Gomulicki Wiktor - ZŁOTE OGNIWA tom 1-2.doc

(1435 KB) Pobierz

 

Gomulicki Wiktor

ZŁOTE OGNIWA

 

 

Tom pierwszy

 

 

I.

Gwałtowne dzwonienie napełniło hałasem korytarze hotelowe, długie, wązkie i zalane w tej chwili szarem światłem wiosennego świtu.

Otworzyły się drzwi „numerówki" i wyjrzała z nich twarz człowieka tylko co przebudzonego. Człowiek ten najpierw zaklął, a następnie spojrzał na wielką czarną tablicę z numerami, podzieloną na mnóstwo małych kwadratowych przegródek.

Wszystkie przegródki były zamknięte; na jednej tylko klapka podniosła się do góry i drżała, wzruszona dobywającem się ze środka dzwonieniem.

— Czterdziesty dziewiąty! — mruknął.— A żeby cię czterdzieści dziewięć razy pokręciło, kiedy ludziom spać nie dajesz! Słońce jeszcze nie weszło, a już mu usługuj!

Zarzucił surdut, i boso, dudniąc piętami po wązkim chodniku, pobiegł na przeciwny koniec korytarza.

Drzwi od numeru go były otwarte. Stał w nich rumiany, czupurny staruszek w kitlu płóciennym i butach z cholewami. Stał i nogą tupał, a wąsy targał z niecierpliwości.

— Do stu dyabłów! — wybuchnął, ujrzawszy nadchodzącego. — Dobudzić się was nie można....

Sługa hotelowy w pół się zgiął i minę przybrał słodką.

— Duchem leciałem, wielmożny panie... Małom nóg nie połamał... Zara będzie woda, buciki, ubranie... wszystko. Wielmożny pan na ranny pociąg? Jeszcze casz!

— Na pociąg, czy nie na pociąg, pilno mi i basta. Wy tu w Warszawie do południa sypiacie. Włódarzaby wam trzeba... z batem!

Numerowy zaśmiał się, udając wesołość.

Staruszek smyrgnął mu pod nogi obuwie, rzucił na głowę dobyte z walizki ubranie i wypchnął go za drzwi, komenderując:

— Oczyścić wszystko porządnie! Wody przynieść dzban duży! W restauracyi zamówić kieliszek starki, przekąskę i samowar! Żywo!

Numerowy, obrzucony ubraniem, wyszedł.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Po jego odejściu, staruszek wydobył brzytwy, lusterko, mydelniczkę i zabrał się do golenia. Ręce mu drżały; kilkakrotnie zaciął się w brodę. Widocznem było, że śpieszy się i jest bardzo wzruszony.

Mył się długo, parskając i rozlewając wodę na cały pokój. Potem wódką kolońską wytarł piersi, kark i policzki. Czerwony przed myciem, teraz wyglądał jak pomidor.

Ujrzawszy odbicie swe w zwierciadle, uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Hm... eche... co?— pomrukiwał, twarz do lustra przybliżając.—Stary, ale jary!... Hę? Młodego przeskoczy... Co?

Potem z furyą przypadł do dzwonka i guzik nacisnął.

Numerowy wpadł, niosąc ubranie. Zdążył już przez ten czas wdziać jeden kamasz, umyć jedną połowę twarzy i rozczesać jeden faworyt. Wyglądał, jakby go z dwóch różnych ludzi zlepiono.

— Dawaj! — krzyknął staruszek, wyrywając mu z rąk czarny tużurkowy garnitur.

— Bodaj was! — zaklął. — Łazicie jak muchy w smole. Dwie godziny czekałem na ubranie!...

— Oooo!... dwie godziny!...— zadziwił się służący.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Staruszek spojrzał nań takim wzrokiem, jakby chciał oczami przebić go na wylot. Numerowy zgiął się pokornie, i tyłem, na kształt raka, wycofał się z pokoju.

W ślad za nim pobiegł głos gniewny:

— Do stu piorunów! Dacie dziś śniadanie, czy nie dacie?...

A na dokładkę groźba:

— Budę wam rozwalę, przysięgam!

— No, no, no... — mówił do siebie numerowy, utykając na bosą nogę, ale bynajmniej się nie śpiesząc. — W paśporcie mu napisali:  lat... a piorunuje, jakby nie miał czterdziestu. Cholernik jakiś, tfy!...

Tymczasem staruszek z pośpiechem naciągał ubranie. Wzruszenie jego z każdą chwilą wzrastało. Ręce mu drżały, mylił się, klął. Kamizelkę włożył przodem do tyłu, to znów krzywo ją zapiął i przez długi czas rady dać sobie z nią nie mógł. Z tużurkiem poszło mu gładziej, trudność miał jednak z zapięciem go na dolne guziki. W pasie tużurek dopiąć się nie chciał...

Wprawiło to staruszka w gniewne zdziwienie.

— Brzuch? — mówił, postękując i wykręcając się przed zwierciadłem.— Skąd się wziął

             

               

 

 

  

 

             

             

 

brzuch? Jak Boga kocham, nigdy brzucha nie miałem!

Starał się wszelkimi sposobami zamaskować niepotrzebną wypukłość; wciągał ją w siebie, w tył się przeginał, poły tużurka obiema rękami targał...

— Przeklęta Kaśka! — mruczał. — To jej kluski to zrobiły. A gadałem babie po sto razy: indyk co innego, człowiek co innego...

Wysiłki na nic się nie zdały; tużurek pozostał na dole niezapięty.

Staruszek, chmurny i strapiony, podszedł do zwierciadła i raz jeszcze postać swą całą wzrokiem obrzucił.

— Gotowa pomyśleć, żem safanduła, żem... do niczego!...

Te słowa nie stosowały się już do Kaśki. Mówił o tem towarzyszący im wyraz twarzy... solenny i smętnie poważny. Ale wyraz ten nie trwał długo. Ustąpił miejsca nowemu wybuchowi.

Staruszek dojrzał przy wyłogach tużurka biały jedwabny sznureczek, oznaczający żałobę.

— O, szelma Kaśka!— wykrzyknął.— Nie odpruła! A takem ją upominał!

Zrzucił tużurek i jął scyzorykiem oznakę żałobną odpruwać.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

W tej chwili drzwi otwarły się z trzaskiem. Wyrostek z grzywką nad czołem, w wytartym i świecącym fraku, wniósł tacę z zastawą śniadaniową.

— Kawka, wódeczka, butersznycik... dla pana dobrodzieja?...

Postawił wszystko na stole i zabierał się do wyjścia.

— Poczekaj kawaler — zatrzymał go staruszek, odkładając robotę.

Przystąpił do stołu w kamizelce i w ciągu kilku sekund załatwił się z wódką i przekąską. Potem jednym łykiem wypił szklankę gorącej kawy, parę razy tylko na nią dmuchnąwszy.

— Da capo!— zakomenderował, zwracając się do służącego.

Ale ten stał, uśmiechając się głupkowato i nie rozumiejąc, o co chodzi.

— Mówię da capo, to znaczy: przynieś kawaler jeszcze jedną taką porcyę.

— Kawki?

— Wszystkiego.

Żałoba była odpruta, tużurek powtórnie wciągnięty. Staruszek stanął pomiędzy dwoma zwierciadłami i przy pomocy grzebienia i dwóch szczotek włosy zaczesywał. Czuprynę

             

               

 

 

  

 

             

             

 

miał białą jak mleko, ale twardą i gęstą. Nad czołem tworzyła ona czub zawadyacki: Czesząc się, pomrukiwał:

— Jakiego straciła, takiego odnajdzie... Barwę tylko człowiek zmienił, jak lis na zimę... Co było białe, poczerwieniało: co było czarne, zbielało... Ale oczy te same... no, i serce, do stu dyabłów...

Pomadą węgierską wysztywnił wąsy i do góry podkręcił.

— Ale ona? — ciągnął — co się z nią zrobiło? Czy jeszcze ma te usta do dwóch wisienek podobne i ten karczek krągły, mleczny, meszkiem złotym porosły? Czy jeszcze ma te oczy zielonawoniebieskie, jak magnes ciągnące, a szelmowskie jak...

Namarszczył się i nogą tupnął.

— O! co mi też te oczy biedy narobiły! Odrzucił szczotki i sięgnął po pudełeczko

nieduże, na komodzie stojące. Z pudełeczka wydostał coś, co się wydawało na pierwszy rzut oka zwierciadełkiem małem. Ale na zwierciadełku tem były miejsca jaśniejsze i ciemniejsze, które, przy lepszem wpatrzeniu się, tworzyły coś na kształt ludzkiej postaci.

Była to pierwotna, naiwna forma dzisiejszego fotogramu: daguerotyp.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Na tym daguerotypie można było dojrzeć — patrząc pod pewnym szczególnym kątem — kobietę. Kobieta była młoda i zdawała się wieszczką, a przynajmniej marzycielką. Pół leżąc, a pół klęcząc, wspierała twarz na obnażonej do łokcia ręce; oczy zaś zwrócone miała ku niebu. Słupek, służący za oparcie jej ręce, przypominał kształtem skruszoną kolumnę; piął się po nim bluszcz, zwykła kolumn takich ozdoba. Dekoracyjne tło przedstawiało rozległy pejzaż, a na nim strumień, wijący się kręto, kępy brzóz płaczących i krzyże.

Kobieta uczesana była w „nioby," które nad czołem lekko się karbowały. Szyja jej, dość długa, dłuższą się jeszcze wydawała z przyczyny szeroko a płasko wyłożonego kołnierzyka. Kołnierzyk wycięty był w ząbki i haftowany a jour. Od dużej broszy zwieszał się cienki, złoty łańcuszek, który poniżej skrywał się pomiędzy haftki stanika, pozwalając odgadywać, że kończy się zegarkiem. Stan u sukni był długi; stanik w pasie rażąco ściśnięty i wązki. Suknię od pasa aż do samego dołu zdobiły falbany, nastrzępione jedne nad drugiemi, na kształt listków włoskiej kapusty. Wszystkie te szczegóły odkrywało się mozolnie, jeden po drugim, poddając ścisłemu badaniu błyszczącą i gładką z pozoru blaszkę.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Taki strój, takie kolumny, taki sposób czesania się i takie w niebo utkwione spojrzenie modne były około roku go.

Staruszek podchodził z daguerotypem swym to do jednego, to do drugiego okna. Chuchał nań i chustką go wycierał; przyglądał mu się wprost i pod światło, a robiąc to wszystko, czoło marszczył i powiekami mrugał pośpiesznie.

Był wzruszony.

Nie przeszkodziło mu to jednak załatwić się z drugą porcyą wódki, kawy i przekąsek równie szybko jak z pierwszą.

Zaraz po śniadaniu, strzepnąwszy starannie okruchy z wyłogów tużurka, sięgnął po kapelusz, wcześniej już z podróżnego pudła dobyty. Kapelusz był okrągły i niezupełnie modny, ale błyszczał jak nowy. Staruszek umieścił go na głowie ostrożnie i przekrzywił cokolwiek na lewo.

Miał już wciągać rękawiczki, gdy coś sobie przypomniał. Wydostał szybko kartę wizytową, i kwaczem, wyciągniętym z zakurzonego kałamarza, napisał na niej:

„Kochany Zygmusiu! Przyjechałem wczoraj wieczorem. O dwunastej znajdziesz mnie na Miodowej, u Purwina.

Całuję cię serdecznie. Ojciec.''

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Na karcie znajdowało się nazwisko: Stanisław Borowski, b. rejent.

W pierwszej chwili chciał kartę oddać numerowemu do wysłania, ale po krótkim namyśle schował ją do kieszeni paltota.

Pomimo pośpiechu, zebrał starannie i ułożył rozrzucone części ubrania, przybory toaletowe schował do komody, niepotrzebne papiery usunął do kąta przy piecu i całemu pokojowi nadał wygląd o ile można przyzwoity.

Dopiero zrobiwszy to, zapalił cygaro, wciągnął na lewą rękę rękawiczkę barwy czekoladowej, w prawą ujął laskę z rzeźbioną główką i wyszedł.

W korytarzu odebrał od niego klucze numerowy, niezupełnie jeszcze umyty i odziany.

— Padam do nóżek wielmożnemu panu — mówił, suwając nogami.— Życzę szczęścia, pomyślności...

Eksrejent zmierzył go wzrokiem piorunującym.

— W czem szczęścia, hultaju? — zapytał gniewnie.— Alboż ty wiesz, za jakim interesem wychodzę?

— Do każdego interesu trzeba mieć szczęście, wielmożny panie...

— Głupiś!

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Odszedł zły, mocno laską stukając.

W ślad za odchodzącym numerowy posłał refleksyę:

— Musi być bogaty, kiedy ludziom o beleco wymyśla. Tacy najlepsi. Drugi cię uszanuje... i w łapę wsunie dziesiątkę; ten zmiesza cię z błotem, ale da... rubla. Od takiego i w pysk wziąć warto!...

W hotelu jeszcze spano, choć zalewało go już światło dnia białego. Wszystkie brudy i nieporządki, maskowane ułudnymi blaskami gazu i niedostrzegalne wśród zwykłego rozgardyaszu, w świetle tem i w tej ciszy ujawniały swą całą ohydę. Mury były brudne i w wielu miejscach ostrymi kantami kufrów podróżnych pozbijane. Chodnik, stary i wytarty, świecił tu owdzie dziurami, przez które przeglądały sękowate deski podłogi. Powietrze pełne było  kurzu oraz mdlących wyziewów gazu i przypraw restauracyjnych. Po kątach wisiała pajęczyna...

Niemal z poza każdych drzwi, oznaczonych numerem, dobywało się słabsze lub mocniejsze chrapanie. Wśród głuchych korytarzy, gdzie lada  stuknięcie echem odzywało się przeciągłem, głosy nabierały wyrazistości. Z łatwością można było odróżnić ciężkie i przerywane sapanie tłuściochów od drżącego świstu

             

               

 

 

  

 

             

             

 

suchotnika; równy oddech dzieci od jękliwego wzdychania starców; lekkie, do śmiechu stłumionego podobne szepty dziewcząt od zakłopotanego i niespokojnego mruczenia niewiast starszych, dziećmi obarczonych.

W jednym końcu korytarza słychać było przeciągłe gwizdanie przez nos; w drugim kaszlał ktoś raz po raz z wysiłkiem, jakby duszę chciał z siebie wykaszlać...

Dziwne i nieprzyjemne uczucie budziła myśl, że pod dachem tego wielkiego budynku, w przegrodach, cienkiemi tylko ścianami przedzielonych, zbiorowisko ludzi ze stron rozmaitych mieszka, jada, sypia i załatwia swe najważniejsze i najpoufniejsze sprawy, ocierając się niemal o siebie łokciami, a jednak ani znając się, ani sympatyzując ze sobą — może nawet nienawidząc się wzajem...

Staruszka musiała myśl ta prześladować, bo srożył się, idąc korytarzami, laską gniewnie postukiwał i mruczał przez zęby:

— Otóż to życie na popasie!... Psie życie kawalerów i... wdowców...

Laską młynka wywinął i zbiegł po schodach szybko, jakby mu ze trzydzieści lat z karku spadło.

Gdy znalazł się na ulicy, wyprostował się i odetchnął z rozkoszą. Ranek był prze

             

               

 

 

  

 

             

             

 

śliczny. Lekki wschodni wietrzyk opłynął go falą świeżego powietrza i weselsze myśli nawiał do głowy.

Wówczas też dopiero przyszło mu na pamięć zobaczyć, która godzina. Sięgnął po zegarek, spojrzał...

— Do stu dyabłów! — zawołał w głos — dopiero pół do szóstej! Nie można przecie o tej porze iść z wizytą!...

Postał przez chwilę na chodniku, namyślając się; potem machnął laską i poszedł w stronę Leszna.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

II.

Ranek był prześliczny. Nie liczy się to u nas w maju do rzeczy zwykłych. Majeni właściwym, to jest porą kwiatów, ptaków i miłości bywa tu najczęściej czerwiec. Co prawda, zdarza się i tak, że ów maj przechodzi nieznacznie, jakby go wcale nie było.

Ale tym razem święta Magdalena de Pazis przyniosła Warszawie pogodę, o której się mówi: królewska...

Deszcze, których wylew dopiero dzień poprzedni powstrzymał, zdały się mieć ten głównie skutek, że najdoskonalej wymyły i niebo i ziemię. Wszystko przybrało taki pozór, jakby się dopiero na świat narodziło. Błyszczało niebo i błyszczały chodniki; blask bił od słońca i od szyb w oknach; złote, ruchome światełka migotały na liściach drzew, na złoconych krzyżach kościołów, na sklepowych znakach i na siatce drutów telefonowych.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

W wilgotnych dachach odbijał się błękit obłoków i czynił je błękitnymi.

Borowski szedł, nie śpiesząc się. Palił cygaro z uwagą, prawie ze skupieniem, i zdawał się nie widzieć nic więcej prócz dymku niebieskiego, który przed nim ulatywał lekko do góry. Ale to było tylko złudzenie. W rzeczywistości staruszek widział obrazy własnej duszy, pod które cuda majowego poranku tło barwne podkładały.

Szedł wolno, zamyślony i jakby zasłuchany w siebie, a krewkość poprzednia zupełnie go opuściła. Od chwili do chwili wzdychał.

Miasto od godziny już nie spało. Wprawdzie w oknach piętrowych nie podniesiono jeszcze rolet i żaluzyi, a drzwi większych sklepów były jeszcze na kłódki i rygle pozamykane i sztabami żelaznemi założone, na facyatkach wszakże poodmykano już lufciki, nawet i całe okna, a kanarki, kosy i zięby wyśpiewywały w nich na całe gardło.

Powoli zresztą otwierały się i sklepy. Początek dał sklep z pieczywem. Tłusta, rumiana dziewczyna popchnęła ze środka drzwi, uwolnione ze sztab i kłódek, a stróż zawiesił na każdej połowie duży znak niebieski z pomarańczowymi rogalikami. Kontroler piekarski,

             

               

 

 

  

 

             

             

 

który zajechał z wozem, pełnym świeżego pieczywa, oddawał je pod rachunkiem sklepowej, umizgając się do niej równocześnie. Dziewczyna, zajęta fryzowaniem grzywki przed nadtłuczonem lusterkiem, przyjmowała umizgi te z miną obojętną i zaspaną.

Zaraz potem odważył się na ostrożne uchylenie drzwi szynkarz. W szparę zbawczą wśliznęło się niebawem kilka postaci, szarych, zbiedzonych, które od dawna już na pokrzepienie ranne czekały. O parę kroków dalej szczęknęło żelazo przy odryglowywanych drzwiach dystrybucyi. I te drzwi otworzyły się lękliwie, do połowy tylko, ukazując wybladłą twarz żydka o zaspanych oczach, z pierzami w brodzie.

Borowski, którego cygaro kończyło się właśnie, wszedł do małego, pólciemnego sklepiku i kupił u zaspanego żydka paczkę trabucillos. Zapalił jedną sztukę i dalej ciągnął przechadzkę swą po budzących się a wyzłoconych i wybłękitnionych ulicach.

Tymczasem ocknęły się apteki i cukiernie. W pierwszych i drugich wielkie oszklone drzwi migały przy otwieraniu jak błyskawice. I tu i tam stali w progach wymuskani „subiekci," gładząc wąsy, poprawiając krawatki i uśmie

             

               

 

 

  

 

             

             

 

chając się kusząco do przystojnych pokojówek, biegnących z koszykami po bulki.

W jednem miejscu, gdzie ciągnęły się szeregiem sklepy z tandetą, podnoszono z pośpiechem nadzwyczajnym żelazne, zasuwane drzwi, zgrzytające przeraźliwie. Żydówki podawały mężom swym blaszanki z wodą „paznogciową." Kupcy ruchem nerwowym maczali w nich końce palców, resztę wody wylewając do ulicznego ścieku. Zaraz też z ciemnych otworów sklepowych wynurzyły się postacie brodate, niosąc przed sobą wielkie deski malowane, niby wizerunki świętych. Na deskach, które zawieszono przed sklepami, ukazali się panowie koloru creme w polu granatowem i panie koloru granatowego w polu zielonem. Panowie trzymali w ustach bardzo grube cygara, a w ręku bardzo cienkie laseczki, panie były bez wyjątku poprzełamywane w pasie — zapewne wskutek niemożliwej figur swych cienkości...

Ruch uliczny zwiększał się teraz z każdą minutą. Pojawili się robotnicy fabryczni z blaszankami, mularze z węzełkami małymi na plecach, kobiety noszące cegły i wodę, białe od wapna, bose, energiczne, z kosmykami włosów wymykającymi się z pod nasuniętych na oczy chustek...

             

               

 

 

  

 

Tęga, wiejska baba, uginająca się pod ciężarem wielkiej sterty warzywa, związanego płachtą, przebiegła szybko przez chodnik, roztrącając wlokących się ociężale wyrobników. To znów przesunęła się między nimi pijaczka w łachmanach, z twarzą barwy ceglastej, z oczyma podpuchniętemi — zadowolona z siebie, uśmiechnięta i dowcipkująca. Wreszcie ukazały się wysłane po zakupy służące, a tuż za niemi i żony mniej zamożnych rzemieślników. Jedne i drugie miały sukienki perkalikowe i kosze na rękach z „pałąkami," rzemieślniczki jednak odróżniały się od sług pewniejszą siebie miną oraz kapeluszami z ciemnej słomy, przystrojonymi w kartonowe, wypłowiałe kwiaty.

Rosły, muskularny parobek rzeźnicki niósł na plecach wielką ćwierć wołowiny, którą do połowy tylko osłaniała brudna szmata płócienna. Surowy kawał mięsa wstrętnie wyglądał w pełnem świetle dnia, które natężało do krzykliwości prawie krwawą jego barwę oraz żółty kolor łoju i białość kości żebrowych, wyszczerzających się na kształt zębów. Idąc ulicą w godzinę później, schowałby on ciężar swój do kosza i zeszedł na środek ulicy; teraz odważnie pokazywał go światu, mało się trosz

 

 

  

 

             

             

 

cząc, czy otarłszy się o czyjąś odzież, plam krwawych na niej nie zostawi...

Wczesny ranek, podobnie jak noc, ma swoje bezwstydy.

Stopniowo wzmagał się i ruch kołowy. Wozy i wózki coraz gęściej toczyć się poczęły środkiem ulicy, mokrym jeszcze od wczorajszego deszczu, zabłoconym i czarnym. Czarność ta odbijała rażąco od jasnopopielatej barwy chodników, które zdążyły już dokładnie obeschnąć, a wymyte ulewą połyskiwały jak marmurowe.

Duży wóz piekarski z trzęsącymi się na wierzchu koszami najpierwszy zaturkotał wśród sennej ulicy. Śpieszył on nakarmić tych, co wcześnie wstając, wcześnie też śniadać muszą. Wóz toczył się po kamieniach ciężko, solennie, jakby odczuwając ważność i prawie świętość swego posłannictwa.

W ślad za nim napełniła ulicę hałasem naczyń blaszanych duża, szeroka i roztrzęsiona bryka mleczarki. Zatrzymała się na rogu, a zanim jeszcze powożąca kobieta wstrzymała tłustego, swawolnego konika, już otoczyli ją starzy i młodzi, wyciągając po nabiał kubki, dzbanki, garnuszki i stukając miedzianą monetą o poręcz bryki. Zaraz też obfitymi strumieniami polało się dokoła mleko. Rzecby

             

               

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin