Blake Michael - Tańczący z wilkami.rtf

(695 KB) Pobierz
Michael Blake

Michael Blake

TAŃCZĄCY Z WILKAMI

Przełożył Wojciech Surman

(Dances With Wolves)

Data wydania oryginalnego 1988

Data wydania polskiego 1991

ROZDZIAŁ I

1

Porucznik Dunbar tak naprawdę nie był połknięty. Ale było to pierwsze słowo, jakie przyszło mu do głowy.

Wszystko tu było ogromne.

Wielkie bezchmurne niebo. Rozkołysany ocean traw. I nic innego, jak okiem sięgnąć. Żadnej drogi. Ani śladu kolein osadniczych zaprzęgów, których można by się trzymać. Tylko najzwyczajniejsza pusta przestrzeń.

Był zdany na łaskę losu. Na tę myśl dziwnie dotkliwie zabiło mu serce.

Kiedy tak siedział na płaskim, nie osłoniętym koźle, pozwalając ciału kołysać się w rytm falowania prerii, myśli jego skupiły się wokół mocno bijącego serca. Był rozdygotany. A przecież krew nie tętniła w nim. Krew płynęła spokojnie. Ta niespójność sprawiała, że jego umysł pracował cudownie. Słowa bezustannie przemykały mu przez głowę, gdy próbował opisać, co czuje, zaklinając to w zdania i wyrażenia. Tak trudno było to uchwycić.

Trzeciego dnia ich wyprawy jego wewnętrzny głos wypowiedział słowa „To religijne” i to zdanie wydało mu się jeszcze najbliższe prawdy. Lecz porucznik Dunbar nigdy nie był człowiekiem religijnym, więc choć zdanie wydało mu się prawdziwe, zupełnie nie wiedział, co ma z nim począć. Gdyby porucznik Dunbar nie dał się tak ponieść, prawdopodobnie znalazłby wyjaśnienie, ale przeoczył je w swoim zauroczeniu.

Porucznik Dunbar zakochał się. Zakochał się w tym dzikim, pięknym kraju i we wszystkim, co w nim było. Był to ten rodzaj miłości, jaki ludzie pragną odczuwać względem innych ludzi: bezinteresowny i pozbawiony wątpliwości, pełen czci i niezachwiany. Jego duch doznał natchnienia, a serce biło mu mocno. Może właśnie dlatego porucznik kawalerii o szorstkich, przystojnych rysach pomyślał o religii. Kątem oka zobaczył, że Timmons przekrzywia głowę i po raz tysięczny spluwa przez ramię w sięgającą piersi bizonią trawę. Jak to mu się często działo, ślina pociekła nierównym strumieniem, przez co woźnica musiał obcierać sobie usta rękawem. Dunbar nic nie powiedział, ale to nieustanne plucie Timmonsa sprawiało, że chronił się ucieczką w głąb siebie.

Był to akt zupełnie nieszkodliwy, a jednak drażnił go, podobnie jak czyjeś wieczne dłubanie w nosie.

Cały ranek przesiedzieli obok siebie. Ale tylko dlatego, że wiatr wiał z właściwej strony. Mimo że byli oddaleni od siebie zaledwie o parę stóp, silna bryza wiała z właściwej strony i porucznik Dunbar nie czuł zapachu Timmonsa. W ciągu swoich niecałych trzydziestu lat życia wielekroć czuł zapach śmierci i nie było nad to nic gorszego. Ale śmierć zawsze można było odciągnąć gdzieś na bok, pochować w ziemi albo ominąć z daleka, a z Timmonsem nie dało się zrobić żadnej z tych rzeczy. Kiedy zmieniał się kierunek wiatru, bijący od niego smród ogarniał porucznika Dunbara niby niewidoczna, cuchnąca chmura.

Więc kiedy powiew szedł z niewłaściwej strony, porucznik wolał ześlizgnąć się z kozła i wdrapać na stertę zapasów żywności zwalonych na kupę na pace wozu. Czasami jechał w ten sposób całymi godzinami. A czasem wolał zeskoczyć w wysoką trawę, odwiązać Cisca i pognać milę lub dwie do przodu na zwiady.

Spojrzał teraz na Cisca, który wlókł się stępa za wozem, z pyskiem zagrzebanym w worku z obrokiem i błyszczącą w słońcu bułaną sierścią. Dunbar uśmiechnął się na widok swojego konia i na krótko zapragnął, żeby konie żyły równie długo jak ludzie. Jeśli szczęście dopisze, mógł mieć Cisca przy sobie jeszcze przez dziesięć albo dwanaście lat. Potem będzie miał inne konie, ale takie zwierzę trafia się raz na całe życie. Kiedy jego zabraknie, żadne inne go nie zastąpi.

Gdy porucznik Dunbar przyglądał się zwierzęciu, drobny bułanek podniósł nagle bursztynowe oczy ponad obrzeże worka z obrokiem, jakby chciał zobaczyć, gdzie jest porucznik, a potem, uspokojony tym jednym spojrzeniem, znów zabrał się za przeżuwanie ziarna.

Dunbar poprawił się na siedzeniu i wsunął rękę pod kurtkę munduru, skąd wyciągnął kawałek złożonego papieru. Niepokoił go ten wojskowy dokument, ponieważ na nim spisano dla niego rozkazy. Od kiedy wyjechał z Fort Hays, co najmniej z pół tuzina razy przebiegł czarnymi jak węgiel oczami po tym skrawku papieru, ale choćby nie wiem jak go zgłębiał, nie czuł się przez to ani odrobinę lepiej.

Dwukrotnie przekręcono jego nazwisko. Cuchnący wódką major, który podpisał dokument, niezdarnie przejechał rękawem po atramencie, zanim przyłożył bibułę, toteż oficjalny podpis był paskudnie zamazany. Rozkaz nie był datowany, więc porucznik Dunbar sam wstawił datę, gdy tylko wyruszyli w drogę. Ale pisał ołówkiem i grafit odstawał wyraźnie od atramentowych bazgrołów majora i drukowanych nagłówków.

Porucznik Dunbar westchnął, patrząc na ten oficjalny dokument. Nie wyglądał jak rozkaz wojskowy. Wyglądał jak śmieć.

Widok rozkazu przypomniał mu, jak do niego doszło, i to zaniepokoiło go jeszcze bardziej. Owa fatalna rozmowa z cuchnącym wódką majorem.

Pragnąc niecierpliwie otrzymać przydział, prosto z obozu szkoleniowego udał się do sztabu. Major był pierwszą i jedyną osobą, z którą rozmawiał od chwili przybycia do momentu, kiedy tego samego popołudnia wgramolił się na wóz i siadł obok śmierdzącego Timmonsa.

Major długo wpatrywał się w niego przekrwionymi oczami. Kiedy w końcu przemówił, w jego głosie pobrzmiewał nie skrywany sarkazm.

- Zabójca Indian, eee?

Porucznik Dunbar nigdy nie widział Indianina, a tym bardziej nie walczył z żadnym.

- Na razie jeszcze nie, sir. Ale myślę, że mógłbym nim być. Mogę walczyć.

- Wojak, eee?

Porucznik Dunbar nic na to nie odpowiedział. Przypatrywali się sobie nawzajem przez chwilę, która wydawała się ciągnąć bardzo długo, aż wreszcie major zasiadł do pisania. Pisał z furią, nie zwracając uwagi na kaskady potu, które ściekały mu po skroniach. Dunbar mógł z daleka dostrzec oleiste krople tkwiące w równym szyku na czubku prawie całkiem łysej głowy. Tłuste traki resztek włosów oblepiały czaszkę majora. To był styl, który dla porucznika Dunbara trącił czymś niezdrowym.

Major tylko raz przerwał pisanie. Wycharczał czop flegmy i wypluł go do stojącego koło biurka brzydkiego cebrzyka. W owej chwili porucznik Dunbar zapragnął, żeby to spotkanie już się skończyło. Wszystko, co łączyło się z tym człowiekiem, przywodziło mu na myśl chorobę.

Porucznik Dunbar był bliższy prawdy, niż sądził, ponieważ ten major od jakiegoś czasu kurczowo czepiał się cieniutkiej nitki łączącej go z normalnością i nitka ta ostatecznie pękła na dziesięć minut przed wejściem porucznika Dunbara do biura. Major zasiadł spokojnie za biurkiem z rękami grzecznie splecionymi przed sobą i zapomniał o całym swoim życiu. Było to życie bezmożne, napędzane litościwymi datkami, które spływają na tych, co służą potulnie i niczym się nie wyróżniają. Lecz wszystkie lata w pominięciu, wszystkie lata w samotnym starokawalerstwie, wszystkie lata zmagań z butelką zniknęły jak zaczarowane. W miejsce gorzkiego zgrzytu, jakim była egzystencja majora Fambrough, pojawiło się rychłe i cudowne wydarzenie. Na krótko przed kolacją zostanie ukoronowany na króla Fort Hays.

Major skończył pisać i wręczył mu papier.

- Przydzielam pana do Fort Sedgewick; zamelduje się pan bezpośrednio u kapitana Cargilla.

Porucznik Dunbar przyjrzał się niechlujnemu formularzowi.

- Tak jest, sir. Jak się tam dostanę, sir?

- Myśli pan, że wiem? - szorstko odrzekł major.

- Nie, sir. Absolutnie nie. Tyle że ja też nie wiem.

Major rozparł się na krześle, wytarł obie ręce o nogawki spodni i uśmiechnął się z samozadowoleniem.

- Jestem dziś w łaskawym nastroju i wyświadczę panu dobrodziejstwo. Niedługo odjeżdża wóz załadowany bogactwami tego królestwa. Niech pan znajdzie wieśniaka, który każe wołać na siebie Timmons, i zabierze się razem z nim. Wskazał teraz palcem na kartkę papieru, którą porucznik Dunbar trzymał w ręce.

- Moja pieczęć zapewni panu bezpieczny przejazd przez sto pięćdziesiąt mil pogańskiego terytorium.

Od samego początku żołnierskiej kariery porucznik Dunbar nauczył się nie kwestionować dziwactw oficerów liniowych. Sprężyście zasalutował, powiedział „Tak jest” i zrobił w tył zwrot. Odszukał Timmonsa, pognał z powrotem do pociągu po Cisca i nim minęło pół godziny, wyjeżdżał z Fort Hays.

A teraz, kiedy po przejechaniu stu patrzył na rozkazy, pomyślał, że może jednak wszystko skończy się dobrze.

Poczuł, że wóz zwalnia. Zatrzymali się, a Timmons przypatrywał się czemuś tuż obok w bizoniej trawie.

- Popatrz hen tam.

Niecałe dwadzieścia stóp od wozu leżała w trawie plama bieli i obaj mężczyźni zleźli, żeby ją zbadać.

Był to ludzki szkielet z kośćmi jasno wybielonymi słońcem i wpatrzoną w niebo czaszką.

Porucznik Dunbar przyklęknął obok kości. Spomiędzy żeber wyrastała trawa. I strzały, ze dwadzieścia albo i więcej, sterczące jak szpilki z poduszeczki. Dunbar wyciągnął jedną z ziemi i obracał ją w dłoniach.

Kiedy przesunął palcami po drzewcu, Timmons zagdakał mu przez ramię:

- Ktoś tam na wschodzie się zastanawia, dlaczego nie pisze.

2

Tamtego popołudnia lało jak z cebra. Ale ulewa przychodziła falami, jak to się zwykle dzieje z burzami letnimi, które jakimś sposobem wydają się nie aż tak mokre jak w innych porach roku, i obaj podróżni błogo zasnęli pod zakrytym brezentową plandeką wozem.

Czwarty dzień minął bardzo podobnie do innych, bez wydarzeń. A także piąty i szósty. Porucznik Dunbar był rozczarowany brakiem bizonów. Nie widział ani jednej sztuki. Timmons powiedział, że wielkie stada czasami zupełnie znikają. Powiedział także, że nie ma się czym martwić, bo kiedy się znowu pojawiają, są liczne jak szarańcza.

Nie widzieli także ani jednego Indianina i Timmons nie umiał na to znaleźć żadnego wytłumaczenia. Ale za to powiedział, że im wcześniej porucznik zobaczy Indianina, tym gorzej, i że o wiele lepiej nie być opadniętym przez sforę złodziei i żebraków.

Lecz siódmego dnia Dunbar słuchał Timmonsa już tylko jednym uchem.

W miarę jak połykali ostatnie mile drogi, coraz więcej myślał o chwili przybycia do miejsca swojej służby.

3

Kapitan Cargill obmacał palcem wnętrze ust i wbił oczy w sufit, próbując się skupić. Nagły przebłysk zrozumienia, szybko zastąpiony marsem na czole.

Jeszcze jeden się rusza, pomyślał. Cholera.

Zbolałym wzrokiem kapitan popatrzył najpierw po jednej, a potem po drugiej ścianie zawilgoconej, skleconej z darni kwatery. Nie było tam absolutnie nic do oglądania. Była jak cela.

Kwatera, pomyślał sarkastycznie. Sakramencka kwatera.

Od przeszło miesiąca wszyscy używali tego określenia, nawet kapitan. Używał go bezwstydnie, stojąc twarzą w twarz ze swoimi ludźmi. A oni twarzą w twarz z nim. Ale nie było w tym nic z zażyłości, z niefrasobliwego żartu w gronie współtowarzyszy. Było to prawdziwe przekleństwo.

A czas był niedobry.

Kapitan Cargill odjął rękę od ust. Siedział samotnie w mroku swojej sakramenckiej kwatery i nasłuchiwał. Na zewnątrz była cisza, i ta cisza złamała Cargillowi serce. W normalnych okolicznościach w powietrzu na zewnątrz pełno byłoby głosów ludzi pełniących służbę. Ale od wielu dni nie pełniono służb. Nawet wieżyczka wartownika leżała zwalona koło drogi. A kapitan nie mógł nic na to poradzić. Nad tym właśnie bolał.

Wsłuchując się w okropną ciszę tego miejsca zrozumiał, że nie może dłużej czekać. Dzisiaj będzie musiał podjąć akcję, której od dawna się bał. Nawet jeśli oznaczała hańbę. Ruinę kariery. Albo i gorzej.

Odepchnął od swoich myśli to „albo i gorzej” i podniósł się ociężale. Po drodze do drzwi pogmerał chwilę przy odprutym guziku od kubraka. Guzik urwał się i odbił od podłogi. Nie trudził się, żeby go podnieść. I tak nie było niczego, czym można by go było z powrotem przyszyć.

Wychodząc na jaskrawe słońce, kapitan Cargill po raz ostatni pozwolił sobie na marzenie, że oto za chwilę ujrzy stojący na majdanie wóz z Fort Hays.

Ale nie było żadnego wozu. Tylko to ponure miejsce, ten wrzód na ziemi, który nie zasługiwał na nazwę.

Fort Sedgewick.

Kapitan Cargill, stojąc w drzwiach skleconej z darni celi, wyglądał na skacowanego. Był bez kapelusza, mundur miał wymięty i chyba ostatni raz dokonywał przeglądu.

Nie było żadnych koni w lichej zagrodzie, która kiedyś była domem dla pięćdziesięciu. W ciągu dwóch i pół miesiąca konie ukradziono i zastąpiono nowymi, a te znowu ukradziono. Komańcze uraczyli się nimi do ostatniej sztuki.

Jego wzrok spoczął na magazynie po drugiej stronie drogi. Oprócz jego własnej sakramenckiej kwatery była to jedyna trwała budowla w Fort Sedgewick. Od samego początku źle zrobiona. Nikt nie wiedział, jak budować z darni, więc w dwa tygodnie od zakończenia roboty zapadła się duża część dachu. Jedna ze ścian obsuwała się tak paskudnie, że wydawało się, iż w ogóle cudem jeszcze stoi. Na pewno niedługo się zawali.

Nieważne, pomyślał kapitan Cargill powstrzymując ziewanie.

Magazyn stoi pusty. Już przez większą część miesiąca stoi pusty. Żyli tym, co zostało z sucharów i co zdołali ustrzelić na prerii, przeważnie królikami i perliczkami. Tak gorąco pragnął, żeby wróciły bizony. Jeszcze teraz ciekła mu ślinka, gdy pomyślał o steku z bizoniego garbu. Cargill ściągnął usta i powstrzymał łzy, które napłynęły mu nagle do oczu.

Nie było nic do jedzenia.

Przespacerował się pięćdziesiąt jardów przez otwarty, nagi teren nad urwisko, na którym zbudowano Fort Sedgewick, i spojrzał w dół na spokojny strumień wijący się bezgłośnie o sto stóp niżej. Wzdłuż jego brzegów leżała warstwa odpadków i nie trzeba było nawet powiewu, żeby do nozdrzy kapitana doleciał obrzydliwy odór ludzkich odchodów. Ludzkie odchody wymieszane ze wszystkim, co tam gniło.

Kapitan omiótł spojrzeniem łagodny stok urwiska i w tej samej chwili dwoje ludzi wynurzyło się z jednej z dwudziestu albo i więcej ziemianek wydłubanych w skarpie jak blizny po ospie. Powalana błotem para stanęła w jaskrawym słońcu, mrugając oczami. Spojrzeli posępnie na kapitana, ale nie dali znać po sobie, że go rozpoznają. Cargill także nie. Żołnierze zagrzebali się z powrotem w swojej dziurze, jakby widok dowódcy zmusił ich do powrotu, zostawiając kapitana samotnie stojącego na szczycie urwiska.

Pomyślał o małej delegacji, którą jego ludzie wysłali przed ośmioma dniami do skleconej z darni chaty. Ich petycja była rozsądna. Tak naprawdę to nawet nieodzowna. Ale kapitan zdecydował się ją odrzucić. Wciąż z nadzieją czekał na wóz. Czuł, że jego obowiązkiem jest czekać z nadzieją na wóz.

W ciągu ośmiu dni, które upłynęły od tamtej chwili, nikt nie odezwał się do niego ani słowem. Wyjąwszy popołudniowe wycieczki na polowanie, ludzie trzymali się w pobliżu ziemianek, nie kontaktując się ze sobą i rzadko się pokazując.

Kapitan Cargill ruszył z powrotem do swojej sakramenckiej kwatery, ale zatrzymał się w połowie drogi. Stanął na środku majdanu, wpatrzony w czubki zdartych butów. Po kilku chwilach zastanowienia wymamrotał „Teraz” i zawrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Kiedy dotarł na skraj urwiska, krok miał bardziej sprężysty.

Trzy razy wzywał kaprala Guesta, zanim przed jedną z dziur zaczął się jakiś ruch. Pojawiła się para kościstych ramion odzianych w kaftan bez rękawów, a potem zasępiona twarz spojrzała w górę skarpy. Nagły atak kaszlu sparaliżował żołnierza i Cargill poczekał, aż ustanie, zanim przemówił.

- Za pięć minut zbiórka wszystkich ludzi przed moją sakramencką kwaterą. Wszyscy, nawet niezdolni do służby.

Żołnierz tępo przytknął palce do głowy i zniknął w dziurze.

W dwadzieścia minut później załoga Fort Sedgewick, która bardziej wyglądała na bandę odrażająco skatowanych więźniów niż na żołnierzy, zebrała się na płaskiej, otwartej przestrzeni przed okropną chatą Cargilla.

Było ich osiemnastu. Osiemnastu z początkowej liczby pięćdziesięciu ośmiu. Trzydziestu trzech ludzi poszło za wzgórza, ryzykując wszystko, co mogło ich spotkać na prerii. Za największą grupą dezerterów Cargill wysłał siedmioosobowy konny patrol. Może zginęli, a może także zdezerterowali. Nigdy nie wrócili.

A teraz tylko osiemnastu nędzarzy.

Kapitan Cargill chrząknął.

- Jestem z was wszystkich dumny, że pozostaliście - zaczął.

Małe zgromadzenie żywych trupów nic nie odpowiedziało.

- Zabierzcie broń i cokolwiek chcielibyście stąd zabrać. Jak tylko będziecie gotowi, wymaszerujemy z powrotem do Fort Hays.

Wszystkich osiemnastu ruszyło, zanim skończył mówić, gnając na oślep jak pijani do ziemianek pod urwiskiem, jakby się obawiali, że kapitan może jeszcze zmienić zdanie, jeśli się nie pośpieszą.

W niecałe piętnaście minut było po wszystkim. Kapitan Cargill i jego upiorny oddział wytoczyli się na prerię i ruszyli wschodnim szlakiem 150 mil z powrotem do Hays.

Kiedy odeszli, wokół obalonego pomnika armii zapadła kompletna cisza. Po pięciu minutach na przeciwległym do Fort Sedgewick brzegu strumienia pojawił się samotny wilk i stanął, węsząc wiatr wiejący mu prosto w nozdrza. Zdecydowawszy, że to wymarłe miejsce lepiej zostawić w spokoju, pobiegł dalej.

I tak ostatecznie dokonało się porzucenie najbardziej wysuniętego posterunku armii, szpicy wielkiego planu zaniesienia cywilizacji w samo serce pogranicza. Armia może uzna to za zwykłe wycofanie, odroczenie ekspansji, która może będzie musiała poczekać, aż Wojna Domowa potoczy się swoim biegiem, aż będzie można ściągnąć właściwe środki, by zaopatrzyć cały łańcuch fortów. Powrócą tutaj oczywiście, lecz na razie w tym smętnym miejscu zatrzymała się pisana historia Fort Sedgewick. Ale już za chwilę miał się zacząć zaginiony rozdział historii Fort Sedgewick, jedyny zarazem, który mógł kiedykolwiek ubiegać się o tytuł do chwały.

4

Dzień zastał porucznika Dunbara w ochoczym nastroju. Kiedy otwarł powieki, wpatrując się przymrużonymi oczami w drewniane listwy wozu o parę stóp nad głową, myślał już o Fort Sedgewick. Zastanawiał się, jaki jest kapitan Cargill, ludzie i położenie tego miejsca, jak przebiegnie jego pierwszy patrol, i nad tysiącem innych rzeczy, które w ożywieniu przemykały mu przez głowę.

Był to dzień, w którym wreszcie otrzyma przydział, urzeczywistniając w ten sposób długoletnie marzenia o służbie na pograniczu.

Zsunął się z posłania i wyturlał spod wozu. Dygocąc z zimna w świetle poranka, włożył buty i niecierpliwie krążył przytupując.

- Timmons - wyszeptał schylając się pod wóz.

Cuchnący woźnica spał głęboko. Porucznik trącił go czubkiem buta.

- Timmons.

- Taa, co jest? - zabeczał woźnica, siadając w popłochu.

- Ruszajmy już.

5

Kolumna kapitana Cargilla zrobiła niecałe dziesięć mil do wczesnego popołudnia.

W sferze duchowej też uczyniono pewien postęp. Ludzie śpiewali dumne pieśni z serca pełnego otuchy, wlokąc się bezładnie po prerii. Ich dźwięki podniosły na duchu kapitana Cargilla nie mniej niż każdego innego. Śpiew zrodził w nim wielką stanowczość. Armia, jeśli chce, może postawić go przed plutonem egzekucyjnym, a on i tak będzie z uśmiechem palił ostatniego w życiu papierosa. Podjął właściwą decyzję. Nikt nie zdoła go przekonać, że nie.

I kiedy tak wlókł się przez otwarty step, poczuł, że na powrót opada go zagubione gdzieś dawno zadowolenie. Zadowolenie, że dowodzi. Znowu myślał jak dowódca. Pragnął prawdziwego marszu, takiego z kolumną żołnierzy na koniach.

Właśnie teraz wysłałbym zwiadowców z flanki, zadumał się. Wysłałbym ich na dobrą milę na północ i na południe.

Gdy przeszła mu przez głowę myśl o zwiadowcach z flanki, rzeczywiście patrzył na południe.

Potem Cargill odwrócił się, dalej nie wiedząc, czy w tej właśnie chwili, gdyby zwiadowcy z flanki zapuścili się na milę na południe, coś by znaleźli.

A natrafiliby na dwóch podróżnych, którzy zrobili sobie przerwę w wędrówce, żeby poszperać w spalonym wraku wozu leżącym w płytkim potoku. Za jednym ciągnąłby się odrażający smród, a drugi, młody człowiek o surowej urodzie, nosiłby mundur.

Ale nie było zwiadowców z flanki, więc na nic takiego nie natrafili.

Kolumna kapitana Cargilla śmiało maszerowała dalej, na wschód w kierunku Fort Hays, śpiewając po drodze.

A po krótkiej przerwie młody porucznik i furman byli już z powrotem na wozie, prąc na zachód do Fort Sedgewick.

ROZDZIAŁ II

1

W drugim dniu drogi ludzie kapitana Cargilla ustrzelili tłustą krowę bizona z małego stada liczącego około tuzina sztuk i zrobili sobie parogodzinny postój, żeby poucztować w indiańskim stylu, zajadając się wyśmienitym mięsem. Uparli się, że upieką płat z garbu dla swojego kapitana, i radość biła z oczu dowódcy, gdy zatapiał w nim resztki zębów i czekał, aż boskie mięso rozpłynie mu się w ustach.

Szczęście nie opuszczało kolumny i około południa czwartego dnia wędrówki wpadła na dużą wojskową ekspedycję pomiarową. Dowodzący nią kapitan mógł poznać całą historię ich gehenny po stanie, w jakim znajdowali się ludzie Cargilla, i jego współczucie było natychmiastowe.

Mając pożyczonych pół tuzina koni i wóz dla chorych, kolumna kapitana Cargilla czuła się wyśmienicie i cztery dni później przybyła do Fort Hays.

2

Czasami zdarza się, że to, czego boimy się najbardziej, koniec końców przynosi nam najmniej uszczerbku, i tak właśnie było z kapitanem Cargillem. Nie został aresztowany za opuszczenie Fort Sedgewick, nic podobnego. Jego ludzie, którzy jeszcze kilka dni wcześniej byli niebezpiecznie bliscy buntu, opowiedzieli historię swoich wyrzeczeń w Fort Sedgewick i ani jeden żołnierz nie zapomniał podkreślić, że kapitan Cargill był dowódcą, do którego mieli całkowite zaufanie. Co do jednego oświadczyli, że bez kapitana Cargilla żaden z nich nie wyszedłby z tego cało.

Armia pogranicza, mając zasoby i morale nadwerężone do ostateczności, wysłuchała tych zeznań z radością.

Natychmiast podjęto dwa konkretne kroki. Dowódca placówki przekazał pełny opis odstąpienia z Fort Sedgewick generałowi Tide’owi ze sztabu okręgowego w St. Louis, kończąc swój raport zaleceniem, żeby Fort Sedgewick pozostawić opuszczony na stałe, przynajmniej do czasu otrzymania nowych rozkazów. Generał Tide skłonny był zgodzić się z tym całym sercem i w ciągu paru dni Fort Sedgewick przestał mieć jakikolwiek związek z rządem Stanów Zjednoczonych. Stał się żadnym miejscem na mapie.

Drugi krok dotyczył kapitana Cargilla. Został podniesiony do rangi pełnego bohatera, otrzymując, jedno po drugim, medal za odwagę i awans na majora. Na jego cześć wydano w kantynie oficerskiej „obiad zwycięstwa”.

To podczas tego właśnie obiadu, przy toastach po skończonym posiłku, kapitan Cargill usłyszał od jednego z przyjaciół dziwną historyjkę, która stała się pożywką dla większości rozmów w całej placówce, na krótko przed jego triumfalnym tutaj przybyciem.

Stary major Fambrough, średniej rangi administrator o bezbarwnym życiorysie, nagle zwariował. Któregoś popołudnia stanął na środku placu apelowego, bredząc bez ładu i składu o swoim królestwie i w kółko żądając swojej korony. Biednego faceta dopiero parę dni temu wysłano na wschód.

Gdy kapitan słuchał szczegółów tego niesamowitego zdarzenia, nie miał oczywiście pojęcia, że smutny wyjazd majora Fambrough zatarł zarazem wszelkie ślady po poruczniku Dunbarze. O...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin