a d a j ą c e g o   c i a ł a   można mówić o „spadku nastroju”!

              Lecz „niejednolitość” wątków Nietolerancji miała jeszcze jedną przyczynę: cztery epizody, które pokazał Griffith, rzeczywiście są niemożliwe do połączenia. Formalna porażka, jeśli chodzi o zespolenie ich w jednolity obraz Nietolerancji, jest tylko odbiciem błędu tematycznego i ideologicznego. (...)

              Zagadnienie montażowego obrazu skojarzeniowego jest zależne od ściśle określonego ładu i systemu myślenia; może się ono skonkretyzować i skonkretyzowało się tylko przez poznanie kolektywne, będ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin