Wolski Marcin - Trzecia najśmieszniejsza.rtf

(1323 KB) Pobierz
Trzecia najśmieszniejsza

Marcin Wolski

 

 

 

Trzecia najśmieszniejsza

 

Kabaretu Nadredaktora część II


Bilans otwarcia

 

Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek powrócę do radia. Ten etap życia uznawałem za definitywnie zamknięty. Znałem zresztą stare chińskie powiedzenie: „Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki…” (Chyba, że akurat powstał lodowy zator). Mój radiowy strumyk został ścięty 13 grudnia 1981 roku, a odtajał dopiero osiem lat później…

Nie uprzedzajmy jednak wypadków! Zresztą, mówiąc precyzyjnie wspomniany potok wcale nie zamarzł, tylko postawiono mu tamę i zakręcono mikrofon. Mój nieżyjący już, niestety, pierwszy kierownik Redakcji Audycji Rozrywkowych Programu III, Jacek Janczarski często mawiał, że nie wierzy w życie pozaradiowe. Ja musiałem uwierzyć. Na osiem długich lat. Udało mi się jakoś zapewnić sobie egzystencję i nadal uprawiać zawód, miejscem azylu stała się estrada, przytuliły mnie przyzwoitsze gazety, sporej satysfakcji dostarczało pisanie książek. Kiedy jednak jadąc maluchem Trasą Łazienkowska (dzięki namowom mego impresaria, Jacka Jankowskiego, w połowie lat osiemdziesiątych zrobiłem wreszcie prawo jazdy), mijałem w dole szary gmach radia na Myśliwieckiej, ponoć budowany dawno temu z przeznaczeniem na końską ujeżdżalnię, nie potrafiłem pozbyć się bolesnego skurczu serca. Na szczęście z upływem lat były to drgnienie wciąż słabsze i rzadsze. Radio powracało jedynie w snach — długich, odcinkowych. Znów byłem przywoływany do porządku przez zwierzchników, wycinany przez cenzurę, znów poganiałem kolegów, spóźniających się ze swoimi wstawkami i zamykałem w „kanciapie pracy twórczej” Krzysia Jaroszyńskiego, który wpadł tylko, żeby powiedzieć, że nic nie napisał i… budziłem się. Poza snem i radiem.

Co pewien czas, w chwilach krótkotrwałych odwilży Trójka przypominała o mnie słuchaczom, puszczając w „Powtórce z rozrywki” (podówczas ostatnim skansenie satyn’ zastępczej) nagrania archiwalne rodem z „60 minut na godzinę” — opowiadanie, seriale słuchowiskowe… I tylko niezależnie od koniunktury, pięć dni w tygodniu emitowano, oczywiście anonimowo, moją piosenkę, hymn audycji, śpiewany przez Mariana Kociniaka:

 

Powtórka z rozrywki

 

Gdy wszystko wciąż płynie i mija pomału,

gdy w krąg rosną ludzie i brody kawałów,

przychodzi nostalgia i łapie w sieć nas —

wspominać, wspominać choć raz!

Choć kawał odgrzany podobno nie w cenie

lecz silny jest bezwład i przyzwyczajenie

Choć dowcip ulata, jak łezka od rzęs,

to dowcip po latach ma sens.

Więc śmiejmy serdecznie się

bez uśmiechu źle.

Niech bawi nas to co jest,

skąd brać dziś nowy tekst?

Powtórka z rozrywki, powtórka z rozrywki.

Skoroszyt przypomnień, przeszłości wyrywki.

Tu żart odkurzony, tam dowcip sprzed lat

Powtórka z rozrywki?

A jak!

Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka

słuchają jej biura, słuchają podwórka.

A czas sobie płynie banalnym tik tak…

rozrywka z powtórki?

O tak!

 

(Teraz, w roku 2002 biura i podwórka już nie słuchają, bo emisje z trzynastej przenieśli na dwudziestą trzecią!)

Żeby było jasne, mimo paru tysięcy emisji nie otrzymałem za ten utwór ani grosza, co stanowi swoisty rekord. Ale sam sobie byłem winien. Piosenkę do programu pod tym samym tytułem, który powołałem jeszcze jako kierownik Redakcji Audycji Rozrywkowych w roku 1974 (miał iść tylko przez wakacje, ale jak każda prowizorka utrzymał się długo), dałem do skomponowania naszemu wypróbowanemu „oprawcy muzycznemu” Jurkowi Kordowiczowi. Ten, zamiast komponować, z prawdziwą wirtuozerią montażową, skompilował muzykę z utworów jakiegoś bliżej mi nie znanego muzyka z NRD, o czym obaj, tzn. Jurek i ja, zapomnieliśmy, bagatela, poinformować kompozytora. Kto zresztą w tamtych latach przejmował się prawem autorskim? Efekt — nieznany nam „Ossi” ma pewnie domek z ogródkiem, na fundamencie z „Powtórki”, ja straciłem tantiemy, a Kordowicz włosy.

Przeglądając pierwszy tom „Kabaretu Nadredaktora” dochodzę do wniosku, że chyba zbyt pobieżnie potraktowałem owe lata składające się na mój „wiek męski, wiek klęski”. Skoncentrowałem się na estradzie, kolejnych premierach kabaretu „Sześćdziesiątka” ledwie napomykając o książkach i pierwszym kontakcie z pismem „Fantastyka” (warto w tym miejscu wspomnieć o krótkiej niestety przyjaźni z ciężko już wówczas chorym Januszem Zajdlem). Prawie zupełnie pominąłem prasę i moje pierwsze kroki felietonisty. Tymczasem wkrótce po ostatecznym wywaleniu mnie z Radia (nie wpuszczano mnie od 13 grudnia, ale formalne wymówienie nosiło datę „prima aprilisa”) namówiony przez kolegę ze studiów Jarosława Sobiepanka, zacząłem publikować w paxowskiej „Zorzy”, gdzie uzyskałem pełna autonomię, a dodatkowo asekurowałem się nadtytułem „Chcąc nie chcąc”, dobrze określającym mój ówczesny stan psychiczny. Dokładnie zdefiniowałem go w jednym z pierwszych felietonów, zatytułowanym

 

Światełko w kanale

 

Mój optymizm jest bardzo ostrożny. Malutki. Ale kto potrafi z cała precyzja odróżnić ostrożny optymizm od umiarkowanego pesymizmu? Jestem optymista nie dlatego, żebym miał ku temu jakieś szczególne powody, lub dowody. Jestem, ponieważ nie można inaczej. Pesymizm to brak nadziei, paraliż, apatia, pogodzenie się z kamykiem w bucie, obrożą na szyi i chuliganem jako sublokatorem. Dziejami ludzkości rządziły zawsze dwa odwrotnie proporcjonalne uczucia:

Strach i nadzieja. Żadnemu nigdy nie udało się zwyciężyć bezapelacyjnie. Stąd też historia jawi się jako stałe falowanie emocjonalnej sinusoidy. I to stanowi drugi powód optymizmu — po dołku nieuchronnie musi przyjść górka. Oczywiście może przyjść prędzej, może później. Pesymizm zakłada przyzwyczajenie, ba, sympatyzowanie z dołkiem, podparte założeniem, że następny dołek może być tylko głębszy. Optymizm to stałe wypatrywanie pierwszych zapowiedzi wznoszenia (…) Przy okazji można powtarzać sobie starą fraszkę Leca „nawet najdłuższa żmija, przemija”. A przede wszystkim optymizm nie zezwala na bezproduktywne załamywanie rąk, że po co, na co, nic nie ma sensu, a wzywanie do pozytywizmu to kolejny kanał (…) Chociaż nawet kanał, jak nazwa wskazuje może służyć za środek komunikacji. Zbudowany dom pozostaje zbudowanym domem, uszyty but uszytym butem, a napisany wiersz, napisanym wierszem nawet jeśli opublikują go w nieciekawym kontekście.

 

O Andrzeju Sowie, redaktorowi „Zarzewia”, który pozwolił mi zaistnieć na lamach swego pisemka, jako autorowi kryminałków pisanych pod pseudonimem Mart Willer wspominałem w poprzednim tomie „Kabaretu Nadredaktora”. Opuściłem za to fakt, że jesienią roku 1982 rozpocząłem z poręki Stefana Bratkowskiego paroletnią współpracę z „Radarem”. Żywiłem płonną, jak się okazało nadzieję, że szukająca choćby cienia wiarygodności władza, powinna tolerować przynajmniej jedno pismo przyzwoite, taki rezerwat miękkiej opozycji.

Nieprzypadkowo za nadtytuł felietonów przyjąłem „WIELKIE SŁOWA” co wytłumaczyłem w tekście inaugurującym —

 

W epoce, w której wypada pewne wyrazy wymawiać półgłosem, odzywa się we mnie diabeł przekory, skłaniając do rozmowy na temat wielkich słów. Słów tak dużych, że niekiedy sens ich się zaciera, zwłaszcza gdy człowiek stojąc zbyt blisko dostrzega tylko jedną, może dwie litery a musi domyślać się całości.

 

Dalej dokonywałem porównania swego aktualnego położenia z sytuacją ułomnego nietoperza, gacka wielkoucha, teoretycznie posiadacza biologicznego radaru, wiszącego jednak głowa w dół na belce, biegnącej skądś dokądś — nieświadomego do końca, czy to jedynie poprzeczka szlabanu czy fragment jakiejś zmyślniejszej konstrukcji? Wspomóc jego funkcje odbiorczo — nadawczą miał właśnie tygodnik „Radar”, a że nie spełnił?… Może nie mógł. W kilkudziesięciu felietonach przedstawiłem galerię słów większych, mniejszych a także zapomnianych. Pisałem o WYOBRAŹNI i tragedii związanej z jej brakiem. Przy okazji zaproponowałem jej mierniki — jednostką podstawową miała być jedna pytia odpowiadająca 100 wernyhorom. Inteligentny, a więc świadomy konsekwencji swych działań szympans winien mieć około 0,3 wernyhory, maksymalny wieszcz — 2,5 pytii. Inna sprawa, pisałem, że wyobraźnię współczesnych polityków winno się mierzyć w miliurbanach.

Inny felieton poświęciłem CNOCIE — pojęciu ginącemu i zasługującemu w związku z tym na gatunkową ochronę. Następnie wziąłem na warsztat POKORĘ, dawno zniszczoną przez wszechogarniającą AROGANCJĘ. Potem przypomniałem wymarłe termin o nazwie HONOR.

 

Wraz z zamianą kultury śródziemnomorskiej na — powiedzmy eufemistycznie — „bałtycką”, honor stał się czymś zdecydowanie niemodnym. (…) Ba, nie wiem nawet czy młodsze pokolenie potrafiłoby znaleźć różnicę miedzy „honorem” a „horrorem”. Gdybyśmy mieli dziś popełniać samobójstwo za każdym razem, kiedy przyłapią nas na kłamstwie, albo żądać satysfakcji za każda zniewagę… populacja zmalałaby u nas szybciej niż w Kampuczy. (…) W tej sytuacji apelowanie o reanimację przeżytków minionej moralności byłoby oczywiście wołaniem na pustyni i puszczy. Czy mógłby egzystować u nas honorowy spiker telewizyjny, kiedy rzadko który ojciec odważyłby się dąć swemu dziecku na imię Honoriusz?

Co najwyżej, wzorem „dnia bez błędów”, albo bez papierosa czy dni bez mięsa, można by ogłosić raz w roku Dzień Honoru. — Wszyscy przez jedną dobę mówią prawdę, szanują innych, dotrzymują zobowiązań. I proponowałbym ustalić to święto na 30 lutego.

 

Rozmiary książki nie pozwalają na przytoczenie zbyt wielu fragmentów ówczesnych rozważań. Odnotujmy wiec, iż pisałem o CZASIE i PAMIĘCI, TOLERANCJI i PIENIĄDZU. Przewrotnie wywodziłem szlachetny termin ZAANGAŻOWANIE od przyziemnego słówka „gaża” oraz dowodziłem, że DYSKUSJA to nie szereg mijających się monologów. Poświeciłem felieton ODWADZE — zastanawiając się, czy naprawdę „lepiej jest być żywym tchórzem niż martwym bohaterem”? Przy okazji zauważyłem, że medale za odwagę najczęściej dostają strażacy i żołnierze na przepustce, ratujący topielców, a najrzadziej myśliciele. Niestety — konkludowałem — odwaga, podobnie jak prawda często musi być naga, podczas gdy tchórze przeważnie paradują w futrach.

Udało mi się też zdemaskować słówko REFORMA, przypominając że pochodzi od wyrazu reformatio, którego podstawowym znaczeniem jest „przywrócenie stanu poprzedniego”. Zdjęto mi natomiast w całości tekst poświęcony BANICJI — szczególnie kłujący w oczy w czasach, gdy najwartościowszym z Polaków proponowano paszporty i bilety w jedna stronę.

Obrywałem też od nadgorliwców. Po jednym ze szczególnie zjadliwych ataków w czarno czy raczej czerwonosecinnej „Rzeczywistości” odciąłem się pisząc iż „skopanie przez «Rzeczywistość» nobilituje bardziej niż pochwała w «Tygodniku Powszechnym»„. Za puszczenie tego kawałka Jerzy Klechta — naczelny „Radaru” musiał ponoć tłumaczyć się w KC. Nie chodziło oczywista o przyganę „Rzeczywistości”, ale o pochwałę krakowskiego „Tygodnika”.

Innym razem poświeciłem chwilę uwagi ŚCIANIE, definiując powszechną u nas taktykę działania od ściany do ściany i przywołując sytuacje „Dziada na audiencji u Obrazu”, jako przykład niemożności porozumienia władzy ze społeczeństwem. Zastanawiałem się tez czy może istnieć ZAUFANIE jednokierunkowe? Na przykład w układzie złodziej — ksiądz, obywatel — instytucja, uwodziciel — dziewica? Sądzę — pisałem — że jest to możliwość wyłącznie teoretyczna. Przeważnie bowiem osoba niegodna zaufania nie ufa innym. Przypisuje swoje zamiary partnerom, szukając własnych defektów vis–a–vis.

Tym większych szans upatrywałem w mozolnym poszerzaniu obszarów SZCZEROŚCI (Słowo „jawność” nie zostało jeszcze wtedy wypromowane) i wykpiwałem tak lansowany przez telewizje SPOKÓJ, ponoć stan najbardziej upragniony przez szarych obywateli. Ba, nawet przez nich kanonizowany w zbitce „święty spokój”. Dla mnie spokój najczęściej kojarzył się z marazmem, cmentarzem (spokój wieczny), przejściowym okresem chwiejnej równowagi, wreszcie ciszą przed burzą…

Znane jest powiedzonko, tak spokojnie, że aż strach. I faktycznie takiego spokoju ja się boję. Jeden z mych znajomych, kiedy spokój trwa zbyt długo, staje się coraz bardziej niespokojny, nie sypia i czeka na jakiś kataklizm, bo wie, że jeśli jest za dobrze, to może być tylko gorzej. Osobiście wolę lekkie falowanie, twórczy dreszcz, kontrolowany ferment, dużo bardziej od usypiające narkozy samozadowolenia. Przecież wprowadzić spokój we wszechświecie to znaczy wstrzymać gwiazdy i planety… A nasz mały mikrokosmos podlega podobnym prawom.

 

A co z tak wielkim słowem jak NADZIEJA?

 

W obecnych, aż za bardzo ciekawych czasach nikt jakoś nie daje córkom na imię Nadzieja. (…) W ogóle oryginalność w imionnictwie podupada, w użyciu jest podstawowy kanon zasilany imionami spikerek i gwiazd filmowych. Nikt natomiast nie nazwie dziecka Polsilver, Szampona czy Amortyzator. (…) Czemu więc nie Nadzieja? Skoro sam dźwięk słowa wywołuje u wielu skurcz serca. (…) Była przecież najpotężniejszym motorem działalności ludzkiej. Pobudzała do wynalazków, odkrywania nowych lądów i nowych galaktyk, prowadziła lud na barykady, a przywódców na stanowiska? (…) Nikt nie chce mieć głupich wnuczków, bo nadzieja jest ponoć matką głupców…?

 

A dalej przypominałem:

 

Wielkie zmiany zdarzały się nie wtedy, kiedy było najciężej, wprost nie do wytrzymania. Ale wówczas, gdy w nieskruszalnym na pozór murze pojawiała się szczelina, ujawniała jakaś furtka, pierwszy schodek, szansa zmiany (…) Idee łatwo porównywać z kobietami. Podobnie jak dziewczyna nadzieja potrafi być zmienna i zwodnicza, pojawia się i znika. Jednak nigdy nie daje o sobie zapomnieć. A więc czekajmy i szukajmy. A kto wie któregoś dnia odezwie się pukanie do naszych drzwi. Może zresztą już za nimi stoi. Panna Nadzieja.

 

Tu przytoczę piosenkę z lat 70., przeoczoną w pierwszym tomie. Nawet teraz nie mogę nigdzie znaleźć jej tekstu, przytaczam więc go z pamięci. Należała wśród moich produkcji do utworów szczególnie tępionych — nie wiem, dlaczego. Niezgłębione bywały motywy kontroli.

Chociaż raz pamiętam, kiedy zmęczony walką z cenzurą napisałem wiersz liryczny i zaniosłem mając nadzieję, że tym razem przejdzie, załatwiono mnie krótkim sformułowaniem: „Za szczere”! Chyba sobie wiadomym sposobem cenzurowano mi duszę. Tytuł piosenki wziąłem bowiem z wyjątkowo podłego artykułu relacjonującego proces, bodajże „ taterników” —

 

Milcz albo kłam

(muz. Jerzy Andrzej Marek)

 

Co przyniesie nam zakręt ulicy,

czym powita nas brama i próg,

czyje ręce w swe dłonie pochwycisz,

czyje usta przytulisz do ust?

W jakim oknie pojawi się Julia,

które niebo ci wpadnie do rąk,

co jak bajka rozpryśnie się złudna,

jaki patyk rozwinie się w pąk?

Powiedz, powiedz, niech rzeczy się dzieją

Nadziejo, o Nadziejo!

Powiedz, wyznaj, co zdarzy się nam —

Jeśli dobre.

Gdy złe milcz albo kłam!

 

Tu dotkliwa luka w pamięci, udaje mi się przypomnieć dopiero końcówkę:

 

W którym miejscu gwałtownie staniemy,

Zaplątani wśród czynów i słów

Zawsze trochę zanadto zdziwieni,

Zawsze trochę liczący na cud?…

 

W początkach 1983 roku mówienie o nadziei zakrawało na wariactwo. Zawieszony stan wojenny ciągle wisiał nad głowa jak miecz Damoklesa. Jednak wierny swemu charakterowi trwałem w optymizm i napisałem tekst pod nie wiele mówiącym tytułem:

 

Natura

 

Jedno z najpiękniejszych sformułowań usłyszałem ostatnio w skądinąd rozrywkowym filmie — „Komandosi z Nawarony”. Czwórka komandosów zajmuje się wysadzeniem górskiej zapory wodnej, co przyczynić się ma do uratowania jugosłowiańskiej partyzantki. Tama zostaje podminowana i dochodzi, do akustycznie rzecz biorąc, niewielkiej detonacji. Niektórzy z uczestników akcji popadają w zwątpienie — „Tama stoi jak stała”. Aliści angielski dżentelmen–wysadzacz spokojnie twierdzi, że zapora już właściwie nie istnieje. Chociaż sama o tym nie wie, jej los został przesądzony. „Pozwólmy działać siłom natury” — pada znamienna sentencja. I rzeczywiście nie upływa wiele czasu, a pojawiają się pierwsze rysy, kropelki wody, aż wreszcie cała potężna konstrukcja z betonu wali się jak domek z kart. (…) Pozwólmy działać… — Pokażcie mi takich silnych, którzy wygrali z siłami natury, z rytmem biologicznym, z tektoniką, z pogodą czy z równie nieubłaganymi procesami społecznymi. Natura się nie śpieszy, z cierpliwością z jaka rosną stalaktyty i stalagmity, drąży nowe łożyska, wypracowuje przyszłe rozwiązania, pomnaża ilość, aby w odpowiednim momencie spuścić z łańcucha nową jakość. Biedne zapory, które nie wiedzą, że ich już nie ma…

 

Było to proroctwo, czy tylko pobożne życzenie? Myślałem wówczas tylko o Polsce i skutkach detonacji wywołanej erupcją „Solidarności”, czy o całym bloku? Tego niestety już nie pamiętam.

 

*

 

Czy powinienem uznać owe lata za kompletnie zmarnowane? W dużym stopniu tak. Przy czym bilans prywatny i tak wydaje się o wiele korzystniejszy od bilansu ogólnonarodowego. Nasz „generał Zomoza” nie okazał się Pinochetem, od generała Franco też różnił się jak frank od rubla. Pod osłoną tanków nie przeprowadzono żadnych reform, nie zaproponowano żadnej rozsądnej wizji, poza obrona stanu posiadania. Zresztą blask opozycji też wkrótce przygasł. Po krótkotrwałym emocjonalnym zrywie, który wyzwoliło zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki (do końca życia zapamiętam owo morze zniczów wokół żoliborskiego kościoła, noce oczekiwań i wreszcie straszną chwilę, gdy dotarła wiadomość o odnalezieniu ciała kapłana…) społeczeństwo popadło w stan apatii, „otorbiło się w prywatności”. Nasza wspaniała publiczność z czasów „polskiego karnawału” gdzieś znikła i zamiast uduchowionych twarzy widzów (te spotykało się już prawie wyłącznie podczas występów dla Polonii) widywaliśmy przeważnie, gęby frekwencji. Uczciwie mówiąc, również my sami, mimo wewnętrznych zahamowań zaczęliśmy dostosowywać się do poziomu odbiorcy. Zamiast ambitnych, rozdrapujących blizny programów „iżby nie zarosły błoną podłości”, coraz częściej wyruszaliśmy w wielotygodniowe chałturnicze trasy, na których kabaret „Sześćdziesiątka”, miał stanowić humorystyczny dodatek do gwiazd piosenki, zapowiadanych przez telewizyjnych spikerów (szczęściem tych „niemundurowych”). Taka trasa, której parasolem bywa tzw. „glejt”, np. szkolenie przeciwpożarowe, czy kurs BHP, a sale wypełnia przypadkowa, spędzona „frekwencja”, nawet, jeśli ekipa złożona jest z subtelnych twórców, znakomitych wokalistek i początkujących autorytetów moralnych, funkcjonuje w rytmie trójfazowym — koncerty, balanga, kac, koncerty, balanga, kac… I tak, aż do pełnego zużycia materiału.

 

Krajowa orgia

 

Dymek „wiarusów” pod sufitem

butelek kręgli rząd się toczy,

dwie „mazowszanki” nie dopite,

za oknem czarny plakat nocy.

Na ustach spierzchłych przekleństw lista

i jeszcze pięć gronowych win,

pijany w dym recepcjonista

i widma dwóch „uczennic” z nim.

Krajowa orgia, hotel „Raj”.

za oknem wnet się zbudzi kraj,

zagrzebią w betach się dziweczki,

delegacyjne wstaną teczki

i będzie dalej tak jak jest.

Stać nas na gest!

Lecz wszystko jakieś karłowate,

jak sztandar, który został ścierą,

inżynier raczej nie bohater,

magister również żaden Neron.

Panienki także bezklasowe,

lecz będą cudne, po półlitrze.

Sukienki ściąga się prze głowę…

Rozlane piwo? To się wytrze!

Krajowa orgia, potem sen,

vis a vis gmachu WRN

Niżej kiosk „Ruchu” obok Pewex,

Rozbrzmiewa echo sprośnych śpiewek

Za mostkiem jakiś tępy ból,

Boisz się mała, no to siul…!

Siermiężna orgia… Według potrzeb

u progu wielkich zmian… na gorsze.

Wzlotów nie wyżej niż na stół.

Proza i poza, pół na pół.

 

Jednak nawet z dna emocjonalnego dołka można było zauważyć, że idzie nowe. Od połowy lat osiemdziesiątych wiew gorbaczowowskiej pierestrojki dawał się odczuć nawet w prowincjonalnych hotelach, gdzie coraz częściej spotykało się wycieczki z Kraju Rad, a ich uczestnicy, długie lata przyuczani do chodzenia wyłącznie w parach, zwolna odzyskiwali mowę i indywidualność.

Takie konfrontacje bywały zresztą niezwykle zabawne. Przypominam sobie rozmowę z grupą Rosjanek, w którymś z katowickich hoteli (za oknem brudne, zadymione miasto). „Podoba się wam w Polszy?” „Da”. „A co się podoba?” — Odpowiadały po chwili namysłu — „Że tak tu u was czysto.”

Dochodziło do wymiany opinii bardziej szczegółowych. Kiedyś, przez całą noc dyskutowałam z jakimś Wielkorusem na temat państwa dobrobytu. W końcu gotów był mi przyznać rację, że na Zachodzie zdarzają się ludzie zamożni, ale, twierdził — kosztem milionów nędzarzy. Rozumowanie opierało się na prostej kalkulacji, jeśli ktoś coś zyskuje, ktoś musi coś stracić.

Zresztą nasza własna wiedza ekonomiczna była ubożuchna a pomysł, że może kiedyś nastać w Polsce kapitalizm, uważaliśmy za koncept przekraczający ramy science fiction. Owszem może będą dozwolone jakieś elementy gospodarki mieszanej, ale prywatne huty, banki… To, że nawet koleje mogą być prywatne, dowiedziałem się (wstyd) w 1985 roku, podczas pierwszej wizyty u mojej siostry Sylwii, w Szwajcarii.

Przełomową w moim myśleniu o przyszłości okazała się wizyta, którą latem 1984 roku wspólnie z Andrzejem Zaorskim i Andrzejem Fedorowiczem złożyliśmy w pewnym bloku na Gdańskim osiedlu Zaspa. Wprowadzającym był Mietek Cholewa (autor piosenki „Janek Wiśniewski padł”), a gospodarzem Lech Wałęsa, aktualnie — wedle definicji rzecznika rządu — „prywatny obywatel”. Ze spotkania zapamiętałem najlepiej długi wywód Wałęsy na temat wyższości gospodarki rynkowej nad socjalistyczną i jego głęboką wiarę, że wkrótce dojdzie u nas do normalności. Odebrałem te słowa z niemałym zaskoczeniem, dotąd uważałem Lecha w kwestiach ekonomicznych za populistę, a tu nagle taka dawka liberalizmu… Nie wstydzę się przyznać, że ze spotkania wyszliśmy zgoła innymi ludźmi, bardziej optymistycznymi, odważniejszymi. Śmiać się nam chciało, gdy zaraz na ulicy zwinięto nas do „nyski” i spisano dokumenty.

Jednorazowa dawka charyzmy nie wystarczyłaby rzecz jasna na długo, na szczęście również dla naszego kabaretu poczęły uchylać się szlabany graniczne.

W 1985 roku, dzięki emigracyjnej „Solidarności” dwukrotnie zaproszono nas do Szwecji. Przy okazji doszło do zabawnej wpadki konsulatu, który usiłował „podwiązać się” pod naszą trasę i wysłał na powitanie jakiegoś funkcjonariusza. Ten zamierzał powitać kwiatami Ewę Wiśniewską, ale słabo zorientowany, wręczył naręcze goździków wychodzącej z promu szykownej, szczecińskiej prostytutce. Ta oczywiście bukiet przyjęła i już nie chciała go oddać.

Cała ekspedycja szwedzka przebiegała w dość pionierskich warunkach, koczowaliśmy po ludziach; pamiętam nocleg u jakiegoś polskiego szewca w Malmoe, który udostępnił nam wielkie łoże małżeńskie — zmieścił się prawie cały zespół. Spałem pomiędzy Jurkiem Woyem, a kierownikiem Jankowskim, mając pod pachą Opanię, a Fedorowicza w nogach. Tylko Kryszak wolał dywanik obok łóżka…

W 1987 roku Wiesław Kańczuła z Hamburga zorganizował „Sześćdziesiątce” ogromna trasę przez cały RFN. Potem był Wiedeń, Berlin Zachodni, wreszcie z początkiem 1988 wspaniała trasa kanadyjska, w której towarzyszyła nam Krysia Sienkiewicz. Szlak prowadził od Montrealu (gdzie doświadczyliśmy klimatycznego szoku, widząc i czując jak w ciągu paru godzin z plus 15 stopni może zrobić się minus 25), po zielony, pełen kwitnących kwiatów Vancouver… Po drodze było Toronto (najwyższa wieża telewizyjna plus wycieczka nad Niagarę) zaśnieżona Ottawa, małe polonijne skupisko w Thunder Bay nad brzegiem Jeziora Górnego, zwiedziliśmy tam skansen, faktorią Kampanii Zatoki Hudsona i wioskę indiańską, oraz Calgary, oczekujące na zaczynającą się za parę dni zimową olimpiadę. Chyba wszystkie wrażenia przebiły jednak odwiedziny w hipermarkecie — West Edmonton Mall, kolosie pod szkłem, z stylowymi uliczkami, sztucznym jeziorem i wewnętrznym lunaparkiem. Chodziliśmy z rozdziawionymi gębami niczym jakiś Ostrogot po Forum Romanum, czy inny barbarzyńca w ogrodzie, absolutnie przekonani, że niczego podobnego w bieżącym tysiącleciu w Polsce się nie doczekamy…

Podczas każdej z wymienionych tras spotykaliśmy młodą emigrację, naszą niedawną solidarnościową publiczność, żywiołowo reagującą na występach, a po spektaklach porywająca nas do restauracji, do domów, na wycieczki. W kontaktach z przybyszami zza żelaznej kurtyny młodzi emigranci najczęściej nadrabiali minami, demonstrując postawy ludzi sukcesu: „Powiodło się nam. Jest o key!”. Dopiero po którejś butelce pękały pozy, opadały maski, samozadowolenie ustępowało miejsca nostalgii, wspomnieniom, opowieściom o nieistniejących już miejscach i dawno zapomnianych ludziach. I lały się łzy czyste, rzęsiste… Z tego ducha zrodził się wiersz, który na paru następnych wyjazdach mówiła Ewa Wiśniewska:

 

List matki

 

Dawno nie piszesz, więc pewnie dobrze…

Czy dotarł mój poprzedni list?

U nas normalnie, w radio „Kołobrzeg”,

a w telewizji nowy quiz.

Znałeś Biernacką, wczoraj zmarła,

podobno lekko, bo przez sen.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin