Sierecki Sławomir - Czarny Monastyr.rtf

(467 KB) Pobierz
Sławomir Sierecki

Sławomir Sierecki

Czarny Monastyr

 

1. Opuszczony dom w Lutraki

Już pierwszego dnia pobytu, w Lutraki ten opuszczony, ponury dom zwrócił moją uwagę. Właściwie nie było w nim nic szczególnego, ale moje uwielbienie dla niesamowitych opowiadań Edgara Allana Poe, dla filmów o upiorach i zapewne zbyt wybujała wyobraźnia dopisany mu natychmiast związek z jakąś niesamowitą historią. Sądzę, że dla innych mieszkańców hotelu, w którym się zatrzymałem, nie znaczył on nic, może nawet go nie spostrzegli, ale ja potrafiłem wpatrywać się w jego fasadę całymi godzinami i dopisywać mu dzieje zrodzone wyłącznie w mojej fantazji.

Zwróciłem uwagę na ten dom, gdy po raz pierwszy wyjrzałem na balkon. Pamiętam, że rozsunąłem wówczas firanki, odemknąłem drzwi balkonowe - co graniczyło z szaleństwem przy panującym akurat upale - i oparty o poręcz stanąłem na wprost odrapanej fasady. Nawet w południe, skąpany potokami żaru słonecznego, ów tajemniczy - jak go z miejsca określiłem - budynek mógł wywołać dreszcz grozy.

W samym środku nocy obudziło mnie miauczenie półdzikich kotów buszujących w zaroślach opuszczonego ogrodu. Miauczenie przeraźliwe, tragiczne i rozpaczliwe. Mimo że spałem tylko pod prześcieradłem, cały byłem spocony. O spaniu nie było już mowy. Na fasadzie domu drżały cienie liści drzew otaczających budowle, a neony świecące nad dachami hoteli oraz lampy uliczne rzucały niespokojne błyski.

Lutraki leży nad Zatoką Koryncką i zalicza się ją do znanych miejscowości kąpieliskowych. Ostatnio z powodzeniem rywalizuje z całą attycką Riwierą - od Pireusu do Kap Sunion, gdzie wodę zanieczyścił wzmożony ruch statków, zwłaszcza zbiornikowców. W dodatku upały łagodzi nad Zatoką Koryncką podmuch wiatru od gór, które z wszystkich stron otaczają basen wodny. W sobotę i niedzielę pełno tu weekendowych gości z Aten. Liczni bogacze budują letniskowe wille, inni korzystają z hoteli wznoszących się wzdłuż plaży. Piasek na brzegu morza jest szaroczerwony, jak tutejsze skały, i znaleźć w nim można szczątki muszelek, dlatego też hotelarze wypożyczają gościom kolorowe leżaki i materace. Z otwartych drzwi kafejek i restauracji płyną dźwięki muzyki i słychać różnojęzyczną mowę. Ale mimo takiego wzrostu popularności Lutraki nigdy dotąd nie było przepełnione i zawsze znaleźć można było tu wolny pokój, nawet w miesiącach sezonowego szczytu.

Z plaży otwiera się wspaniały widok na zatokę zamkniętą z (prawej strony imasywem górskim Jerania, na którego cyplu znajdują się szczątki jakiejś starożytnej świątyni, a z lewej romantycznym wzniesieniem Akrokoryntu. U stóp tej góry leży nowy Korynt - miasto nie będące w najmniejszej nawet skali kopią swego imiennika ze starożytności.

Lutraki jest miastem maleńkim, ma jedną główną ulicę, która wieczorem stanowi, obok promenady nadmorskiej, główne corso spacerowe. Są tu dwa ortodoksyjne kościoły, oczywiście z obrazami słynącymi z cudów, oraz jeden posterunek policji. Wszystkie trzy kina posiadają ekrany i widownie pod gołym niebem, a w zanadrzu repertuarowym jest zawsze miłość, zdrada i zbrodnia...

Długo by opisywać dlaczego trafiłem do Lutraki, dlaczego wybrałem tę miejscowość na bazę mojego wypoczynku połączonego z penetracją zabytków starej Hellady. Zresztą, prawdę mówiąc, o wyborze (w dosłownym tego słowa znaczeniu) nie było mowy - po prostu miałem tu załatwiony pokój hotelowy, a dysponując niewielkim zasobem pieniędzy nie mogłem nawet kręcić nosem, gdyby coś mi się nie podobało. A właściwie byłyby powody ku temu. Odchodził stąd tylko jeden autobus do Aten, a przecież na kontakcie z Atenami bardzo mi zależało. Przywykłem jednak do ograniczeń i, podróżując najczęściej w oparciu o stypendia lub niewysokie zasoby własnych pieniędzy, uzyskane za tłumaczenia moich prac, nie wybrzydzam na okoliczności, a Lutraki na dobrą sprawę i tak powinno było wydać mi się rajem.

Tajemniczy dom naprzeciwko mojego hotelu, dom w ponurym, dzikim ogrodzie nie był jedynym opuszczonym domem w miasteczku. W czasie spacerów spotkałem kilka podobnych - jak mnie zapewniano - przeznaczonych do rozbiórki, sprzedanych już albo przeznaczonych do sprzedania. Niektórzy właściciele czekali jeszcze z pozbyciem się gruntu i rudery, aby podskoczyły bardziej ceny parceli. Na miejscach opuszczonych ogrodów i odrapanych budowli stanąć miały bowiem nowoczesne, luksusowe wille-pałacyki i turystyczne hotele, których przybywało, równolegle do wzrostu popularności kurortu, z każdym rokiem więcej i więcej.

Tak więc ów dom oglądany z mojego balkonu był najprawdopodobniej jedną z przeznaczonych do rozbiórki dawnych rezydencji. Jak długo mógł być niezamieszkały? Chyba od dawna, ale w tym klimacie, bez jesiennych szarug, zimowych śnieżyc i wiosennych roztopów, ruina postępuje wolniej. W dachu czerniały jednak dziury po zerwanych dachówkach, a tynk odpadał płatami. Gdzieniegdzie na murze potworzyły się szarozielone liszaje, a tu i ówdzie spod tynku wyzierały nagie cegły - jak nagie kości nieboszczyka znajdującego się w stanie rozkładu. Większość okien miało zamknięte okiennice, jednak niezbyt szczelnie, kiedy więc wieczorem przychodził wiatr z gór, stukały i skrzypiały dodając całej scenerii nastroju grozy.

Od ulicy dzieliło budynek jakieś piętnaście metrów, ale te piętnaście metrów zarosło krzewami i trawą, tak że fasada domu nie była zbyt dobrze widoczna dla kogoś mijającego tę ruderę od strony ulicy. Zresztą był jeszcze murek odgradzający ten świat zapomnienia od współczesności, a na murku żelazne sztachety. Na samym rogu część murku dawno runęła wraz ze sztachetami i w tym miejscu wylegiwała się niekiedy w słońcu cała kocia rodzina.

Ulica nie była ruchliwa - wracali nią po południu plażowicze, a u jej przeciwnego wylotu tkwił często jakiś samochód. Później przekonałem się, że był to samochód policyjny, u wylotu mieścił się bowiem posterunek sił porządkowych. Był to okres, gdy Grecja przeżywała raz po razie silne wstrząsy wewnętrzne i nie było nic dziwnego w tym, że w oknach posterunku płonęło długo w noc, a może i do rana, światło. Tak więc z jednego narożnika ulicy czuwali noc i dzień policjanci, drugi zaś narożnik ozdabiał mój tajemniczy dom. Posterunek dotykał już głównej ulicy miasteczka, podczas gdy opuszczony budynek znajdował się na zapleczu luksusowych hoteli wzniesionych wzdłuż nadbrzeżnego corsa. Kiedy z mojego balkonu spoglądałem w prawo, widziałem w dzień błękitną toń Zatoki Korynckiej, a w nocy światła statków. Gdy zwracałem wzrok w lewo, w perspektywie ulicy oglądałem lśniące w słońcu kopuły kościoła ortodoksyjnego, a w nocy - światła latarń miejscowego city.

Taka była sceneria tego wydarzenia. Wydarzenia - bo jednak tym razem nie skończyło się na zamiłowaniu do lektury książek i filmów o upiorach oraz na fantazjowaniu... Ale to już sprawa późniejsza. Tymczasem były jeszcze słoneczne dni i duszne wieczory, które dopiero około północy ochładzał lekki wietrzyk schodzący z gór.

Napisałem poprzednio, że Grecja przechodziła w tym czasie gwałtowne wstrząsy. Nic więc dziwnego, iż pewnego dnia ukazały się na ulicach wzmocnione patrole, że przy wjeździe na Peloponez przez most na Kanale Korynckim zobaczyłem żołnierzy legitymujących przechodniów i że wreszcie na gmachach rządowych zamalowano królewskie korony, a ówczesny premier Papadopulos ogłosił zniesienie monarchii. Dziwna, przyznam, była to rewolucja, dokonywana na rozkaz. Jej główny akcent stanowiły kubły z farbą, którą policjanci zamalowywali emblematy królewskie, przy niemej aprobacie mijających spiesznie to widowisko przechodniów.

Tego wieczoru, gdy po powrocie z plaży odpoczywałem czekając na zbawczy podmuch wiatru, do pokoju gwałtownie zastukano. Zdziwiony tak późną i zupełnie nieoczekiwaną wizytą, narzuciłem pospiesznie szlafrok i boso podszedłem do drzwi. Jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłem zmieszanego właściciela hotelu, a za nim dwóch policjantów. Hotelarz powiedział dobry wieczór!, a następnie wszedł do pokoju, nie pytając o pozwolenie. Za nim wkroczyli obaj policjanci. Jeden zajrzał do łazienki, drugi do szafy i na balkon. Stałem wciąż jeszcze przy drzwiach, zaskoczony tym wtargnięciem, oczekując wyjaśnień. Zapytano mnie wreszcie, czy nikogo u mnie dziś w pokoju nie było. Zaprzeczyłem. Poproszono o mój paszport, a kiedy go wyciągnąłem z portfela i podałem jednemu z policjantów, ten obejrzał go bardzo starannie, potem zwrócił, uśmiechnął się i zasalutował, stwierdzając, że wszystko w porządku i że życzy mi dobrej nocy. Rozmowa prowadzona była po angielsku, ponieważ znam tylko klasyczną grekę, a i to nie na tyle, aby przy jej pomocy prowadzić konwersację z policją.

Po wyjściu wieczornych gości znów położyłem się na chłodnej pościeli. O spaniu nie było nawet mowy, choć podmuch wiatru nadleciał znacznie szybciej, niż się go spodziewałem. Był to właściwie łańcuch ostrych porywów, które przyniosły słyszalny aż tutaj szum, a następnie huk fal przyboju. Oczywiście zaczęła wkrótce stukać jakaś okiennica, zresztą chyba nie tylko jedna...

Około północy wyszedłem na balkon.

Było chłodno i musiałem szczelnie owinąć się szlafrokiem. Niebo nie było zachmurzone, przemykały po nim jednak obłoczki, gasząc co chwila rojowiska gwiazd. Na ścianie opuszczonej rudery migały cienie liści i rozbłyskiwały refleksy neonów i świateł latarń.

O co chodziło policjaimtorn? Czy szukali kogoś, kto uciekał przed nimi, kto nie zgadzał się z obecnym stanem rzeczy w tym kraju? Słyszałem o prześladowaniach, jakie obecny reżim zastosował wobec przeciwników politycznych. Kim jednak był ten przeciwnik polityczny? Mógł to być przecież w równej mierze monarchista, jak i ktoś o poglądach lewicowych. Ale kimkolwiek był - moja sympatia towarzyszyła mu tej nocy. Nigdy nie lubiłem policji...

Poczułem chłód i postanowiłem wrócić do pokoju. Ale właśnie wtedy zobaczyłem rękę. Białą rękę, która wysunęła się z czarnej otchłani okna w opuszczonym budynku i uchwyciła szarpaną wiatrem okiennicę. Trwało to tak krótko, że kiedy ręka zniknęła, nie byłem pewny, czy widziałem ją na pewno i chyba z tej rozterki nic nie byłoby w stanie mnie wyprowadzić, gdyby zjawisko nie powtórzyło się w drugim oknie na wysokim parterze. Znów ukazała się ręka, która chwyciła okiennicę i wolno ją zamknęła. To już nie było złudzenie!

Noc była znów pozornie podobna do innych nocy - szumiały fale przyboju, świeciło światło w pomieszczeniach zajmowanych przez policję, a na fasadę opuszczonego domu liście drzew rzucały drżące cienie. Ulice były puste, turyści spali, a stali mieszkańcy woleli nie opuszczać swoich mieszkań w tak niespokojnym czasie. Ale przecież zdawałem sobie sprawę z tego, że nagle wszystko naokoło uległo zmianie.

Byłem przekonany, że w tajemniczym domu zatrzymał się ktoś ścigany przez policję. Nie wiedziałem, kim był. Nie liczyłem nawet, że kiedykolwiek się o tym dowiem. Ale byłem pewny, że pomogę mu. Nie wiedziałem jeszcze w jaki sposób, lecz sam fakt, że nawiążę z nim kontakt, wydawał mi się oczywisty.

Przypomniała mi się wówczas moja niedawna rozmowa z mieszkańcami pewnej wsi bułgarskiej, którzy w 1940 roku pomagali polskim oficerom w nielegalnym przekroczeniu granicy do Turcji i nie żądali żadnej zapłaty, chociaż narażali swoje życie. Ich wyjaśnienie było krótkie - zawsze pomagali słabym i ściganym i stanowiło to ich tradycję regionalną. Setki lat ukrywali patriotów bułgarskich poszukiwanych przez ludzi sułtana. Wprawdzie mogło im się wydać dziwne, że w roku 1940 ich pobratymcy słowiańscy uciekają właśnie do Turcji - trudno było przecież wyjaśniać każdemu, że przez Turcję wiedzie droga na front walki z Niemcami. Nie pytali jednak za wiele i pomagali uciekającym. Może intuicyjnie rozpoznawali, że sprawa, która kazała tamtym przekraczać granicę była święta?

Zasnąłem około trzeciej nad ranem wsłuchany w szum fal na wybrzeżu Zatoki Korynckiej.

Zbudziłem się z bólem głowy. Słońce stało już wysoko, wiatr ucichł, a tylko wodorosty i muszelki wyrzucone na plażę przez fale przyboju stanowiły wspomnienie sztormowej nocy.

W dzień byłem ostrożny w swoich obserwacjach opuszczonego domu. Zerkałem nań spoza firanki, nie wychodziłem nawet na balkon. Po śniadaniu poszedłem na spacer ku samotnej kapliczce na zboczu gór Jerania. Widziałem stamtąd nie tylko całe miasteczko Lutraki - jak usytuowane na plastycznym modelu - ale także wybrzeża Peloponezu z masywem Akrokoryntu oraz pofałdowane pola przesmyku aż do Zatoki Sarońskiej.

Po południu pojechałem roztrzęsionym i niezbyt czystym autobusem lokalnych linii do Perahory, miejscowości położonej po drugiej stronie gór Jerania - białego miasteczka schodzącego tarasami ku dolinie. Było gorąco, uliczki puste. W cieniu dachów i pod wykuszami siedzieli nieruchomo staruszkowie patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Z jakiegoś okna dochodziła muzyka z radia czy patefonu. Wiatr ucichł zupełnie.

Wszedłem do małej restauracji w rynku i poprosiłem o coca-colę. Gospodarz był rozmowny, chciał dowiedzieć się, skąd pochodzę. Gdy mu wyjaśniłem, że z Polski, twarz jego nagle pojaśniała, uśmiechnął się i kazał mi poczekać. Po chwili wrócił z butelką uzo. Mimo że upał nie zachęcał do alkoholu, nie wypadało odmówić. Z dużymi trudnościami pojąłem wreszcie, że tawerniarz był ongiś partyzantem ELAS i w każdym Polaku widział potencjalnego przyjaciela. Znanym mi dobrze systemem proponował toasty i jakoś nie mogłem mu odmówić. Potem zaczął mnie przekonywać, że Papadopulos jest już skończony, a wreszcie zaintonował pieśń partyzancką o Manolisie Glezosie. Z sytuacji uratował mnie autobus, który właśnie wjechał na rynek zabierając pasażerów do Lutraki.

Po kolacji odbyłem jeszcze długi spacer, aż z głowy wywietrzały mi do końca alkoholowe szmery. Długo jeszcze natomiast czułem w ustach niezbyt przyjemny smak uzo.

Wróciłem do hotelu późnym wieczorem, ale kiedy zapadła noc, zeszedłem znów na dół, a zostawiając klucz u portiera coś tam powiedziałem o urokach spaceru o tej porze. Nie poszedłem jednak od razu na corso, lecz skręciłem ku narożnikowi, gdzie leżało zrujnowane ogrodzenie. Rozejrzałem się dookoła, potem skręciłem za załom muru i od razu znalazłem się w zaroślach dzikiego ogrodu. Zbyt dokładnie zaplanowałem tę drogę, abym mógł zabłądzić. Pomagał mi w moim przedsięwzięciu lekki wiatr, który poruszał liśćmi - szelest moich kroków, kiedy przedzierałem się przez krzewy i zarośla, nie mógł być przez nikogo usłyszany. Tak dotarłem do obu okiennic na wysokim parterze, zamkniętych wczoraj przez nieznanego osobnika. Wspiąłem się na palce, zastukałem delikatnie trzykrotnie w okiennicę, a następnie na parapecie położyłem uprzednio przygotowany pakiecik z żywnością. Na opakowaniu napisałem po angielsku od przyjaciela.

Nie czekając dłużej ruszyłem z powrotem. Zanim jednak wylazłem z gąszczu, spenetrowałem jeszcze wzrokiem fasadę mojego hotelu. Ulica była pusta, a w oknach i na balkonach nie dostrzegłem żadnego ruchu, żadnego światła. Skryty gdzieś, może na dachu - jak w tuzinkowych filmach sensacyjnych - jakiś uważny obserwator mógłby wprawdzie zobaczyć sam moment położenia pakieciku na parapecie, mogłoby mu również wydać się dziwne moje nagłe zjawienie się na ulicy wprost z gęstwiny zarośniętego parku lub ogrodu, byłem jednak przekonany, że tajemnica mieszkania opuszczonego domu była wyłącznie moją tajemnicą.

To osobliwe - całe zdarzenie i moje wejście do ogrodu, położenie paczki z pożywieniem i wyjście na ulicę pozostało mi w pamięci nie jak przeżycie osobiste, ale cudze, zaobserwowane z jakiegoś dogodnego miejsca. Niemal widziałem siebie, brodzącego przez splątany gąszcz krzewów, chwastów i traw, z białym pakiecikiem w ręku. I właśnie to zapamiętanie całego incydentu jako działania kogoś innego, każe mi zastanowić się, ile było w moim postępowaniu rzeczywistej chęci dopomożenia nieznajomemu, a ile awanturnictwa i to w dodatku awanturnictwa efekciarskiego. Zdaję sobie przecież sprawę z tego, że posiadam nieodpartą chęć przeżywania niezwykłych przygód, silnych wzruszeń, które niejednokrotnie sam aranżowałem, jeżeli skąpiło mi ich życie.

Poszedłem potem jeszcze raz na nadbrzeżne corso i dopiero po dłuższym spacerze wróciłem do hotelu. Prawie natychmiast po powrocie rozebrałem się, położyłem na tapczanie i zasnąłem.

Kiedy rano rzuciłem spojrzeniem na opuszczony dom, na parapecie nie było pakieciku.

Tego dnia wybrałem się na wycieczkę do Myken. Wycieczkę organizowało jakieś towarzystwo turystyczne i wśród gości znalazło się trochę Niemców i Anglików oraz para zakochanych - Francuzeczka i Francuz z Marsylii. Przez cały czas wycieczki nie oglądali zabytków, a jedynie patrzeli na siebie łakomie i raz po razie całowali się długo i namiętnie. Początkowo zwracali na siebie uwagę, ale za Koryntem pasażerowie zaakceptowali ich zachowanie i przestali się nimi interesować.

Wtulony w fotel autokaru przeżywałem jeszcze raz to, co udało mi się dotychczas zobaczyć, ciesząc się na nowe wrażenia i konfrontacje, ale kiedy stanęliśmy u wrót do Myken, stanąłem oszołomiony. Żadne miejsce w Grecji - ani Akropolis, ani Delfy, ani wybrzeża Salaminy, ani Eleusis, ani ruiny Koryntu - nie wywarło na mnie takiego wrażenia jak twierdza w Mykenach.

Przeszedłem Lwią Bramę, a następnie, skacząc po głazach, dostałem się na sam szczyt wzniesienia, gdzie stał pałac królewski i skąd roztacza się widok na sfalowane wnętrze Argolidy.

Do Lutraki zjechaliśmy pod wieczór.

I znów zrobiłem tak jak wczoraj. Gdy zapadła noc, zeszedłem na dół, a kładąc klucz na biurku w portierni, zamamrotałem coś o pięknej nocy. Ale tym razem czekała mnie niespodzianka - w miejscu, gdzie położyłem wczoraj żywność, wisiała przyczepiona do okiennicy nieduża kartka papieru. Tak jak wczoraj zastukałem trzykrotnie, zostawiłem przyniesiony pakiecik z żywnością, odczepiłem kartkę i ostrożnie wróciłem na ulicę. Znów poszedłem na spacer na corso, ale tym razem skierowałem kroki do jednej z kawiarń. Popijając czarny, aromatyczny i gorący płyn, wyciągnąłem z kieszeni kartkę papieru. Napisane były na niej po angielsku następujące słowa: DZIĘKUJĘ! PROSZĘ WIĘCEJ NIC NIE PRZYNOSIĆ. DO ZOBACZENIA!. Podpisu nie było.

Doszedłem do wniosku, że tajemniczy osobnik albo nie chce mnie narażać na niebezpieczeństwo, albo istotnie ma tu przyjaciół, którzy pomagają mu, czyniąc to w tak dyskretny sposób, że nawet ja tego nie zauważyłem.

O świcie pojechałem do Aten, musiałem bowiem załatwić pewne sprawy w ortodoksyjnym patriarchacie, jedynej instytucji władnej załatwić przepustkę na teren niektórych klasztorów oraz do republiki mnichów na półwyspie Athos. Zacząłem już od samego rana wędrówkę po różnych urzędach, bełkocąc coś moją klasyczną greką ze wstawkami nowogreckimi i ciesząc się jak dziecko, jeżeli okazywało się nagle, że mój rozmówca zna także angielski. Po długich korowodach trafiłem wreszcie na właściwego człowieka.

- Otrzymaliśmy pańskie listy i bardzo nas one zainteresowały - mówił wolno ascetyczny mnich o bladej twarzy, nie wiem, czy dla dodania powagi swej wypowiedzi, czy też wyłącznie dlatego że posługiwanie się angielskim nie przychodziło mu łatwo. - Studium porównawcze Kroniki Nicefora i Opowieści Tanatyjskiej to istotnie rewelacja. Ukaże się ono w przekładzie greckim w jednym z pism naszego patriarchatu. Dobrze, że otrzymaliśmy wersję angielską, inaczej bowiem nie moglibyśmy dokonać przekładu. Było dla nas zaskoczeniem, że ktoś w Polsce tak dalece zainteresował się bizantyjską przeszłością... Jaki jest właściwie pański zawód? Zna pan przecież klasyczną grekę znakomicie.

- W gruncie rzeczy jestem pisarzem - powiedziałem. - Nauka greki klasycznej to właściwie przypadek. Mam jeszcze wiele braków w znajomości tego języka. W czasie okupacji niemieckiej pomagałem pewnemu profesorowi uniwersytetu, który mieszkał w tym samym domu co i moja rodzina. Byłem wtedy małym chłopcem, ale mogłem wiele pomóc choremu. Nosiłem mu węgiel i drewno na opał, chodziłem po zakupy...

- A on w zamian za to rewanżował się nauką greki? - pytał zdumiony mnich.

- Właśnie. Nic innego nie posiadał poza swoją wiedzą, w warunkach okupacyjnych nieprzydatną. Mnie natomiast zachwyciło, że będę umiał posługiwać się językiem którego nie znał nikt z moich przyjaciół.

- Aby więc napisać tę książkę o klasztorze Agion Oros na wyspie Enos, chce pan koniecznie zobaczyć freski tamtejszego klasztoru? - pytał dalej przedstawiciel patriarchy świdrując mnie bystrym spojrzeniem spod krzaczastych brwi. Nosił obszerną czarną suknię zakonną, a na głowie charakterystyczną czapkę, spod której spływała na kark i ramiona fala kruczoczarnych włosów. Miał również obfitą, czarną i długą brodę.- To nagromadzenie czerni powodowało, że tym bielsza i bardziej ascetycznawy dawała się jego twarz. Wiedziałem, że ta rozmowa w interesującej mnie sprawie fresków z wyspy Enos jest ostateczna i będzie miała zasadniczy wpływ na opinię o moje osobie. A bez tej opinii odpowiednie urzędy greckie nic mi nie załatwią.

- Tak jest - skinąłem głową. - Owe freski to trzecie, brakujące ogniwo do całej historii. Kronika Nicefora, Opowieść Tanatyjska i freski Foteinosa...

- Koncepcja zaiste ciekawa. Wolałbym jednak widzie na ten temat jakąś rozprawę naukową niż powieść.

- Oczywiście mam zamiar napisać rozprawkę, którą w skrócie zamieszczę na końcu książki. Czy zresztą fan tazja może tu cokolwiek dopisać więcej? Cała ta historia jest tak prosta...

- I nieprawdopodobna równocześnie - uzupełnił mnich i zamyślił się. - Pan wie, że na wyspie Enos obowiązują takie same przepisy jak na Athos? Rzadko wpuszczamy tam turystów.

- Słyszałem o tym. Dlatego właśnie zwróciłem się z prośbą o zezwolenie odwiedzenia klasztoru Agion Oros, nazywanego Czarnym Monastyrem.

- Tak, istotnie. Od czasu pożaru przylgnęła do niego, ta smutna nazwa. No cóż, rozpatrzyliśmy tę prośbę. Wolna będzie panu trzy dni przebywać na Enos, ihumen - przełożony - klasztoru Agion Oros otrzyma co do tego odpowiednie instrukcje. Jutro może pan pójść po odbiór dokumentów do departamentu zajmującego się sprawami kościelnymi.

- Nie wiem, jak mam dziękować.

- Chyba jednak miał pan trochę szczęścia. Zaskoczył nas pan swoją teorią, że Opowieść Tanatyjska dotyczy tego samego wydarzenia, które opisuje Nicefor. No i te freski... Istotnie, jeżeli pierwsza pana teoria znajduje potwierdzenie, jeżeli Opowieść Tanatyjska nie jest apokryfem, to mistrz Foteinos mógł rzeczywiście dopowiedzieć swoim pędzlem to, czego brakło w legendzie i kronice. Będziemy zobowiązani, jeżeli prześle nam pan pracę podsumowującą poszukiwania. Sami zleciliśmy również przeprowadzenie odpowiednich badań, ale interesujące będzie także, co pan na ten temat napisze. Pan - przedstawiciel Wschodniej Europy... - dokończył dwuznacznie.

Tak więc mój pobyt w Grecji nie był wyłącznie pobytem turysty, nie zadowoliłem się zwiedzaniem bizantyjskich metropolii, fascynacją wnętrza kościołów, medytacją na gruzach Akropolu i penetrowaniem muzeów. Otrzymałem oto zezwolenie na odwiedzenie wyspy Enos, a na niej - klasztoru Agion Oros, nazywanego także Czarnym Monastyrem.

Odjechałem z Aten pełen myśli o mojej pracy pisarskiej, tak że nawet miejsce, skąd Kserkses oglądał klęskę floty perskiej pod Salaminą, miejsce, gdzie każdy autokar zwalnia, a przewodnicy mówią natchnionym głosem o historii, minąłem niezauważenie. Ocknąłem się z zadumy dopiero na skrzyżowaniu dróg. Jedna z nich wiodła w lewo - na Peloponez, a druga w prawo - do Lutraki. Świadomość rzeczywistości przywróciło mi dwóch policjantów, którzy wsiedli do autokaru i zażądali okazania dokumentów. Nad moim paszportem dłużej pokiwali głowami niż nad innymi, ale ostatecznie zasalutowali i wysiedli. Do Lutraki przyjechałem późnym wieczorem i w hotelu zastałem wśród personelu ogromne podniecenie. Kelner serwujący kolację opowiedział nie pytany, że w opuszczonym domu naprzeciw hotelu ktoś się ukrywał. Mówił łamaną angielszczyzną, wtrącał słowa niemieckie i grecki slang portowy - uzupełniając potok zdań szeroką gestykulacją. Przyjechać miały tu dwa auta policjantów, a może i wojska, otoczono cały ogród i spenetrowano teren oraz wszystkie zakamarki opuszczonego domu.

- I co, znaleziono kogoś? - zapytałem, nie mogąc doczekać się końca tej historii.

- Nie -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin