Hornby Nick - Był sobie chłopiec.doc

(880 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

NICK HORNBY

 

 

 

BYŁ SOBIE CHŁOPIEC

 

(Tłumaczył : Jerzy Łoziński)

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

- Rozeszliście się?

- Żartujesz?

Ludzie bardzo często przypuszczają, że Marcus żartuje, kiedy nawet mu to nie w głowie. Nie rozumie, dlaczego tak się dzieje. Wydawało mu się, że pytanie, czy mama rozstała się z Rogerem, jest zupełnie rozsądne: mieli wielką kłótnię, potem cicho rozmawiali w kuchni, po chwili wrócili bardzo poważni, a Roger podszedł do niego, uścisnął mu dłoń, życzył powodzenia w nowej szkole i wyszedł.

- A dlaczego miałbym żartować?

- No dobrze, a jak ci się wydaje?

- Wydaje mi się, że się rozeszliście, ale chciałem wiedzieć na pewno.

- Tak, rozstaliśmy się.

- Więc poszedł sobie?

- Tak, Marcus, poszedł sobie.

Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai. Lubił Rogera, parę razy we trójkę wypuścili się na miasto, a teraz ma go już więcej nie zobaczyć. Nie, żeby bardzo tego żałował, ale jak się nad tym zastanowić, to jednak dziwne. Razem stali w jednej toalecie, kiedy strasznie zachciało im się sikać podczas jazdy samochodem. Można by sądzić, że jeśli z kimś się razem lało, to jakoś to pozostanie.

- A co z jego pizzą?

Kłótnia zaczęła się zaraz po tym, jak zamówili trzy pizze, których jeszcze nie dowieziono.

- Jak będziemy głodni, to się podzielimy.

- Ale są bardzo duże. A poza tym czy on czasem nie zamówił z salami? Marcus i matka są wegetarianami, podczas gdy Roger nie.

- To wyrzucimy.

- Można po prostu zdjąć salami, bo tak dużo to go wcale nie dają. Głównie ser i pomidory.

- Marcus, posłuchaj, nie mam teraz głowy do pizzy.

- Jasne. A dlaczego się rozeszliście?

- Och... Z różnych powodów. Sama nie wiem, jak to wytłumaczyć.

Nie był zdziwiony, że nie potrafiła wytłumaczyć. Słyszał z grubsza całą kłótnię i nie zrozumiał nic, zupełnie jakby wyleciał jakiś fragment. Kiedy Marcus sprzeczał się z matką, łatwo było wychwycić najważniejsze kwestie: za dużo, za drogo, za późno, za wcześnie, szkodzi na zęby, inny kanał, praca domowa, owoce. Kiedy jednak mama sprzeczała się ze swoimi facetami, można było słuchać godzinami i ciągle nie wiedzieć, o co chodzi. Zupełnie jakby ktoś kazał im się pokłócić, a oni nie mogli wymyślić powodu, jak choćby to, że trzeba jeść owoce czy odrobić lekcje.

- Miał inną dziewczynę?

- Chyba nie.

- A ty masz innego faceta?

- A kogo niby? - roześmiała się. - Tego, co przyjmuje zamówienia na pizzę? Nie, Marcus, nie mam innego przyjaciela. To nie tak. A w każdym razie kiedy jesteś trzydziestoośmioletnią pracującą matką. To czas jest problemem. A właściwie wszystko. Dlaczego pytasz? Naprawdę cię to interesuje?

- Nie wiem.

I rzeczywiście nie wiedział. Wiedział, że mama jest smutna płakała teraz częściej niż przed przenosinami do Londynu - ale nie miał pojęcia, czy to się jakoś wiąże z facetami. Miał nadzieję, że tak, bo wtedy przynajmniej wszystko byłoby jasne. Pozna kogoś i znowu będzie szczęśliwa. Czemu nie? Była piękna, miła, czasami zabawna, a dokoła kręci się chyba wielu takich jak Roger. Ale jeśli nie faceci, to już nie wiedział co, chyba że coś bardzo złego.

- Nie lubisz, jak mam znajomych?

- Byle tylko nie Andrew.

- Tak, wiem, że go nie lubiłeś. Ale tak w ogóle to nie masz nic przeciwko?

- Pewnie, że nie.

- Naprawdę ekstra dajesz sobie z tym wszystkim radę. Takie dwa różne życia.

Wiedział, co ma na myśli. Pierwsze życie skończyło się cztery lata temu, kiedy on miał osiem, a mama i tata się rozeszli. Było normalne i nudne: szkoła, wakacje, prace domowe, w weekendy wizyty u dziadków. Drugie było bardziej bałaganiarskie, o wiele więcej występowało w nim ludzi i miejsc: faceci mamy i dziewczyny ojca, mieszkania i domy, Cambridge i Londyn. Trudno uwierzyć, że tak wiele rzeczy może się zmienić tylko dlatego, że dwie osoby ze sobą zrywają, ale on się tym nie przejmował. Czasami nawet był zdania, że woli to drugie życie. Więcej się działo, a to nie jest złe.

Jeśli jednak nie liczyć Rogera, to w Londynie wydarzyło się niewiele. Byli tutaj raptem kilka tygodni - przeprowadzili się pierwszego dnia wakacji - ale jak na razie, kompletne nudy. Poszli z mamą na dwa filmy: Kevin sam w domu 2, który nie był tak dobry jak Kevin sam w domu, i na Kochanie, powiększyłem dzieciaki, który był gorszy od Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki. Mama powiedziała, że dzisiaj filmy zrobiły się strasznie komercyjne i że jak ona była w jego wieku, to... coś tam, nie mógł sobie przypomnieć co. Poszli jeszcze obejrzeć szkołę, która okazała się wielka i okropna, a także pospacerowali po okolicy, Holloway, gdzie były ładne miejsca i brzydkie miejsca, dużo też rozmawiali o Londynie, o zmianach, jakie ich tu czekają, i że na pewno wyjdą im na dobre. A tak naprawdę siedzieli tylko, jakby dopiero czekali, aż się zacznie to londyńskie życie.

Przyjechały pizze i zjedli je wprost z pudełek.

- Są lepsze od tych w Cambridge, prawda? - zauważył wesoło Marcus. Nieprawda, dostarczała je ta sama firma co w Cambridge, tyle że tam nie musiały jechać z tak daleka, nie były więc tak miękkie. Po prostu myślał, że powinien powiedzieć coś optymistycznego. - Obejrzymy telewizję?

- Jeśli chcesz.

Za oparciem sofy znalazł pilota i przeleciał po programach. Nie chciał oglądać żadnych oper mydlanych, bo tam zawsze były jakieś problemy, a bał się, że mydlane problemy przypomną mamie o jej własnych kłopotach. Obejrzeli więc program przyrodniczy o takiej rybie, która żyje głęboko w jaskini i nic nie widzi - ryba, która niczego nie dostrzega. To chyba nie powinno mamie niczego przypominać.


ROZDZIAŁ DRUGI

 

Czy Will Freeman był cool? No więc tak: w ciągu ostatnich trzech miesięcy przespał się z kobietą, której nie znał zbyt dobrze (pięć punktów). Wydał ponad trzysta funtów na kurtkę (pięć punktów). Wydał ponad dwadzieścia pięć funtów na fryzjera (pięć punktów). (Swoją drogą, jak można było w 1993 wydać na fryzjera mniej?) Miał więcej niż pięć płyt hip - hopowych (pięć punktów). Brał ecstasy (pięć punktów), ale w klubie, a nie tylko w domu w ramach doświadczenia socjologicznego (dodatkowe pięć punktów). W najbliższych wyborach zamierzał głosować na labourzystów (pięć punktów). Zarabiał ponad czterdzieści tysięcy funtów rocznie (pięć punktów) i nie musiał się przy tym bardzo wysilać (pięć punktów, do czego doliczył pięć ekstra, gdyż w ogóle nie musiał się wysilać). Jadał w restauracji, gdzie serwowano polentę i tarty parmezan (pięć punktów). Nigdy nie używał aromatyzowanych prezerwatyw (pięć punktów), sprzedał płyty Bruce'a Springsteena(pięć punktów), zapuścił koziąbródkę (pięć punktów) i znowu ją zgolił (pięć punktów). Gorzej było z tym, że nigdy nie spał z dziewczyną z okładki czasopisma (minus dwa) i nadal uważał, mówiąc szczerze (a jeśli Will miał w ogóle jakieś przekonania etyczne, to jedno z nich głosiło, że nie należy w quizach udzielać fałszywych odpowiedzi o sobie), że szybki samo chód robi wrażenie na kobietach (minus dwa). Ale nawet po tych odjęciach miał w sumie, zaraz... sześćdziesiąt sześć punktów. To lokalizowało go poniżej zera. Był niczym suchy lód, niczym Zmrożony Bałwan. Umrze na hipotermię.

Will nie wiedział, na ile poważnie traktować podobne quizy, ale z drugiej strony trudno było tego nie doceniać. Kiedy w magazynie dla mężczyzn uzyskujesz taki wynik, jest to osiągnięcie, którego nie należy lekceważyć. Poniżej zera! Nie można być już bardziej cool! Zamknął czasopismo i odłożył je na stos w łazience. Nie trzymał wszystkich, gdyż za dużo ich kupował, ale tego nie wyrzuci tak szybko!

Czasami - nieczęsto, bo rozważania historyczne nieszczególnie go pasjonowały - zastanawiał się, jak ludzie tacy jak on mogli dawać sobie radę przed sześćdziesięciu laty. ("Ludzie tacy jak on" to była specyficzna grupa i w istocie sześćdziesiąt lat temu nie mógł istnieć nikt taki jak on, gdyż sześćdziesiąt lat temu nie mógł istnieć dorosły, którego ojciec w ten sposób by się dorobił. Kiedy więc myślał o ludziach takich jak on, nie chodziło mu o osoby dokładnie takie same, lecz po prostu o takie, które niczego nie robiły przez cały dzień i zresztą niczego nie chciały robić). Sześćdziesiąt lat temu nie istniało nic z tego, co pozwalało Willowi spędzić dzień: nie było telewizji dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie było wideo, nie było czasopism z lśniącymi okładkami, nie było quizów i najprawdopodobniej nie było sklepów muzycznych, gdyż takiej muzyki, jakiej Will słuchał, nikt jeszcze nie wymyślił. (Teraz słuchał Nirvany i Snoop Doggy Dogga, a w 1933 trudno by było znaleźć coś takiego.) Pozostawały tylko książki. Książki! Musiałby z pewnością iść do jakiejś pracy, bo inaczej dostałby świra!

Teraz jednak było dużo łatwiej. Aż za wiele było do zrobienia. Nie trzeba już było mieć własnego życia, wystarczyło spoglądać przez płot na życie innych, ukazywane w gazetach, serialu EastEnders, filmach, bardzo smutnym jazzie czy ostrym rapie. Dwudziestojednoletni Will pewnie ze zdziwieniem, a nawet rozczarowaniem przyjąłby, że w wieku trzydziestu sześciu lat jeszcze nie ułoży sobie życia, ale trzydziestosześcioletni Will nie był jakoś z tego powodu przygnębiony. W ten sposób mniej było bałaganu.

Bałagan! W domu Johna, przyjaciela Willa, był straszny bałagan. John i Christine mieli dwoje dzieci - drugie właśnie urodziło się w zeszłym tygodniu i Willa zaproszono, aby je obejrzał - a ich mieszkanie było - Will nie potrafił tego określić inaczej - jedną wielką katastrofą. Przedmioty z kolorowego plastiku porozrzucane na podłodze, powyjmowane z pudełek taśmy wideo wokół telewizora, biała narzuta na sofie wydawała się tak zużyta jak wielki kawał papieru toaletowego, aczkolwiek Will wolał przypuszczać, że plamy są po czekoladzie... Jak ludzie mogą tak żyć?

Kiedy John robił w kuchni herbatę, do pokoju weszła Christine z noworodkiem na rękach.

- To Imogena - oznajmiła.

- Aha - mruknął Will. - Fajnie. - Co miał jeszcze powiedzieć. Wiedział, że jest coś takiego, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć. - Jest... - Nie, uleciało. Skoncentrował się na Christine. - A jak ty się czujesz, Chris?

- No wiesz, trochę wypompowana.

- Cały dzień na nogach?

- Nie, sam poród.

- No tak. - Znowu wrócili do tematu kwilącego dzieciaka. - To musi być ciężka sprawa, jak sądzę. - Celowo zwlekał tydzień, mając nadzieję, że nie będzie trzeba podejmować takich tematów, ale nic mu to nie dało.

Zjawił się John z trzema kubkami herbaty na tacy.

- Barney pojechał dzisiaj do babci - oznajmił, bez powodu, który byłby klarowny dla Willa.

- A jak on? - Barney miał mniej więcej dwa lata, nie interesował więc nikogo z wyjątkiem rodziców, ale z przyczyn, które także były dla Willa niejasne, musiał w tym miejscu jakoś zareagować.

- Dziękuję, świetnie - odrzekł z ożywieniem John. Mówię ci, teraz to prawdziwy czort, a na dodatek nie wie, jak ma traktować Imogenę, ale... jest kochany.

Will miał już okazję widzieć Barneya i dzięki temu wiedział, że wcale nie jest kochany, dlatego też postanowił zignorować to non sequilur.

- A co tam u ciebie, Will?

- Wszystko w porządku, dzięki.

- Nie myślisz o założeniu rodziny? Prędzej zjadłbym brudną pieluchę Barneya, przemknęło mu przez myśl.

- Nie, na razie nie.

- Martwimy się o ciebie - powiedziała Christine.

- Mnie jest dobrze tak, jak jest.

- Można i tak - odrzekła z wyraźną przekorą w głosie.

Tych dwoje zaczynało go przyprawiać o mdłości. Nie dość, że sami postawili dzieci na pierwszym miejscu, to jeszcze namawiali przyjaciół, aby popełnili ten sam błąd. Od dobrych już kilku lat Will był przekonany, że można przejść przez życie bez unieszczęśliwiania się w taki sposób jak John i Christine (tego, że są nieszczęśliwi, był całkowicie pewien, nawet jeśli osiągnęli stan tak osobliwego ogłupienia, iż nie potrafili tego rozpoznać). Trzeba mieć pieniądze, jasne - dla Willa jedynym zrozumiałym celem posiadania dzieci było to, żeby ktoś o ciebie zadbał, gdy będziesz już bezużyteczny i zgrzybiały - ale on miał pieniądze, mógł więc oszczędzić sobie bałaganu, narzut wyglądających jak papier toaletowy i żałosnych wysiłków, by nakłonić przyjaciół do takiego samego upadku.

John i Christine kiedyś byli całkiem fajni, naprawdę. Kiedy Will chodził jeszcze z Jessicą, we czwórkę kilka razy w tygodniu oddawali się dubbingowi. Rozstał się z Jessicą, kiedy ta chciała swobodę i frywolność zastąpić czymś bardziej stałym. Czasami za nią tęsknił, ale jeszcze bardziej tęskniłby za dubbingiem. (Niekiedy jeszcze umawiali się na lunch w pizzerii; pokazywała mu zdjęcia swoich dzieci i mówiła, że Will marnuje życie i naprawdę nie wie, jak to jest, a on odpowiadał, że jest szczęśliwy, iż nie wie, na co ona, że pewnie by nie potrafił, na co on, że w każdym razie w ogóle nie zamierza próbować, a potem milkli i już tylko patrzyli na siebie). Teraz, kiedy John i Christine ruszyli tą samą drogą w zapomnienie, nie byli mu już do niczego potrzebni. Nie chciał oglądać Imogeny, dowiadywać się, co z Barneyem, ani słuchać o zmęczeniu Christine, a dla nich nic więcej nie istniało. Więcej już się nie skaże na takie upierdliwości.

- A wiesz - odezwał się John - tak się zastanawialiśmy, czy nie zechciałbyś zostać ojcem chrzestnym Imogeny?

I siedzą obydwoje z wyczekującymi uśmiechami na twarzach, jak gdyby miał rzucić im się do stóp, wybuchnąć łzami, a potem ściskać ich tak gwałtownie, by cała trójka zwaliła się na dywan. Will śmieje się nerwowo.

- Ojcem chrzestnym? Kościół i te rzeczy? Prezenty urodzinowe? Adopcja, gdybyście oboje zginęli w katastrofie samolotowej?

- Mhm.

- Zgrywacie się.

- Zawsze podejrzewaliśmy, że w tobie siedzi coś głębiej powiada John.

- Ale właśnie że nie. Jestem zupełnie płytki. - Nadal się uśmiechają. Niczego nie pojmują. - Słuchajcie, jestem wzruszony waszą propozycją, ale nie potrafię sobie wyobrazić niczego gorszego. Naprawdę. Ja się po prostu do tego nie nadaję.

Czym prędzej wyszedł.

Parę tygodni później poznał Angie i po raz pierwszy został tymczasowym ojczymem. Może gdyby przełknął dumę, a także pokonał nienawiść do dzieci, rodziny, życia domowego, monogamii i wczesnego kładzenia się spać, oszczędziłby sobie wielu kłopotów.


ROZDZIAŁ TRZECI

 

W noc po pierwszym dniu w szkole Marcus budził się mniej więcej co pół godziny. Fosforyzujące wskazówki na starym jak dinozaur zegarku wskazywały kolejno 10.41,11.19,11.55,12.35, 12.55, 1.31... Nie mógł uwierzyć, że rano znowu będzie musiał się tam stawić, a potem znowu i znowu, i... no dobra, potem będzie weekend, ale prawie co rano, tak aż do końca życia. Przy każdym przebudzeniu myślał, że musi być jakiś sposób, by obejść to okropne uczucie bokiem, dołem czy nawet przejść brutalnie po nim. Zawsze kiedy coś budziło jego niepokój, okazywało się, że jest jakieś rozwiązanie, a najczęściej polegało ono na tym, że wystarczyło zwierzyć się mamie. Ale tym razem w niczym nie mogła pomóc. Nie zamierzała go przenieść do innej szkoły, a nawet gdyby tak zrobiła, niewiele by to zmieniło. Nadal pozostałby sobą, a główny problem chyba właśnie z tego wynikał.

Po prostu nie nadawał się do szkoły. A w każdym razie do średniej. W tym sęk. Ale jak miał to komukolwiek wytłumaczyć? Można się nie nadawać do różnych rzeczy, i to jest OK (słyszał już przecież, że nie nadaje się na imprezy, gdyż jest zbyt wstydliwy, ani do spodni z obniżonym krokiem, gdyż ma za krótkie nogi), ale jeśli ktoś nie nadawał się do szkoły - problem robił się poważny. Wszyscy chodzili do szkoły. Nie było wyjścia. Słyszał wprawdzie o dzieciach, które uczą się w domu, ale z jego mamą było to niemożliwe, bo ona musiała chodzić do pracy. Chyba że płaciłby jej za uczenie, ale niedawno powiedziała mu, że zarabia trzysta pięćdziesiąt funtów tygodniowo. Trzysta pięćdziesiąt funtów tydzień w tydzień! Skąd miałby wziąć taką forsę? Przecież nie wydrukuje, tyle przynajmniej wiedział. Jedyne dzieci, które nie chodziły do szkoły, to osoby typu Macaulaya Culkina. Było raz coś o nim w sobotnie przedpołudnie, w programie, gdzie mówili, że w jakiejś jakby przyczepie uczy go prywatny nauczyciel. To nie byłoby złe, a nawet jeszcze lepsze, gdyż sam Macaulay Culkin zarabiał trzysta pięćdziesiąt funtów tygodniowo, a może nawet więcej, co znaczyło, że wtedy Marcus mógłby zapłacić mamie za naukę. Jeśli jednak bycie Macaulayem Culkinem oznaczało, że trzeba być dobrym aktorem, no to nic z tego; Marcus się do tego nie nadawał, gdyż nie znosił występować przed tłumem ludzi. To dlatego nienawidził szkoły i to dlatego chciał być kimś w rodzaju Macaulaya Culkina, ale dokładnie z tej samej przyczyny nie zostanie nim nawet za tysiąc lat, a co dopiero mówić o kilku dniach. A zatem musiał iść jutro do szkoły.

Przez całą noc myśli krążyły jak bumerang: to odlatywały daleko aż do Hollywoodu - a wtedy na chwilę był niemal szczęśliwy, tak bardzo odrywał się od szkoły i rzeczywistości a potem wracały, waliły go w głowę i okazywało się, że nadal był w tym miejscu, gdzie się poprzednio znajdował. A jedyna zmiana polegała na tym, że ranek coraz bardziej się zbliżał.

Podczas śniadania był spokojny i zrezygnowany. "Przyzwyczaisz się", powiedziała mama, nakładając mu płatków. Pewnie nienadzwyczajnie wyglądał. Kiwnął głową i uśmiechnął się; co innego mogła powiedzieć? Czasami w głębi duszy myślał, że kiedyś się jednak przyzwyczai, gdyż wiedział już, że nawet trudne sprawy stają się z czasem odrobinę lżejsze. Dzień po odejściu taty pojechał z mamą i jej przyjaciółką Corinne do Glastonbury, gdzie rozstawili sobie namiot i było całkiem fajnie. Tutaj jednak mogło być tylko gorzej. Już pierwszy dzień był okropny, a następne...

W szkole zjawił się wcześnie, po czym poszedł od razu do swojej klasy i usiadł w ławce. Tutaj był w miarę bezpieczny. Tym, którzy mu wczoraj dopiekli, chyba nie spieszy się tak bardzo do szkoły, myślał, wcześniej muszą się napalić, naćpać i kogoś obrabować. W klasie było kilka dziewczyn, ale zignorowały go całkowicie, chyba że chichot, który usłyszał, wyciągając podręcznik, jakoś się z nim wiązał.

Ale z czego tu się śmiać? Z niczego, chyba że ktoś uparcie szukał, z czego by się ponabijać. Niestety, zaczynał podejrzewać, że taka była większość dzieciaków w szkole. Krążyły po korytarzach niczym rekiny, tyle że szukały nie mięsa, lecz złych spodni, złej fryzury, złych butów czy czegokolwiek, co by je dziko podnieciło. A on zwykle miał niedobrane buty albo nieodpowiednie spodnie, włosy zaś miał źle uczesane cały czas, nie musiał więc wiele robić, by wzbudzić ekscytację.

Marcus wiedział, że jest cudakiem, a było tak po części dlatego, że taka była jego mama. Ona się po prostu tym nie przejmowała. Ciągle mu powtarzała, że tylko płytcy ludzie oceniają innych na podstawie ubrania czy włosów; nie pozwalała mu oglądać bezwartościowych programów w telewizji ani słuchać bezwartościowej muzyki czy też grać w bezwartościowe gry (wszystkie zresztą uważała za bezwartościowe), co znaczyło, że jeśli chciał zrobić cokolwiek z tego, czym koledzy zajmowali się cały czas, musiał z nią dyskutować godzinami. Zwykle przegrywał, a ona na dodatek potrafiła mu udowodnić, jak bardzo mu dobrze z tym, że przegrał. Potrafiła wytłumaczyć, dlaczego słuchanie Joni Mitchell czy Boba Marleya (tak się składało, że byli jej ulubionymi piosenkarzami) jest znacznie lepsze od słuchania Snoop Doggy Dogga oraz dlaczego czytanie książek jest lepsze od grania w gameboya, którego dostał od ojca, ale żadnego z jej argumentów nie mógł wykorzystać w szkole. Gdyby usiłował przekonać Lee Hartleya - największego, najgłośniejszego i najbardziej dokuczliwego z wczorajszych prześladowców - że nie podoba mu się Snoop Doggy Dogg, bo źle się odnosi do kobiet, z pewnością Lee albo by mu przylał, albo powiedział coś takiego, czego Marcus wolałby nie słyszeć. W Cambridge nie było tak źle, gdyż tam było mnóstwo dzieci, które nie nadawały się do szkoły, i matek, które je tak wychowały, ale Londyn to zupełnie co innego. Dzieciaki były twardsze, mniej sympatyczne i wyrozumiałe, on zaś uważał, że jeśli jedynym powodem do zmiany szkoły była lepsza praca mamy, to powinna mieć przynajmniej tyle uczciwości, żeby przestać odgrywać te numery pod tytułem: "Porozmawiajmy o tym".

Marcus czuł się całkiem dobrze w domu, słuchając Joni Mitchell i czytając książki, ale w szkole nic mu to nie pomagało. Większość ludzi myślałaby może, że powinno być odwrotnie że czytanie w domu powinno pomagać - ale nie w jego przypadku. On czuł się z tego powodu inny, co było nieprzyjemne i samo z siebie powodowało, że najchętniej uciekłby od wszystkiego i wszystkich: kolegów, nauczycieli, lekcji.

To nie była wina mamy. Czasem stawał się cudakiem z powodu tego, jaki był, a nie z powodu tego, co robiła ona. Na przykład śpiew,  jak on miał się oduczyć śpiewać? Melodię zawsze miał w głowie ale jeśli się zdenerwował, gdzieś się wyślizgiwała. Z jakiejś przyczyny nie zauważał różnicy pomiędzy tym, co w środku, a tym, co na zewnątrz: dla niego było to identyczne. Bardzo podobnie jest, gdy w ciepły dzień pływasz w ogrzewanym basenie; wychodzisz, ale nawet tego nie zauważasz, bo temperatura w wodzie i poza nią jest taka sama. No i jakoś tak było ze śpiewaniem. Tak czy siak, melodia się wyślizgnęła wczoraj podczas angielskiego; nauczycielka czytała i okazało się, ze jeśli chcesz ludzi rozśmieszyć, ale tak naprawdę, na całego, to żadne tam włosy - najlepiej jest zaśpiewać na głos, gdy inni siedzą cicho ze znudzonymi minami.

Dzisiaj wszystko było OK, aż do przerwy. Był spokojny podczas sprawdzania listy, unikał kontaktów na korytarzu, potem dwie matematyki, fajne, bo był w tym dobry, trochę tylko szkoda, że przerabiali rzeczy, które już znał. Podczas przerwy poszedł do pana Brooksa, jednego z nauczycieli matematyki, i zgłosił się do kółka komputerowego. Był bardzo zadowolony, że tak zrobił, gdyż instynkt mu podpowiadał, by zostać w klasie i czytać, ale jednak się przemógł. A przecież trzeba było nawet przejść przez boisko. Ale na angielskim wszystko się rypło. Korzystali z takiej książki, w której jest po kawałku ze wszystkich lektur, a teraz czytali kawałek z Lotu nad kukułczym gniazdem. Marcus znał to, bo oglądał film razem z mamą, więc od razu zobaczył, co się stanie, i to zobaczył tak wyraźnie, że chciał wstać i wyjść z klasy. Naprawdę było jeszcze gorzej, niż myślał. Pani Maguire kazała czytać dziewczynie, która dobrze to robiła, a potem chciała rozkręcić dyskusję.

- Taka książka jest między innymi o takiej sprawie... Skąd wiemy że ktoś jest wariatem albo że nie jest? Bo wiecie, każdy z nas jest odrobinę pomylony, więc kiedy ktoś tak o nas mówi, jak mu pokazać, że nie jesteśmy?

Cisza. Parę osób westchnęło i przewróciło oczyma. Marcus już wiedział, że w nowej szkole bardzo szybko można się zorientować, jak nauczycielowi idzie z klasą. Pani Maguire była młoda, nerwowa i dopiero próbowała. Różnie jeszcze mogło być.

- No to powiedzmy inaczej. Skąd wiemy, że ktoś jest wariatem?

Zbliża się, pomyślał. Już zaraz. Za chwilę.

- Jak ni stąd, ni zowąd zaczyna śpiewać na lekcji, proszę panią.

Śmiechy. Ale potem właśnie stało się to najgorsze. Wszyscy obrócili się i spoglądali na niego, on jednak patrzył wprost na nauczycielkę, ale ta, unikając jego wzroku, za to z szerokim uśmiechem na twarzy powiedziała:

- Zgoda, to jedna oznaka. Wtedy można pomyśleć, że taki ktoś ma w głowie trochę nie w porządku. No, ale dajmy spokój Marcusowii...

Śmiechy jeszcze głośniejsze. On zaś wiedział, co ona robi i dlaczego, i śmiertelnie jej nienawidził.


ROZDZIAŁ CZWARTY

 

Will po raz pierwszy zobaczył Angie - chociaż, jak się okazało, wcale jej nie zobaczył - w Championship Yinyl, małym sklepiku muzycznym przy Holloway Road. Szperał leniwie w płytach, myśląc, że może uda mu się trafić na antologię R&B. To jedna z tych płyt, które kochał za młodu, a która potem gdzieś zaginęła. Usłyszał, że jakiś kobiecy głos dopytuje się o płytę Pinky i Perky dla siostrzenicy. Zza stelaży, między którymi się przesuwał, kiedy odpowiadała chuda, pochmurna sprzedawczyni, nie zobaczył twarzy klientki, a tylko burzę miodowozłotych włosów, a także pochwycił nieco chrapliwy głos, który nie tylko on, ale każdy uznałby za seksowny, co sprawiło, że nadstawił ucha, gdy kobieta wyjaśniała, że siostrzenica nawet nie wie, kto to jest Pinky i Perky.

- Wyobraża sobie pani? Pięć lat i nie znać Pinky i Perky? Czego oni dzisiaj uczą te dzieci?

Żarty nie były mile widziane w Championship Yinyl. Zgodnie z jego przewidywaniami klientka została skarcona surowym spojrzeniem, a niewyraźne mruknięcie sugerowało, że marnuje cenny czas sprzedawczyni.

Dwa dni później znalazł się obok tej samej kobiety w kawiarni na Upper Street. Rozpoznał głos (oboje zamówili cappuccino i croissanta), włosy i dżinsową kurtkę. Oboje też poszli do stolika z gazetami; ona wzięła "Guardiana", jemu więc pozostał "Maił". Uśmiechnął się, ale najwyraźniej go nie pamiętała i na tym pewnie by się wszystko skończyło, gdyby nie była taka piękna.

- Ja lubię Pinky i Perky - powiedział tonem, który miał być miły, przyjacielski i dowcipny, natychmiast jednak zrozumiał, że to straszna pomyłka: to inna kobieta, która zupełnie nie rozumiała, o co mu może chodzić. Najchętniej wyrwałby sobie język i roztarł go na miazgę czubkiem buta.

Popatrzyła na niego, uśmiechnęła się nerwowo, a następnie zerknęła w głąb sali, jakby oceniając, czy w razie czego kelner zdąży dobiec i powalić Willa. Dobrze rozumiał jej reakcję. Gdy ktoś kompletnie nieznajomy zwraca się do was w kawiarni, rozpoczynając rozmowę od wyznania, że lubi Pinky i Perky, zupełnie zasadnie można przypuszczać, że wszystko skończy się na pozbawieniu was głowy i ukryciu ciała pod podłogą.

- Przepraszam - bąknął. - Pomyliłem panią z kimś innym.

Zaczerwienił się przy tym, co odrobinę ją uspokoiło; jego zażenowanie było świadectwem zdrowych zmysłów. Usiedli z gazetami, ale kobieta od czasu do czasu spoglądała na niego z uśmiechem.

- To może zabrzmi głupio - odezwała się w końcu - ale trapi mnie pytanie: z kim mnie pan pomylił? Nie potrafiłam wymyślić żadnej historyjki.

Wytłumaczył, roześmiała się wesoło, a potem zaczęli normalną rozmowę. Mówili o wolnych przedpołudniach (nie przyznał się, że ma wolne także popołudnia), o sklepie z płytami, o Pinky i Perky, a także o innych postaciach z telewizyjnych programów dla dzieci. Nigdy dotąd nie podrywał w taki sposób, ale w okolicach drugiej cappuccino miał już jej telefon i byli umówieni na kolację. Przy następnym spotkaniu opowiedziała mu o dzieciach; w pierwszym odruchu chciał cisnąć serwetkę na podłogę i zwiewać, gdzie pieprz rośnie.

- No i? - spytał, gdyż nic innego nie przyszło mu do głowy.

- Myślałam, że lepiej, żebyś wiedział, bo dla niektórych to zmienia sprawę.

- Ach, tak?

- To znaczy dla niektórych facetów.

- Domyśliłem się.

- Przepraszam. Trochę niezręcznie to powiedziałam.

- Nie, nie, wszystko w porządku.

- Rozumiesz... Jak to jest randka na poważnie, a dla mnie ta jest właśnie taka, to powinieneś wiedzieć.

- Dzięki. Ale widzisz, byłbym rozczarowany, gdybyś nie miała dzieci. Zaśmiała się.

- Rozczarowany? Dlaczego?

Dobre pytanie. Dlaczego? Powiedział tak, bo wydawało mu się to fajne i zaskakujące, ale nie mógł się do tego przyznać.

- Bo nigdy nie umawiałem się kimś, kto został już mamą, a bardzo chciałem. Myślę, że w tym mógłbym być dobry.

- W czym?

No właśnie, w czym? Pytanie za milion dolarów; jak na nie odpowiedzieć? Może będzie dobry przy dzieciach, których skądinąd nienawidził, podobnie jak ludzi, którzy sprowadzali je na świat. Może zbyt pospiesznie zrezygnował z Imogeny? Może to był strzał na punkt: wujek Will!

- Czy ja wiem. W zajmowaniu się dzieciakami. Robienie bałaganu i te sprawy...

To nie powinno być szczególnie trudne, przecież każdy w końcu był kiedyś dzieckiem. Może dawno już powinien był zająć się dziećmi. A jeśli to przełomowy moment w jego życiu?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin