EILEEN WILKS
Oświadczyny
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy Jane zaczęła żałować swojej nierozwagi, było już za późno. Wpakowała się w kłopoty i tkwiła teraz w jeziorze, zanurzona w wodzie po szyję.
Jezioro należało do płytkich. Problem stanowiły wojskowe buty, które na wysokości oczu dziewczyny rozdeptywały w tej chwili błotnisty brzeg. Przykucnęła za krzakiem rosnącym w wodzie, pragnąc stać się niewidzialną.
Żałowała, że w ogóle kiedykolwiek usłyszała o istnieniu małego karaibskiego narodu z wyspy San Tomas. Jeszcze bardziej żałowała, iż zdecydowała się odkupić bilet na rejs od kolegi, który pracował w tej samej szkole co ona, a którego żona tuż przed wakacjami dostała zapalenia wyrostka robaczkowego. A najbardziej żałowała tego, że, wiedziona rzadką u niej chęcią przeżycia przygody, zeszła z pokładu statku, bo zapragnęła zwiedzić samo serce wyspy.
Czemu, och, czemu zdecydowała się zerwać z dotychczasowym, spokojnym trybem życia?
Buty należały do żołnierza. Obok stał jego kolega, którego nie widziała zza krzaka, a w tropikalnym lesie kryli się inni. Wszyscy szukali właśnie jej i mieli broń, przypominającą tę, której używał Rambo.
Woda była ciepła, powietrze gorące, a jednak Jane drżała.
Dopóki nie usłyszała strzałów, czuła się tu świetnie. W autobusie zaprzyjaźniła się z kilkoma osobami, choćby z parą tutejszych mieszkańców, którzy z dumą opowiedzieli jej o tamie wybudowanej niedawno w najbliższej okolicy. Jane była bardzo wdzięczna za tę informację. Dzięki tamie utworzyło się rozległe; płytkie jezioro, w którym teraz się kryła. Woda zalała część lasu, lecz nie zdołała zatopić drzew i części krzewów. Krzak, za którym kryła się Jane, miał jeszcze wystarczająco dużo liści.
Nie mogła teraz dostrzec żołnierskich twarzy, choć widziała je w wiosce, nim stamtąd uciekła. Wszyscy partyzanci wydawali się bardzo młodzi - mniej więcej w tym samym wieku co jej uczniowie z Atherton. Kiedy wysiadała z autobusu, dostrzegła kilkunastu młodzików ze strzelbami niedbale przerzuconymi przez kościste ramiona, ale nie zaprzątała sobie tym głowy. Na San Tomas widok żołnierzy nie stanowił niczego niezwykłego.
Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Gdy kierowca autobusu oznajmił, że muszą się zatrzymać, by dokonać jakiejś naprawy, nie przejęła się tym, bo i tak miała poszukać toalety. W chwilę potem, kiedy weszła do miejscowej jadłodajni, wbiegł chłopak, którego poznała w autobusie. Próbował ją ostrzec, lecz mu nie uwierzyła, póki podczas mycia rąk nie usłyszała strzałów.
Wyskoczyła przez okno i uciekła, chcąc ratować życie. Błotnista ścieżka doprowadziła ją do jeziora.
- Hernandez to głupiec - powiedział po hiszpańsku jeden z żołnierzy. - Widzisz jakąś kobietę? Pewnie, że nie, bo jej tu nie ma. Kto by uciekał do jeziora? Nawet Amerykanka nie jest taka głupia. A choćbyśmy ją znaleźli, to co nam to da? Czy okup, o którym mówił, trafi do naszych kieszeni?
Drugi żołnierz zachichotał i dobitnie wyraził, co myśli o rozkazach Hernandeza. Jego kompan odpowiedział śmiechem.
Do kogo strzelali w wiosce? Jane starała się o tym nie myśleć, bo zaczynała wówczas drżeć, a każdy ruch mógł ją zdradzić. Próbowała nawet wstrzymać oddech, lecz bardzo trudno było zachować spokój, gdy na rękę wpełzł jej jakiś robak. Zrobił to, gdy chwyciła dłonią za gałąź krzaka, co okazało się zbędnym ruchem, bo teraz nie mogła pozwolić sobie na to, by ją puścić. Żołnierze usłyszeliby szelest.
Robak był ogromny i obrzydliwy, długi jak mały palec Jane. Siedział na ręce i patrzył na nią, świecąc w słońcu czarnozielonym pancerzem. Miał stanowczo za dużo odnóży. Jane nienawidziła ich dotknięcia.
Wpatrywała się w robaka, słuchając śmiechu i obscenicznych żartów żołnierzy. Drugą ręką dotykała wisiorka zawieszonego na cienkim łańcuszku na szyi. Dwaj mężczyźni sprzeczali się tymczasem, gdzie mają jej szukać. Potem zaczęli opowiadać, co by zrobili, gdyby ją znaleźli.
Usłyszała, że jeden z nich się oddala, lecz strach nie minął. Mogli tak gadać, by sobie wzajemnie zaimponować, pomyślała. Mimo że uzbrojeni, byli przecież niemal dziećmi. Takich jak oni uczyła w Atherton hiszpańskiego. Mówili o czymś, czego nie rozumieli. Przecież nie mogli serio myśleć o tym, co zamierzali jej zrobić. Ogarnął ją strach. Czuła, że łańcuszek na szyi zaczyna ją dusić. Tato, pomyślała, dlaczego zawsze mówiłeś, że jestem do ciebie podobna? Nie szukam przygód.
Zastanawiała się, co przeżyli inni cudzoziemcy poznani w podróży. Modliła się, by wyszli cało z opresji. Choćby taka sympatyczna para Niemców albo wspaniały mężczyzna w okularach w złotej oprawce, który siedział po przeciwnej stronie autobusu. Jakoś nie mogła pozbyć się myśli, że strzały były przeznaczone dla niego. W czasie jazdy rozmawiała z wieloma pasażerami, ale nie z nim.
Zwykle łatwo zawierała znajomości. To jedyna zaleta, która płynęła z tego, że Jane nie zwracała uwagi swoją osobą. Ludzie czuli się z nią dobrze, bo wydawała się im taka zwyczajna. Nowi znajomi zawsze twierdzili, iż kogoś im przypomina - sympatyczną koleżankę szkolną, córkę sąsiadów.
Lecz człowiek, którego w myślach określiła mianem profesora, trochę ją niepokoił. Może z powodu okularów, które nosił? Mężczyzna ów zachowywał rezerwę, więc uznała, że zapewne jest nieśmiały.
Z jakiegoś powodu zafascynowały ją jego dłonie. Były duże z długimi, smukłymi palcami. Zauważyła na nich sporo drobnych zadrapań, jakie miewają robotnicy. Coś ją opętało na punkcie tych dłoni, bo zaczęła snuć na ich temat erotyczne fantazje. Nieznajomy jej nie zauważył. W ogóle mężczyźni rzadko zwracali na nią uwagę.
Co się z nim stało, pomyślała. Jeśli partyzanci brali jeńców dla okupu, nie mogli skrzywdzić cudzoziemców z autobusu.
Męskie buty tkwiące niedaleko krzaka poruszyły się. Robak również zdecydował się zmienić położenie i łaskotał rękę Jane tysiącem nóżek tak, że z trudem zachowywała spokój.
Nie mogła dostrzec, co robi żołnierz, lecz słuch podpowiadał, iż nie odszedł daleko. Usłyszała trzask zapałki i poczuła zapach siarki. Przez chwilę sądziła, że prześladowca zamierza podpalić krzaki, lecz uspokoiła ją woń tytoniowego dymu. Zatrzymał się, by zapalić papierosa, i palił go tuż obok kryjówki Jane.
Robak tymczasem zatrzymał się na jej łokciu.
Drzewa cynamonowe mieszały się w tropikalnym lesie z cedrami, mahoniowcami i zaroślami bukszpanu. Część z nich wyginęła w ciągu roku, mając korzenie zalane wodami niedawno powstałego jeziora. Wielki mangowiec rosnący kilka metrów dalej, na północnym brzegu zbiornika, przetrwał.
Człowiek przycupnięty wśród jego gałęzi miał z nim wiele wspólnego. Znawcy miejscowej flory twierdzili, że mangowce są tu czymś obcym, lecz umiejętnie zaadaptowały się do życia na wyspie. Nieznajomy przetrwał jak to drzewo. Podobnie jak ono potrafił wtapiać się w przestrzeń, do której nie należał. Teraz wyciągnął się wygodnie na grubym konarze i obserwował kobietę oraz żołnierzy. Miał mieszane uczucia w stosunku do nowo utworzonego jeziora. Z jednej strony pomogło ukryć się dziewczynie. To dobrze. Z drugiej zalało trakt, którym zamierzał dotrzeć na umówione miejsce spotkania po drugiej stronie wyspy.
Sytuacja się zmieniła. Musiał podjąć jakieś decyzje.
Mangowiec dawał większą szansę na ukrycie się niż krzak, za którym tkwiła kobieta. Można było obserwować stąd żołnierza tak zwanej Armii Wyzwoleńczej Ruiza i dziewczynę w jeziorze. Jej jasna sukienka unosiła się na powierzchni błotnistej wody, czyniąc kryjówkę łatwo dostrzegalną.
Nieznajoma znajdowała się w dość opłakanym stanie. Nawet włosy jej oklapły i mokrym, ciemnym kaskiem oblepiały głowę.
Widział te włosy, kiedy były suche i połyskiwały w słońcu, jakby płonęły w nich iskierki. Zauważył tę kobietę w autobusie. Czasem jego życie zależało od tego, czy dokonał właściwych obserwacji otoczenia, więc przyjrzał się wszystkim pasażerom, włącznie z wesołą amerykańską turystką, która gawędziła z innymi, sprawnie posługując się hiszpańskim.
Zatrzymał na niej wzrok dłużej, niż miał to w zwyczaju. Była tak bardzo amerykańska, tak zwyczajna, że aż przyciągnęła uwagę. Ale jej włosy trudno było nazwać zwyczajnymi. Miały ciepły, złocistobrązowy odcień i taką gęstość, że z przyjemnością zanurzyłby w nich dłonie.
Mężczyzna pokręcił głową. Głupia dziewczyna! Siedziała za tym krzakiem, jakby miało to uczynić ją niewidzialną. Czy nie wiedziała, że jeśli żołnierz zrobi kilka kroków w kierunku wschodnim, to ją zobaczy?
Pewnie nie. Większość ludzi nie umie przewidywać, a ona była cywilem. Jedyne pojęcie, jakie miała o ukrywaniu się, zostało wyniesione z zabaw w chowanego, które szybko zamieniła na całowanie się z chłopakami.
Przypomniał sobie jej śmiech w autobusie. Rozmawiała z chłopcem, którego on potem wysłał, by ją ostrzec przed partyzantami. Miała ciepły, przyjazny śmiech i te wspaniałe włosy. Kiedy się śmiała, myślał o tym, by ją pocałować.
Żołnierz wyrzucił niedopałek, poprawił broń i ruszył na wschód. Kobieta nie drgnęła. Wciąż siedziała w wodzie. Wątpił, by widziała człowieka, który jej szukał. Nie miała pojęcia, iż partyzant za chwilę dostrzeże kryjówkę.
Właściwie to sprawa bez znaczenia, pomyślał. To, czego dowiedział się o związkach między dwiema grupami terrorystów, mogło zaważyć na losie znacznie większej liczby kobiet niż ta jedna. Kiedy zostanie złapana, bo tak się stanie, nie będzie długo cierpiała. Ruiza interesował okup. Samozwańczy generał nie był do końca zdeprawowany i nie miał potrzeby krzywdzić swoich więźniów. Kobiecie grozi kilka trudnych do przetrwania tygodni, ale wszystko powinno skończyć się dobrze. Ruiz nie chce, by prasa przedstawiała go jako barbarzyńcę. Pragnie po prostu pieniędzy.
Tylko... Ruiz nie był prawdziwym generałem, a nawet żołnierzem, mimo że nosił fantazyjny mundur i cytował Che Guevarę. Miał niewielką kontrolę nad oddziałami partyzantów. Część jego podwładnych szczyciła się dobrą opinią, inni zasługiwali na miano bestii.
Jeżeli ją zgwałcą, pomyślał, już nie będzie się tak radośnie śmiała. Długo tego nie zrobi, a może nawet nigdy.
To mnie nie dotyczy, pomyślał, nie wiąże się ze sprawą, dla której tu przybyłem. Przecież ją ostrzegłem, wierząc, że zdoła schronić się w bezpiecznym miejscu. Więcej nic nie da się zrobić, jeśli nie chcę się narażać na zdekonspirowanie.
Tak myślał, lecz jego ręce już szykowały się do działania.
Robak przesunął się kilka centymetrów poniżej łokcia Jane, gdy usłyszała nagłe stuknięcie, jakby coś ciężkiego spadło na ziemię gdzieś niedaleko.
Drgnęła, poruszyła ramieniem, wypuściła z ręki gałąź, a robak wpadł do wody.
To było coś w rodzaju uderzenia. Po siedmiu latach praktyki nauczycielskiej i dwudziestu dziewięciu latach życia w towarzystwie dwóch braci, którzy często kłócili się i wszczynali bójki, Jane znała ten dźwięk. Z trudem przełknęła ślinę i zaczęła wycofywać się z kryjówki w przekonaniu, że trzeba uciekać. Mokra sukienka owinęła się wokół nóg, krępując ruchy.
Zatrzymała się na chwilę, przykucnąwszy nisko. Niczego nie było już słychać, nawet ptaki ucichły. Głupi robak płynął teraz w jej kierunku, a żołnierza straciła z oczu. Nie miała pojęcia, co się dzieje i co powinna zrobić. Starała się myśleć rozsądnie, lecz nie na wiele się to zdało w tak niezwykłej sytuacji, więc, niezdecydowana, nadal tkwiła w jednym miejscu.
Co to? Tuż za nią...
Nim zdążyła się odwrócić, ktoś zacisnął jej rękę na ustach. Ze strachu serce zaczęło bić mocniej. Chciała ugryźć napastnika, lecz długie palce ściskające policzki uniemożliwiały Otwarcie ust. Nieznajomy odchylił jej głowę do tyłu. Nabrała powietrza przez nos i poczuła zapach mężczyzny, który unieruchomił ją jednym ramieniem i zmusił do przyklęknięcia W wodzie tak, że miała ją powyżej piersi.
Pomyślała, iż napastnik może poderżnąć jej gardło. Poczuła mdłości.
- Żołnierz, który palił, leży nieprzytomny, ale jest drugi, stojący trochę dalej, po zachodniej stronie - powiedział szeptem mężczyzna. - Może nas usłyszeć, gdy narobimy hałasu. Czy zamierza pani krzyczeć, jeśli zdejmę rękę?
Mówił po angielsku z amerykańskim akcentem. Jane odczuła ulgę i pokręciła głową. Mężczyzna usunął dłoń z jej twarzy, lecz drugą ręką ciągle obejmował ją w pasie. Wstrzymała oddech, by go upewnić, że będzie cicho. Gdy rozluźnił uścisk, omal nie upadła, lecz podtrzymał ją ramieniem. Jane odwróciła się powoli i... jeszcze chwila, a zapomniałaby, że powinna zachowywać się cicho.
Nieznajomy nie nosił teraz okularów, ale poza tym niewiele się zmienił. Miał tę samą fryzurę: proste, ciemne włosy ujęte w kucyk z tyłu głowy. Wraz z okularami zniknął jednak człowiek, którego pamiętała z autobusu. To przez te oczy, pomyślała. Zimne, niebieskie jak niebo oczy, którymi na nią spoglądał, z pewnością nie należały do nieśmiałego profesora. Mężczyzna, stojący obok w spodniach mokrych po uda, miał w wyglądzie coś, czego nie potrafiła zdefiniować.
Położył palec na ustach, nakazując jej spokój, a Jane przypomniała sobie jego smukłe palce i dłonie z drobnymi zadrapaniami. Choć wydawał się innym człowiekiem, dłonie zostały te same.
Skinęła głową na znak, że rozumie. Odwrócił się, a ona zrobiła to samo, posuwając się w wodzie sięgającej do bioder. Robak poruszał się bezradnie, kręcąc się w kółko po jeziorze. Jane zawahała się przez moment. Głupie stworzenie wyraźnie tonęło. Krzywiąc się z obrzydzenia, wyłowiła go i umieściła na liściu krzaka.
Mężczyzna, który z pewnością nie był profesorem, zatrzymał się po paru krokach i popatrzył na nią z niechęcią, jakby chciał spytać, czy nie zwariowała. W ten sposób zwykł zachowywać się Doug, gdy sądził, że zrobiła coś głupiego, co ostatnio zdarzało się często podczas ich trwającego kilka miesięcy, źle rokującego związku.
Uczyniła przepraszający gest i uśmiechnęła się, lecz mężczyzna nie odwzajemnił uśmiechu. Odwrócił się i skierował ku zachodniemu brzegowi jeziora, co wydawało się pozbawione sensu, skoro, jak sam powiedział, krył się tam drugi żołnierz. Nie wiedząc, co robić, podążyła za nim. Czuła się jak ten tonący robak i miała ochotę płakać. Z jednej strony pragnęła, by wrócił profesor o chłopięcym wyglądzie. Z drugiej wiedziała, iż ktoś, kogo sobie wyobraziła na podstawie okularów w złotej oprawce, nie wiedziałby, co robić w takiej sytuacji. A człowiek o zimnych, niebieskich oczach i smukłych dłoniach nie czuł się zagubiony.
Dotarli do drzew zanurzonych w wodzie. Nieznajomy dał znak, iż chce, by tu zaczekała. Skinęła głową, ufając, iż wie, co robi. Jeszcze bardziej niż robaków nie znosiła sytuacji, w których czuła się bezradna. Znów spróbowała się uśmiechnąć, lecz ciągle bolały ją policzki od ucisku jego dłoni. Podobnie jak w autobusie zaczęła fantazjować na temat tych rąk, lecz nie trwało to długo. Mężczyzna podszedł tak blisko, że poczuła ciepło jego ciała. Kosmyk włosów, który wysunął się mu z zapinki, dotknął skóry Jane, gdy się nad nią pochylił.
- Chcę się uporać z drugim partyzantem - szepnął tak cicho, że ledwie go słyszała. Musnął przy tym wargami płatek jej ucha. - Raczej go nie zabiję. Łatwiej z nim sobie poradzę, jeśli będę sam.
Skinęła głową, zgadzając się zostać pod drzewem. Próbowała wmówić sobie, że gęsia skórka to skutek przemoczenia, a nie dreszczy spowodowanych dotykiem męskich warg.
ROZDZIAŁ DRUGI
Drugi żołnierz dał się zaskoczyć równie łatwo jak pierwszy. Mężczyzna zaszedł go od tyłu i obezwładnił, zaciskając rękę na gardle. Ofiara nie walczyła długo. Odcięcie dopływu krwi do mózgu pozbawiło partyzanta przytomności. Siedem sekund później napastnik złożył ciało nieprzytomnego na ziemi i zbadał puls, by się upewnić, czy tamten żyje.
Zabójstwo przypadkowego żołnierza byłoby kiepskim zakończeniem kariery w agencji, pomyślał. Tylko chwilę zajęło mu skrępowanie powalonego jego własnym pasem. Nie mógł pozwolić sobie na nic więcej, bo wokół czaili się inni partyzanci i nie wszyscy musieli być tak kiepsko przygotowani do walki. Poza tym nie szukali wyłącznie kobiety.
Wyprostował się, by spojrzeć na swoją ofiarę. Na ziemi leżał nastolatek, który pewnie się jeszcze nie golił. Mężczyzna zastanowił się przez moment, czemu ci żołnierze są ciągle tacy młodzi, a on robi się coraz starszy.
Zachowując ciszę, wrócił do dziewczyny ukrytej za drzewem. Patrzyła w odwrotnym kierunku. Jej cienka, długa suknia była niegdyś luźna i biała. Teraz oblepiała ją po kostki mokra, brudna i prawie przezroczysta tkanina. Mężczyzna miał wspaniały widok na białe bikini prześwitujące przez wilgotny materiał.
Uśmiechnął się do siebie.
- Buu... - zaryczał tuż nad jej uchem, aż odskoczyła o kilka kroków. Sam nie wiedział, dlaczego nagle zachciało mu się żartów.
Gdy na niego spojrzała, już się nie uśmiechał. Pomyślał, że mimo wszystko ładnie wygląda z tą swoją niewinną, okrągłą buzią. Ciało też miała przyjemnie zaokrąglone tam, gdzie trzeba. Nawet jej duże, brązowe oczy były teraz okrągłe. Po chwili zmrużyła je lekko.
- Celowo mnie pan przestraszył. Zakładam, że drugi żołnierz jest... nieprzytomny?
Wzruszył ramionami. Niech się zastanawia nad tym, co zrobił. Uważał, że powinna przyzwyczaić się do zaskakujących zmian sytuacji.
- W pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby nas usłyszeć. Chodźmy - powiedział.
- Dokąd?
Wskazał głową na swój mangowiec.
- Dokąd idziemy? - powtórzyła, podążając za nim w mokrych tenisówkach.
- Najpierw po moje rzeczy - wyjaśnił i podciągnął się na gałęzi, by zabrać ukryty na drzewie plecak.
- A potem?
- Do wioski, niedaleko szosy Camino Real.
- Ale ja chciałabym wiedzieć...
- Mówi pani po hiszpańsku, prawda? Wierzę, że dotrzemy do wioski przed nocą, choć dokładnie nie znam drogi. Nie mamy jednak wielkiego wyboru, tkwiąc między jeziorem a oddziałami Ruiza. Uwaga! - ostrzegł, zrzucając z drzewa na ziemię swój plecak.
Jane uskoczyła w ostatniej chwili. Mężczyzna stanął obok i pomyślał, że z przodu wygląda równie ładnie jak z tyłu. Mały, złoty wisiorek połyskiwał w zagłębieniu między pełnymi piersiami. Staniczek okrywał ponętny biust, odznaczający się wyraźnie pod wilgotną sukienką. Widząc to wszystko, poczuł lekkie, przyjemne podniecenie. Dziewczyna wyraźnie nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wygląda w przezroczystym ubraniu.
- Camino Real ciągnie się w górzystej części wyspy na wschodzie - zauważyła. - Czy nie powinniśmy kierować się na południe, skąd przyjechaliśmy? Albo na zachód, gdzie leży spore miasto, Narista, o ile pamiętam. Pewnie mają tam posterunek policji.
Uniósł brwi, podziwiając pilność, z jaką odrobiła pracę domową z geografii.
- W wiosce, o której mówię, mieszka zaufany człowiek. On pomoże pani dostać się do stolicy.
Tam, jak sądził, mogłaby się zatrzymać, bo miejscowe władze przykładały wielką wagę do tego, by turyści z zawijających na wyspę statków czuli się na San Tomas bezpiecznie.
- Nie możemy iść na południe, ponieważ oddziały Ruiza kontrolują drogę - wyjaśnił, zakładając plecak.
- Kim jest Ruiz?
- To człowiek, który wysłał żołnierzy, by panią porwali. Chodźmy.
- Chwileczkę - rzekła, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Poczuł ciepło jej dotyku i zatrzymał wzrok na wypielęgnowanych paznokciach, z których pod wpływem wody zaczął odpryskiwać różowy lakier.
- A kim pan jest? To znaczy widziałam pana w autobusie, ale nie przedstawiliśmy się sobie.
- Jestem John. - odrzekł, wymieniając pierwsze lepsze imię, jaki mu przyszło do głowy. - John - powtórzył.
- Miło mi, John - powiedziała, przyjaźnie ściskając rękę mężczyzny. - Mam na imię Jane.
Znów ogarnęła go fala ciepła.
- Dzi...
MonteChristo10