Pontoppidan, Henryk - Djabeł domowego ogniska.pdf

(175319 KB) Pobierz
418557140 UNPDF
HENRYK
P0NT0PP1DAN
DJABEŁ
DOMOWEGO
OGNISKA
418557140.002.png
DOSTOJNY
GOŚĆ.
418557140.003.png
Mieszkańcy stolicy, miotani nieustannym ruchem
i nękani hałasem, wspominają nieraz — z westchnieniem
tęsknoty — życie na wsi, które wydaje im się niby
boski dar ciszy i czasu. Sądzą, że jest to długie pasmo,
czy fala toczących się spokojnie dni, pośród których
każda minuta zaznacza się tak uroczyście, jak to czyni
czcigodny bornholmski zegar w stancyjce starej wie-
śniaczki, tykający miarowo w takt snujących się fluktów
wieczności.
Tymczasem jest przeciwnie, bo nigdzie czas szyb-
ciej, mniej uchwytnie nie mija niż właśnie na wsi. Dni
kroczą leniwo, ospale, monotonnie, ale tygodnie są
rzeźkie i pracowite, a łata ulatują wprost niepostrze-
żenie. Pewnego, pięknego dnia spostrzega się, że życie
minęło, niby fragment marzenia sennego jakiejś letniej,
czy zimowej nocy i koniec nadszedł nieodwołalny.
Śmiech porywał zawsze doktora Hoejera, oraz
śliczną jego, małą żoneczkę, gdy wspomnieli, że od
sześciu już lat żyją sobie w Soenderboelu i tak również
długo są mężem i żoną. Sześć lat! Niepodobna przy-
puścić, by minęło więcej nad kilka miesięcy od onej
niezapomnianej, wygwieżdżonej nocy, kiedy przybyli
tutaj starym, rozklekotanym wozem pocztowym. Tym-
czasem wydali już na świat troje dzieci, a dom ich,
który za przyjazdem był jeno zwyczajnym tworem
cieśli i cuchnął świeżem wapnem, przemienił się w raj
ziemski.
418557140.004.png
Oboje urodzili się w stolicy i, mimo wielkich upójeń
miłosnych pierwszego okresu małżeństwa, doznawali
w głębi dusz cichej rozpaczy. Znalazłszy się wśród
nowych warunków, otoczeni nieznanymi sobie ludźmi,
rzuceni w bezdrzewną okolicę Jutlandji, gdzie była
jeno roztocz ziemi i ogromna kopuła nieba nad nimi,
odczuwali coś w rodzaju strachu i z piersi wyrywały im
się okrzyki zbłąkanej pary kurcząt.
Łzami napełniały się oczy pani Emy na wspom-
nienie tego, co porzuciła, oraz na myśl, że tam, w stolicy
pewnie już o niej całkiem zapomniano. Ile razy Arnold
poszedł do chorych, siadywała w jego pokoju, owładnięta
uczuciem opuszczenia i czekała jego powrotu w bez-
czynności zupełnej.
Wspominając te chwile, dziwiła się sobie wielce.
Jakże mogła być tak dziecinną? Siedziała przy oknie
z głową opartą na dłoni i wpatrywała się w sinawe
wzgórza na skraju rozlewnej pustaci wrzosów, uwa-
żając się za istotę zapomnianą zgoła przez łudzi, po-
zostałą na jakimś innym globie, w niezmiernych prze-
stworzach międzyplanetarnych.
Trudno bo sobie zresztą wyobrazić pustki większej
nad Soenderboel i Arnold nie mógł znaleźć chyba nic
okropniej szego.
Trzy mile dzieliły ich od najbliższej stacji kole-
jowej. Łącznik pomiędzy wsią a światem stanowiła
poczta, samego zaś świata nie oglądał tu nikt. Wielki,
kryty, żółty wóz pocztowy, z ponsowo ubranym woźnicą
byłby niezawodnie przyczynił się do ożywienia kraj-
obrazu. Niestety kareta wyjeżdżała nocą i wracała
również późnym wieczorem, tak że tocząc się ulicą
wiejską, rzucała jeno poświatę na senne marzenia
mieszkańców. Łoskot kół i smugi światła latarni, mu-
418557140.005.png
skające story sypialni, oto wszystko co przynosiły im
owe codzienne wędrówki starej kolasy.
Wieś stanowiło siedm, czy ośm niepozornych za-
gród chłopskich, oraz dwa razy tyle czworaków wy-
robniczych. Nie mieszkał tu nawet pastor z rodziną,
ale tylko nauczyciel, który jednak, jak się zaraz okazało,
był kłótnikiem i intrygantem, przeto żyć z nim nie
mogli. Doktor nie osiedlił się w Soenderboel z jakiegoś
upodobania do tej wsi. Mieszkańcy chcieli mieć lekarza,
a że Arnold zaręczony był już od trzech lat, przeto co
prędzej poczynił starania w celu uzyskania stanowiska,
by się móc ożenić.
W ciągu pierwszego roku odwiedzali ich krewni
i znajomi, ciekawi zobaczyć, jak się urządzili w swej —
Mezopotamji. Ale począwszy od drugiego już roku
wizyty stawały się coraz to rzadsze i nowożeńcy od-
wykli zwolna od widoku łudzi miejskich. Oswoili się
dużo rychlej niż sami sądzili z nowemi warunkami życia
i dobrali sobie przyjaciół i znajomych z pośród naj-
bliższych sąsiadów. Teraz, po sześciu latach nie czuli
się już zupełnie osamotnionymi.
Nie mieli na to zgoła czasu. Ema zatopiła się
w pracy gospodarczej, a Arnold wracając od chorych,
miał zawsze mnóstwo roboty w ogrodzie, albo w szopie,
czy drewutni. Zarówno z potrzeby, jak i ze względów
zdrowotnych sam rąbał i łupał drzewo opałowe, spro-
wadzane z dalsza z trudem niemałym. Prócz tego mieli
codziennie świeże dzienniki, zaś w zimie otrzymywali
regularnie posyłki książek z wypożyczalni, tak że co
dwa tygodnie jawiła się w domu spora paczka, zawie-
rająca wybór najwybitniejszej literatury sezonu.
Na twarzach ich, w linjach i barwach widniały
niezaprzeczalne dowody, że się czuli dobrze i byli za-
418557140.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin