Amanda Scott - rsl.22 - Niebezpieczne zludzenia.pdf

(1192 KB) Pobierz
Amanda Scott
Amanda Scott
Tyt org: Dangerous illusions
NIEBEZPIECZNE ZŁUDZENIA
423419467.001.png
Rozdział 1.
18 czerwca 1815, Waterloo.
- P owiadają, że lady Daintry lubi mieć w różnych sprawach własne zdanie, Gideonie -
stwierdził wicehrabia Penthorpe, opierając swą wychudłą, przemoczoną do nitki osobę o mokry
bok konia - ale chociaż nie znam się na płci pięknej tak dobrze jak ty, założyłbym się, że jeżeli
mnie wcześniej nie dopadnie Bonaparte, to kiedy się z tą dzierlatką ożenię, wkrótce będzie mi z
ręki jadła.
Major Gideon Deverill, wyższy od Penthorpe'a o głowę i obdarzony przez los dużo bardziej
imponującą posturą, pilnie przyglądał się przez teleskop przymglonej scenerii, która rozpościerała
się przed nimi, i tylko jednym uchem przysłuchiwał się wynurzeniom przyjaciela dotyczącym jego
niedawnych zaręczyn. Czuł się mokry, przemarznięty i bardzo był świadom tego, że zwykle
nieskazitelny mundur ma ciężki od błota; wiedział, że jego ludzie są równie jak on zaszargani i
zziębnięci; zdawał też sobie sprawę z narastającego wśród nich napięcia. I chociaż był
przekonany, że napięcie to ma swoje źródło nie w lęku, ale w oczekiwaniu, jako że żołnierze byli
odważni i wypróbowani w bojach, przypominało mu ono, jak wielką ponosi odpowiedzialność,
będąc ich dowódcą.
Przez całą, ciągnącą się pozornie w nieskończoność, deszczową noc i przez cały ten
paskudny poranek zajmowali stanowisko na długim, niskim grzbiecie, graniczącym z wyżyną Mont
- Saint - Jean, o milę na południe od belgijskiej wioski Waterloo; na prawej flance mieli pozostałą
część brygady generała - majora sir Williama Ponsonby'ego, a na lewej generała - majora
Somerseta. Pozostałe dziewięć brygad dzielnej kawalerii lorda Uxbridge'a czekało na tyłach w
dolinie, a zbocze pagórka pod nimi aż skręcało się od niespokojnych jednostek piechoty. Artyleria
angielska ustawiła się wzdłuż całego grzbietu wzgórza.
Gideon ponownie zwrócił uwagę na Penthorpe'a, kiedy ten westchnął, zerknął na szare niebo
i powiedział:
- Przynajmniej padać przestało, ale, na Jowisza, duszę bym oddał za suche łóżko i chętną
dziewkę, zamiast tak czekać i czekać. Czy jesteś w stanie zobaczyć, co się tam dzieje, Gideonie?
Kiepsko to wygląda, psiakość, i przynajmniej tym razem nie wydaje mi się, żeby książę wiedział, co
robi. Mówią, że Napoleon tak jest pewny zwycięstwa, iż swoim ludziom rozkazał pozabierać ze
sobą te ich czerwono - niebieskie galowe mundury, by mieli je pod ręką, kiedy będą wkraczali do
Brukseli. Ten mały parweniusz może nas jeszcze wykończyć!
- Nonsens - zareagował energicznie Gideon. Poczuł nagły przypływ litości dla
przemarzniętych ciał i zaszarganych ubrań swoich ludzi; zdusił więc w sobie chęć, by powiedzieć
coś więcej, by zbesztać człowieka, którego od lat uważał bardziej za przyjaciela niż podwładnego.
Twarz Penthorpe'a tak była umazana błotem, że piegi stały się niemal niedostrzegalne. Nawet jego
płomiennie rude, zwykle już z daleka widoczne włosy wysuwały się teraz spod hełmu w postaci
błotnistych kosmyków.
Deszcz, który strumieniami lał przez całą noc, rzeczywiście chyba ustawał, ale mgła
miejscami była gęsta, ziemia nasycona wodą, a błotniste kałuże wypełniały każde zagłębienie.
Pomiędzy ich armią a armią Bonapartego przez ćwierć mili opadały łagodnie w dół nawilgłe,
przecięte dwoma gościńcami pola pszenicy, a potem wznosiły się na tę samą odległość w kierunku
przeciwległego grzbietu. Gideon przyjrzał się znowu bacznie okolicy przez teleskop i w odległości
niecałych sześciuset jardów zobaczył ciemne armaty nieprzyjaciela, rysujące się na tle szarego
widnokręgu.
Pomimo posępnej pogody widok wcale nie był szary, jako że bojowe mundury Francuzów
były jeszcze bardziej kolorowe niż ich mundury galowe. Nie dość że każdy regiment nosił barwy
odmienne niż inne, wiele mundurów miało kolory zbliżone do brytyjskich, holenderskich i pruskich.
W gorączce walki, uświadomił sobie ponuro Gideon, z trudem da się odróżnić armię koalicyjną od
francuskiej. A zerknąwszy ponownie na swoich ludzi, uświadomił sobie z zamierającym sercem, że
kiedy już rozpocznie się bitwa, wszystkich równo pokryje błoto i niemal niemożliwością będzie
odróżnić przyjaciela od wroga.
Na lewo, w dole, widać było jakieś zabudowania, mur otaczający ogród i niewielki zagajnik.
Skupiały się one wokół Chateau de Goumont, który to zamek zajmowały obecnie armie
sprzymierzone. Bezpośrednio przed nim, na samym środku pszenicznych pól, leżała farma, znana
pod nazwą La Haye Sainte, na której noc spędził dowódca armii koalicyjnej, książę Wellington.
Stojące teraz naprzeciw siebie armie były niemal równe co do wielkości; Gideon widział, że
Bonaparte ustawił swoich ludzi w szyk rozwinięty, trzyszeregowy. Najwyraźniej atak miała
przypuścić piechota, a za nią kawaleria. Słynna francuska gwardia, niesłychanie groźna i
przerażająca, ustawiła się z tyłu, by wkroczyć do walki w kulminacyjnym momencie.
- Co tam widzisz, Gideonie? - powtórzył bardziej już natarczywie Penthorpe, przysuwając się
bliżej. - Psiakość, nawet stąd widać, że Francuzi gotowi są chyba ruszać. Już niedługo będzie po
nas.
- Wcale nie - odparł Gideon, ignorując cichutki głosik, który gdzieś w głębi duszy nakłaniał go
zdradziecko do podzielania obaw Penthorpe'a. - Książę dokładnie wie, co robi.
- Psiakość, jak ty coś takiego możesz mówić? - zapytał Penthorpe. - Już musieliśmy się raz
wycofywać!
Patrząc mu prosto w oczy, Gideon odpowiedział:
- Tamto cofanie się, chłopcze, było czymś kompletnie innym niż odwrót. No, zastanówże się -
dodał, widząc sceptyczną minę Penthorpe'a. - Przesunięcie wojsk z Quarte Bras dokonało się
krokiem nie szybszym niż na defiladzie. Książę chciał znaleźć się bliżej Bluchera, to wszystko;
zorientował się, iż Bonaparte usiłuje wbić klin pomiędzy obydwie armie. I niemalże mu się to udało
- dodał posępnie, ale w tej samej chwili na wspomnienie, że Wellington zdołał jednak przechytrzyć
Napoleona, poczuł ponownie falę pewności siebie. Można wierzyć, że jeżeli księciu raz udało się
czegoś takiego dokonać, uda mu się na pewno wyczyn powtórzyć.
- Mówią, psiakostka, że z Blucherem był już prawie koniec - powiedział Penthorpe.
- Koń pod nim upadł - sprostował Gideon i znowu przyłożył teleskop do oka. - Blucher jest
potłuczony, nic więcej.
- Tylko potłuczony - mruknął Penthorpe. - Słuchaj no, Gideonie, mam takie diabelnie dziwne
przeczucie, że nie zobaczymy już więcej Anglii. Przypuszczam, że ta moja zuchwała młoda dama
nigdy się nawet nie dowie, co straciła. Ja zresztą też nie - dodał bardziej przygnębionym tonem. -
Na oczy dziewczyny jeszcze nie widziałem, ale wuj zapewniał mnie, że warta jest dwadzieścia
tysięcy rocznie, a prawdę powiedziawszy, przydałby mi się taki dochód. Tak czy owak nie należę
do ludzi, którzy rzucają się w jakąś sprawę na łeb na szyję. Na Jowisza - wykrzyknął nagle,
uderzając się dłonią po głowie o czym ja właściwie myślę? Przecież ona pochodzi z Konwalii,
prawda? Psiakostka, nie wpadło mi to wcześniej do głowy, ale tobie musi być lepiej znana niż
mnie. Mieszkałeś tam przez lata, zanim twój ojciec odziedziczył tytuł, prawda?
Gideon, wdzięczny za zmianę tematu, opuścił teleskop, uśmiechnął się i rzekł:
- Deverill Court znajduje się w Kornwalii, co do tego masz rację, a mój ojciec chyba nadal
spędza tam sporą część roku; jednak nie mogę powiedzieć, żebym tam mieszkał. Po części winna
temu była szkoła, po części wojsko, ale nie byłem tam od lat.
- Niemniej jednak musisz znać tę rodzinę - upierał się Penthorpe.
Uśmiech Gideona stał się jeszcze szerszy.
- Niewykluczone, że ją znam, oczywiście. Ale nie dość że wcześniej niemal słowem nie
wspominałeś o swoich zaręczynach, to jeszcze nigdy mi nie powiedziałeś, jak ta dzierlatka ma na
nazwisko. Przyznaję, że imię „Daintry" pewnie zapamiętałbym, zwłaszcza że wiem tylko o jednej
rodzinie, w której mogłaby zdarzyć się dziedziczka takiej fortuny. Ale o ile sobie przypominam,
córka hrabiego St. Merryna ma na imię Susan, więc nie może chodzić o nią.
- On ma dwie córki - odpowiedział Penthorpe. - Rzecz w tym, że w ogóle pogodziłem się z
tymi pioruńskimi zaręczynami wyłącznie dlatego, iż Daintry jest siostrą lady Susan Tarrant, a nie
mówiłem o tym zbyt wiele, bo nie spieszyło mi się do udzielania wyjaśnień, jak to się stało, że
nigdy na oczy nie widziałem dziewczyny, z którą mam się zamiar ożenić.
- Rzecz w tym - odparł, drocząc się z nim, uśmiechnięty Gideon - że odkładałeś mówienie o
tym na później, ponieważ zawsze odkładasz na później to, na co nie masz ochoty. Nie znam
nikogo, kto potrafiłby tak się ociągać jak ty. Powiedz mi jednak, co ma z tym wspólnego lady
Susan. Nie znam jej, ale mówiono mi, że można ją uznać za piękność.
Penthorpe westchnął.
- Nie mam nic przeciw temu, żeby opowiedzieć ci o całej sprawie. Gdybym przed dziesięciu
laty, kiedy wchodziła w świat, nadawał się na kandydata na męża, zrobiłbym wszystko co w mojej
mocy, by wysadzić Seacourta z siodła, chociaż do pięt mu nie dorastam, jeśli chodzi o
postępowanie z niewiastami. Wtedy miałem dopiero dziewiętnaście lat. Pamiętasz go, prawda?
Starszy od nas o parę lat i tak jak my etończyk.
Gideon skinął głową i ściągnął brwi na niektóre wspomnienia o sir Geoffreyu Seacourcie, ale
Penthorpe nie czekał na komentarze.
- To zresztą bez znaczenia - ciągnął dalej - ponieważ nie miałem wtedy pojęcia, że
odziedziczę tytuł wicehrabiego. Stało się to dopiero cztery lata temu, jak wiesz, a wcześniej grosza
przy duszy nie miałem. Gdybym się wtedy pokazał na oczy St. Merrynowi, kazałby mi się wynosić,
ale teraz, z powodów znanych najlepiej sobie, no i mojemu wujowi... chyba wiesz, że byli kolegami
szkolnymi, jak i my... nie może doczekać się, by połączyć młodszą córkę z twoim pokornym sługą,
a do tego chce, by cała sprawa odbyła się per procura, przez co podejrzewam, że lady Daintry
musi być beznadziejna. W końcu skończyła już dwadzieścia lat, więc to prawie stara panna. Kiedy
wuj nalegał, zgodziłem się na te zaręczyny, ale, psiakostka, chcę zobaczyć ją osobiście, zanim się
z nią ożenię. Każdy mężczyzna by tego chciał. Mówisz, że znasz tę rodzinę?
- O, tak. Ich posiadłości sąsiadują na wrzosowisku z naszymi na długości kilku mil. Rzecz w
tym, że mój ojciec...
- Dobry Boże, nie mów mi tylko, że Jervaulx żywi jakieś mające z tobą związek nadzieje w
tym kierunku! Oczywiście byłoby to całkiem naturalne, skoro córki St. Merryna mają odziedziczyć
po dwadzieścia tysięcy rocznie, ale słuchaj, Gideonie, gdybym był wiedział...
- Nie, nie - roześmiał się Gideon. - Wręcz przeciwnie. Przecież ci właśnie mówiłem, że nawet
nie miałem pojęcia o istnieniu drugiej córki. Pierwszej na oczy nie widziałem i nie spodziewam się,
bym ją miał zobaczyć, chyba że w jakichś nieprzewidzianych okolicznościach przetną się nasze
drogi. Mój ojciec i ich ojciec nie utrzymują stosunków towarzyskich; o ile wiem, nigdy ze sobą nie
rozmawiali. Nasi dziadkowie posprzeczali się na długo przed moimi narodzinami i od tego czasu
rodziny nie zamieniły ze sobą jednego przyjaznego słowa. Nie umiałbym ci o rodzinie Tarrantów
powiedzieć nawet tego, czy lady Daintry jest równie urodziwa, jak jej siostra.
- Nie jest, wiem, jak ona wygląda - stwierdził Penthorpe, sięgnął za pazuchę i wyjął niewielką,
owalną, oprawną w złoto miniaturę. Podał ją Gideonowi ze słowami: - Sam popatrz. Dostałem to
od wuja. Na mój gust jest trochę za ciemna, ale pewnie dosyć nawet ładna. Chociaż z miniatury
trudno się zorientować.
Gideon popatrzył na miniaturę, którą podał mu Penthorpe. Miał przed sobą parę
roześmianych niebieskich oczu, zadarty nosek, pełne, wiśniowe wargi, a wszystko to w pikantnej
twarzyczce okolonej chmurą kruczoczarnych loków. Dziewczyna policzki miała zaróżowione i
gdyby nie to, że malarzowi udało się uchwycić wesoły błysk w oczach, wyglądałaby równocześnie
na kruchą i gwałtowną. Usta jej aż prosiły się o pocałunek, a rzęsy były tak gęste, że zdawały się
obciągać powieki w dół, nadając oczom uwodzicielskie spojrzenie. Gideon poczuł, jak po całym
ciele rozlewa mu się nagłe, intrygujące, łagodne ciepło, podniecając jego ciekawość i inne, dużo
bardziej prymitywne emocje. Uświadomił sobie, że pragnie, by dziewczyna uśmiechnęła się do
niego.
- Mam wrażenie, że wygląda na dosyć rozpuszczoną - powiedział Penthorpe. - Jej siostra tak
samo wyglądała, dopóki nie wyszła za Seacourta. Ale może nie wiedziałeś, że za niego wyszła.
Właściwie to od dawna nie było cię w kraju. Ja w zeszłym roku pojechałem do domu, ale ty przez
cały czas byłeś tutaj, hulając i bawiąc się z ludźmi lorda Hilla, prawda?
Gideon przytaknął, wciąż jeszcze patrzył na miniaturę. Niechętnie i z dziwnym poczuciem
straty oddał ją przyjacielowi i cofnął się w myślach do dnia, kiedy w kilka miesięcy po śmierci matki
jako młody chłopak powiedział swojemu bratu, Jackowi, że zamierza dowiedzieć się wszystkiego o
waśni między Deverillami a hrabią St. Merrynem, nawet gdyby musiał w tym celu udać się
Tuscombe Park i zażądać, by hrabia powiedział mu to, czego nie chciał powiedzieć ojciec.
Oczywiście Jack naskarżył ojcu na niego i Gideon dostał lanie za coś, co ojciec nazwał przeklętą
zuchwałością. Na całe lata zapomniał o tej waśni, ale teraz, kiedy patrzył na fascynującą
podobiznę lady Daintry, przyszło mu na myśl, że absolutnie nie powinien był dopuścić, by zwykłe
lanie powstrzymało go od dowiedzenia się czegoś więcej o rodzinie Tarrantów.
Chociaż nieczęsto miewał po temu okazję. Wkrótce po tamtym niefortunnym wydarzeniu
wysłano go do Eton i poza okresem wakacji, które równie często spędzał z dziadkami ze strony
matki, co z ojcem, niewiele przez te wszystkie lata bywał w Kornwalii. Najpierw studiował w
Cambridge, a potem, ponieważ był młodszym synem, czekała go kariera w wojsku. Fakt, że ojciec
przed rokiem został szóstym markizem Jervaulx (po niespodziewanej śmierci ostatniego męskiego
potomka starszej gałęzi rodziny Deverillów), niewiele zmienił w życiu Gideona. Natomiast, jeśli
sądzić po tym jednym jedynym liście, jaki otrzymał od brata, gałgan Jack wykorzystywał do
maksimum pozycję nowego następcy wspaniałego tytułu.
- Popatrz no, Gideonie - odezwał się nagle Penthorpe, a jego słowom towarzyszył groźny
grzmot armat z przeciwległej grani - Bonaparte ruszył na chateau!
Zaskoczony Gideon z miejsca zorientował się, że Penthorpe ma rację, i wyrzucił z głowy
wszelkie myśli o Kornwalii, a jego uwagę zajęły obowiązki chwili.
Początkową salwę z dział, której towarzyszyło rytmiczne bicie w bębny i przeraźliwe granie
rogów, słychać było na wiele mil dookoła; napełniła ona zamglone powietrze ciężką chmurą dymu.
Osiem tysięcy ludzi uderzyło na Chateau de Goumont, ale Gideon natychmiast zorientował się, że
zdobycie tej olbrzymiej fortecy było niemal niewykonalne. Ta świadomość dodała mu pewności i
powiedział spokojnie:
- Mogą zająć sad, Andy, ale nasi chłopcy utrzymają się w środku. - Podał mu teleskop i
dodał: - Obserwuj teraz ty, ja muszę się zająć resztą ludzi. I trzymaj w ryzach swoje obawy,
człowieku. Mamy silną pozycję. Nasze linie rozciągają się wzdłuż grzbietu na trzy mile, a Francuzi
nie domyślają się nawet, jakie rezerwy mamy w dolinie za plecami. Czeka ich wstrząs. Możesz mi
wierzyć na słowo.
Z niezmienną pewnością na twarzy Gideon podchodził kolejno do ludzi ze swego szwadronu;
sprawdzał, czy wszyscy się obudzili i czy zarówno ludzie, jak i konie gotowi są bronić ich obecnej
pozycji albo atakować, gdyby nadszedł taki rozkaz.
Kiedy wrócił na swoje miejsce przy wicehrabim Penthorpe, z satysfakcją zobaczył, jeszcze
zanim zdążył wziąć teleskop do ręki, że Brytyjczycy utrzymali zamek. Fortecę otaczał wieniec
martwych żołnierzy francuskich. Ich niegdyś jaskrawe mundury trudno było rozpoznać, tak pokryło
je błoto, w którym leżeli.
- Diabelnie to nierozważne z ich strony poświęcać tyle wysiłku na cel nie do zdobycia -
mamrotał Gideon - ale przecież dla Bonapartego to typowe: pozwala sobie na stratę tylu ludzi i
zasobów, jakby miał niewyczerpane zapasy żołnierzy. Z pewnością doprowadzi go to w końcu do
zguby.
- Ma m nadzieję, że za bardzo na to nie liczysz - odpowiedział z rozdrażnieniem Penthorpe -
bo tam widać Neya, który prowadzi swoich ludzi do ataku na farmę. Wiem, że to on, rozpoznałem
te jego rude włosy nawet bez teleskopu, kiedy zdjął na moment hełm, zanim ruszyli. Gideon
roześmiał się.
- Mam nadzieję, że kto jak kto, ale ty nie masz temu Francuzowi za złe koloru jego włosów.
- Sam się też nie masz czym chwalić - skrzywił się Penthorpe. - Może na tyle ci teraz
ściemniały, że mogą uchodzić za kasztanowe, ale o ile sobie przypominam, życie w Eton
zaczynałeś jako Marchewa Młodszy.
- Tak było - odpowiedział wesoło Gideon. - Pamiętaj, że Jack również miał wtedy rudawe
włosy. Udało mu się już dawno przekonać wszystkich, by mówili do niego „Deverill", tak więc był
jeszcze bardziej niezadowolony niż ja, kiedy przylgnęło do mnie przezwisko Marchewy Młodszego,
ponieważ z miejsca co zuchwalsi chłopcy zaczęli jego przezywać Marchewa Starszym.
- Ciekawe, jakby się to podobało tej bandzie za naszymi plecami, gdyby mogli się zwracać do
ciebie „majorze Marchewa" - mruknął Penthorpe.
- Tylko spróbuj czegoś takiego, chłopcze, a zobaczysz, jak źle na tym wyjdziesz - uprzedził
go Gideon, prostując się na całą swoją wysokość.
- Och, słówka nie pisnę - wyszczerzył zęby Penthorpe, ale jego uśmiech przygasł na
dobiegające z dołu odgłosy następnej salwy i dodał już bardziej ponuro: - Słuchaj, Gideonie, nie
potrafię pozbyć się myśli, że dzisiejszy dzień jest moim ostatnim na tej ziemi. Jeżeli tak się stanie,
to czy pojedziesz do Tuscombe Park i powiesz im, że okropnie mi przykro i w ogóle...
- Wiem, ale przestań pleść bzdury, Andy. Przeżyjesz dzisiejszy dzień i to, co po nim nastąpi,
chociażby po to, żeby udać się do Tuscombe Park i na własne oczy zobaczyć, czy ta podstarzała i
zramolała panna jest choć trochę podobna do swojej miniatury.
Zapadła nagła cisza, którą niemal natychmiast przerwał grzmot bębnów i granie trąbki.
Penthorpe wbił wzrok w dolinę i powiedział cicho:
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, ale chociaż wyciągałeś mnie już nie raz z okropnych
tarapatów, nie wydaje mi się, żeby ci się udało tego dziś dokonać. Naprawdę, nie jestem tchórzem,
ale proszę...
- Nie zawracaj sobie tym głowy - przerwał mu Gideon szorstko. - Jeżeli będzie trzeba,
załatwię tę sprawę. - Musiał dawać baczenie na to, co działo się w dole, i nastawiać uszu, czy nie
słychać rozkazów, a równocześnie chciał skierować myśli Penthorpe'a na inny tor, więc zapytał: -
Jak to się stało, że lady Daintry jest tak bogatą dziedziczką, jeżeli ma starszą siostrę? A skoro już
o tym mowa, to majątek St. Merryna powinien zostać przekazany razem z posiadłością. Wydawało
mi się, że hrabia ma syna?
- O, tak, oczywiście, ona ma brata, Charlesa Tarranta. Biedaczysko chodził do Harrow,
dlatego go nie znasz. To jemu naturalnie przypadną dobra Tarrantów, ale wychodzi na to, że
oprócz zapisu, który na rzecz mojej narzeczonej zrobi ojciec, odziedziczy ona majątek po
Zgłoś jeśli naruszono regulamin