Roberts Nora - Dziedzictwo Donovanów 03 - W zaklętym kręgu.rtf

(418 KB) Pobierz
Roberts Nora

Roberts Nora

W ZAKLĘTYM KRĘGU

PROLOG

Magia naprawdę istnieje. Jak można w to wątpić, skoro istnieją także tęcze, kwiaty, muzyka wiatru i milczenie gwiazd. To taki prosty, a zarazem niezwykły element naszego życia.

Jednak niektórzy otrzymali od losu coś więcej. To właśnie oni zostali wybrani, by przekazywać to niezwykłe dziedzictwo z pokolenia na pokolenie. Przodkami ich byli Merlin, czarodziejka Ninian, królowa wróżek Rhiannon oraz dżiny z Arabii. To w ich żyłach płynęła moc Celta Finna, ambitnej Morgan le Fay oraz wielu innych, których imiona wypowiadano wyłącznie potajemnie i szeptem.

Kiedy świat był jeszcze młody, a magia tak powszechna jak krople deszczu, w głębi borów tańczyły wróżki - i czasami na swoje nieszczęście, a czasami z miłości - łączyły się ze zwykłymi śmiertelnikami.

I robią to nadal. Anastasia miała sięgające daleko wstecz koneksje i prastare moce. Już jako dziecko rozumiała - nauczyła się - że za takie dary trzeba zapłacić wysoką cenę. Nawet kochający rodzice nie byli w stanie obniżyć tych kosztów albo ponieść ich zamiast niej. Mogli ją tylko kochać, uczyć i patrzeć, jak z dziewczynki zmienia się w kobietę. Mogli trwać przy niej z nadzieją, że przyjmie cierpienia i radości tej najbardziej fascynującej ze wszystkich podróży.

A ponieważ czuła więcej niż inni, bo tego wymagał od niej dar, który otrzymała wraz z życiem, nauczyła się cenić spokój.

Jako kobieta wolała wieść spokojne życie i często była sama, nie odczuwając przy tym mąk samotności.

Jako czarodziejka akceptowała swój dar, nigdy też nie zapominała, że wiąże się z nim spora odpowiedzialność.

Być może, jak wszyscy zwyczajni śmiertelnicy - i nie tylko oni - tęskniła za prawdziwą miłością. Bo któż mógł wiedzieć lepiej niż ona, że nie ma mocy, nie ma zaklęć i czarów większych niż dar otwartego, kochającego serca.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy Anastasia zobaczyła małą dziewczynkę, wyglądającą zza krzaka róż, nie przypuszczała, że to dziecko odmieni jej życie. Pracowała właśnie w ogro­dzie i nucąc półgłosem, z lubością wdychała zapach ziemi. Wrześniowe słońce było złociste, a łagodny szum morza rozbijającego się o skały, stanowił wspaniałe tło dla bzyczenia pszczół i ptasich treli. Olbrzymi kocur wyciągnął się na trawie i przez sen machał puszystym ogonem.

Motyl przysiadł jej na ręce, a ona koniuszkiem palca obwiodła jego przejrzyste skrzydełka. Kiedy odfrunął, usłyszała trzask gałęzi. Podniosła wzrok i zobaczyła drobną twarzyczkę, wyglądającą zza żywopłotu.

Uśmiechnęła się przyjaźnie. Buzia była naprawdę urocza. Ze spiczastym podbródkiem, zadartym noskiem i wielkimi niebieskimi oczyma, w których odbijał się błękit nieba. Całości dopełniała lśniąca, ciemnobrązowa czupryna.

Dziewczynka odpowiedziała uśmiechem. W jej oczach malowała się ciekawość.

- Dzień dobry - odezwała się Ana, jakby zawsze znajdowała małe dziewczynki w swoim ogrodzie wśród róż.

- Hej! - Dziewczynka miała przenikliwy głosik.

- Czy pani umie łapać motyle? Mnie się nigdy nie udało pogłaskać motyla.

- Myślę, że umiem. Ale lepiej tego nie robić, chyba że same cię o to poproszą. Odgarnęła włosy z czoła i przysiadła na piętach. Poprzedniego dnia zauważyła w uliczce ciężarówkę, z której wyładowywano meble. Stąd wniosek, że właśnie poznała nową sąsiadkę.

- Czy to ty wprowadziłaś się do tego domu obok?

- Aha. Będziemy tu mieszkać. Bardzo mi się tu podoba, bo z mojego pokoju widzę morze. Widziałam też fokę. W Indianie można je było zobaczyć tylko w zoo. Mogę do pani przyjść?

- Oczywiście. - Ana odstawiła łopatę. Dziewczynka przecisnęła się między krzewami róż. W ramionach trzymała szczeniaka. - A to kto?

- To Daisy. - Mała wycisnęła czuły pocałunek na łebku pieska. - Labrador złocisty. Sama ją wybrałam przed wyjazdem z Indiany. Przyleciałyśmy tu samolotem, ale wcale się nie bałyśmy. Muszę się nią opiekować. Karmię ją, daję jej pić, szczotkuję jej sierść i w ogóle robię wszystko, bo ja za nią odpowiadam.

- Jest śliczna - stwierdziła Ana. I pewnie za ciężka dla sześcioletniej dziewczynki. Wyciągnęła ręce. - Mogę ją potrzymać?

- Lubi pani psy? - zaszczebiotała dziewczynka, podając Daisy. - Bo ja lubię. Psy i koty, i wszystko. Nawet chomika Billy' ego Walkera. Pewnego dnia będę miała konia. Trzeba się będzie o to postarać. Tak mówi mój tata. Trzeba się będzie o to postarać.

Ana, oczarowana, pogłaskała pieska, a on sapnął i polizał ją po ręce. Pomyślała, że ta mała dziewczynka to jest sam urok.

- Bardzo lubię psy i koty, i wszystko - powiedziała. - Mój kuzyn ma konie. Dwa duże i jednego źrebaczka.

- Naprawdę? - Dziewczynka przykucnęła i zaczęła głaskać śpiącego kota. - Będę mogła je zobaczyć?

- To niedaleko stąd, więc może pojedziemy tam któregoś dnia. Musimy tylko zapytać twoich rodziców, czy ci pozwolą.

- Moja mama poszła do nieba. Jest teraz aniołem. Anie serce ścisnęło się w piersi. Wyciągnęła rękę i pogłaskała dziewczynkę po lśniącej czuprynie. Na szczęście nie odebrała wibracji bólu. W sercu dziecka były jedynie miłe wspomnienia. Dziewczynka podniosła na nią oczy i uśmiechnęła się.

- Nazywam się Jessica. Ale może pani mówić do mnie Jessie.

- A ja się nazywam Anastasia. - Wiedziona instynktem nachyliła się i pocałowała zadarty nosek. - Możesz mówić do mnie Ana.

Po tej prezentacji Jessie zasypała Anę gradem pytań, dostarczając jej przy okazji szczegółowych informacji na własny temat. Niedawno miała urodziny. Skończyła sześć lat. We wtorek pójdzie do pierwszej klasy w nowej szkole. Najbardziej lubi kolor czerwony i nie znosi fasolki.

Czy Ana może jej pokazać, jak sadzi się kwiaty? Czy jej kot ma jakieś imię? Czy ma córeczkę? Czemu nie ma dzieci?

Siedziały na słońcu - mały chochlik w różowych ogrodniczkach i długonoga kobieta w uwalanych ziemią szortach - a kocur Quigley ignorował przyjazne zaczepki Daisy.

Ana miała długie włosy w kolorze dojrzałej pszenicy, które związała w koński ogon. Kilka pasemek wysunęło się z gumki i tańczyło wokół twarzy. Nie używała kosmetyków. Jej delikatna uroda była równie naturalna jak jej moce i stanowiła kombinację celtyckiego kośćca, zamglonych oczu, szerokich, roman­tycznych ust Donovanów i jeszcze tego czegoś, co nieokreślone. A poza tym miała serce wypisane na twarzy.

Szczeniak pomaszerował do skalnego ogródka, żeby obwąchać zioła. Ana roześmiała się z czegoś, co powiedziała Jessica.

- Jessie! - Głęboki, męski głos pełen niepokoju niósł się ponad krzakami róż. - Jessico Alice Sawyer!

- Oho, użył pełnego nazwiska! - Jessie poderwała się, ale w jej oczach zamigotały wesołe iskierki. Widocznie nie bała się reprymendy.

- Tu jestem, tatusiu! Jestem z Aną! Chodź do nas! W chwilę później nad różami wyrosła wysoka sylwetka mężczyzny. Nie trzeba było mieć żadnego nadzwyczajnego daru, żeby wyczuć fale ulgi, przygnębienia i irytacji. Ana zamrugała powiekami, zdumiona, że ten szorstki mężczyzna jest ojcem małego elfa, podrygującego u jej boku.

Może to kilkudniowy zarost sprawiał, że wyglądał tak groźnie. Ale chyba raczej nie. Pod cieniem zarostu skrywała się twarz o ostrych rysach i pełnych, z goryczą zaciśniętych ustach. Tylko oczy przypominały oczy córki. Były przejrzyste, ale ich jaskrawy błękit zmącony był nutą niepokoju. Słońce obudziło miedziane refleksy w jego ciemnych, zmierzwionych włosach, kiedy przeczesywał je palcami.

Z dołu wyglądał jak olbrzym: atletycznie zbudowany, w podartym podkoszulku i spłowiałych dżinsach, prujących się na szwach.

Obdarzył Anę długim, nieufnym spojrzeniem, a potem przeniósł wzrok na córkę.

- Jessico, nie mówiłem ci, że masz się bawić na podwórku?

- Chyba mówiłeś. - Dziewczynka posłała mu ujmujący uśmiech. - Ale Daisy i ja usłyszałyśmy śpiew Any. Zobaczyłyśmy, jak motyl siada jej na ręce, a potem ona zaprosiła nas do swojego ogródka. Ana ma kota. Jej kuzyn ma konie. A kuzynka ma i kota, i psa.

Ojciec, najwidoczniej przyzwyczajony do paplaniny córki, spokojnie ją przeczekał.

- Kazałem ci zostać na podwórku - powiedział, kiedy wreszcie skończyli. - Nie było cię, więc się zaniepokoiłem.

Powiedział to niezbyt głośno, spokojnym tonem. Ana poczuła nagły przypływ szacunku do tego mężczyzny, który nie musiał podnosić głosu, żeby przekazać swoje racje.

- Przepraszam, tatusiu - mruknęła Jessie, a usta wygięły jej się w podkówkę.

- To raczej ja powinnam pana przeprosić. - Ana wstała i położyła Jessie rękę na ramieniu. W końcu ona także miała w tym swój udział. - To ja ją tu zaprosiłam i tak nam się dobrze rozmawiało, że nawet nie przyszło mi do głowy, że może się pan niepokoić o córkę.

Nie odpowiedział, tylko patrzył na nią przez chwilę tymi swoimi błękitnymi oczyma, aż poczuła się jak skarcone dziecko, a potem znów przeniósł wzrok na Jessie. Wtedy uświadomiła sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech.

- Przyjdź tu z Daisy. Trzeba ją nakarmić.

- Dobrze. - Jessie wzięła na ręce opierającego się szczeniaka i już miała podejść do żywopłotu, kiedy jej ojciec skinął głową.

- Podziękuj pani...

- Donovan. Nazywam się Anastasia Donovan.

- Podziękuj pani Donovan za to, że poświęciła wam swój czas.

- Dziękuję, że nam poświęciłaś swój czas, Ana - powiedziała Jessica przesadnie uprzejmym tonem, po czym posłała jej porozumiewawczy uśmiech. - Czy będę mogła znowu przyjść do ciebie?

- Mam nadzieję, że będziesz przychodzić. Jessie promiennie uśmiechnęła się do ojca.

- Nie chciałam cię zmartwić, tatusiu, naprawdę. Mężczyzna nachylił się i pstryknął ją w nos.

- Łobuzica! - Ana usłyszała w jego głosie bezgraniczną miłość. Jessie, chichocząc, pobiegła przez podwórko, a szczeniak wiercił jej się w ramionach. Ana patrzyła na to z uśmiechem, który zamarł jej na twarzy, kiedy poczuła na sobie spojrzenie zimnych, niebieskich oczu.

- To uroczy dzieciak - zaczęła i ku swemu zdumieniu poczuła, że ma spocone dłonie. Szybko otarła je o szorty. - Przykro mi, że się pan niepokoił, ale mam nadzieję, że pozwoli jej pan przychodzić do mnie częściej.

- To nie pani wina. - Jego ton był obojętny, ani przyjazny, ani wrogi. Ana odniosła przykre wrażenie, że jest taksowana od stóp, obutych w pozieleniałe od trawy tenisówki, do potarganej głowy. - Jessie jest z natury ufna i ciekawa. Czasami nawet za bardzo. Ona jeszcze nie wie, że są na świecie ludzie, którzy mogliby to wykorzystać.

- Ma pan rację, panie Sawyer - Ana pochyliła głowę. - Ale mogę pana zapewnić, że nie pożeram małych dziewczynek na śniadanie.

W odpowiedzi uśmiechnął się. Kiedy z jego twarzy zniknęła surowość, wydał się Anie piekielnie seksowny.

- Zdecydowanie nie odpowiada pani mojemu wyobrażeniu wiedźmy, panno Donovan. Teraz to ja chciałbym przeprosić za moją obcesowość. Ale Jessie napędziła mi stracha. Jeszcze się nie rozpakowałem, a już ją zgubiłem.

- Na szczęście się znalazła, tyle że nie na swoim miejscu. - Ana spróbowała się uśmiechnąć. Popatrzyła na piętrowy drewniany budynek w sąsiedztwie i pomyślała, że choć zawsze ceniła sobie spokój, szczerze się ucieszyła, że znów ktoś miał tam zamieszkać. - Miło jest mieć w pobliżu małe dziecko, zwłaszcza tak ujmujące jak Jessie. Mam nadzieję, że pozwoli jej pan przychodzić.

- Czasami zastanawiam się, czy moje pozwolenie w ogóle się liczy. - Pogłaskał czerwoną różyczkę. - Musiałaby pani posadzić bardzo wysoki żywopłot, żeby ją zniechęcić. - Pomyślał, że przynajmniej będzie wiedział, gdzie jej szukać, kiedy znowu zniknie.

- I niech się pani nie waha odesłać ją do domu, kiedy będzie siedziała za długo. - Schował ręce do kieszeni. - Pójdę sprawdzić, czy przypadkiem moja mała nie karmi Daisy naszym obiadem.

- Panie Sawyer? - odezwała się Ana, kiedy się odwrócił. - Mam nadzieję, że spodoba się panu w Monterey.

- Ja też. Dziękuję. - Przeciął trawnik i drewniany taras, i zniknął we wnętrzu domu.

Ana przez dłuższą chwilę nie ruszała się z miejsca. W końcu głęboko odetchnęła i zaczęła zbierać narzędzia ogrodnicze, a Quigley miękko ocierał jej się o nogi.

Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni powietrze było tak naładowane energią.

Z całą pewnością nie potrafiła sobie też przypomnieć, kiedy po raz ostatni pociły jej się dłonie, bo spojrzał na nią jakiś mężczyzna.

A poza wszystkim nie pamiętała, żeby kiedykolwiek ktoś patrzył na nią w taki sposób. Bo ten mężczyzna nie tylko patrzył na nią, ale i w nią, i jakby poprzez nią - i to jednocześnie. Niezły trik, myślała, odnosząc narzędzia do szklarni.

Intrygująca z nich para. Ojciec i córka. Popatrzyła na sąsiedni dom. Co w tym dziwnego, że się nimi interesuje? W końcu to jej najbliżsi sąsiedzi. Ale Ana, nauczona przykrymi doświadczeniami, była również na tyle mądra i ostrożna, że nie pozwoliłaby już sobie na to, by ciekawość zaprowadziła ją dalej, niż wyma­gała tego zwykła sąsiedzka życzliwość.

Tylko nieliczni wybrańcy otrzymali to, co nie było przeznaczone dla zwykłych śmiertelników. Ceną za jej moce było czułe serce, które kiedyś już wiele wycierpiało, gdy zostało odrzucone.

Ale teraz nie chciała do tego wracać. Na myśl o ojcu i córce uśmiechnęła się. Ciekawe, jak zachowałby się ten surowy mężczyzna, gdyby mu powiedziała, że wprawdzie nie jest wiedźmą - o, co to, to nie! - ale za to bez wątpienia jest wróżką.

W zalanej słońcem i rozpaczliwie zabałaganionej kuchni Boone Sawyer póty grzebał w pudłach, póki nie znalazł rondla. Był przekonany, że przeprowadzka do Kalifornii była słusznym krokiem - wciąż to sobie powtarzał - ale zdecydowanie przeliczył się, jeżeli chodziło o czas, kłopoty i niewygody związane ze zmianą miejsca zamieszkania.

Co zabrać? Co zostawić? Trzeba było wynająć firmę transportową. Przesłać samochód. Przetransportować szczeniaka, w którym Jessie zakochała się od pierwszego wejrzenia. Wytłumaczyć swoją decyzję zmartwionym dziadkom. Zapisać córkę do szkoły i skompletować szkolną wyprawkę. Boże, czy będzie musiał przeżywać ten koszmar każdej jesieni przez następnych jedenaście lat?

Na szczęście najgorsze miał już za sobą. Taką miał przynajmniej nadzieję. Teraz pozostało mu tylko rozpakować się, poukładać rzeczy na swoje miejsca i zamienić obcy budynek we własny dom.

Jessie była szczęśliwa. A to dla niego najważniejsze. Z drugiej strony, pomyślał, krojąc wołowinę na obiad, Jessie wszędzie była szczęśliwa. Jej promienne usposobienie i zdumiewająca łatwość zawierania przyjaźni stanowiły dla niego zarówno źródło radości, jaki i zdumienia. Boone nie był w stanie pojąć, jak dziecko, które w wieku dwóch lat straciło matkę, mogło być tak pogodne, pewne siebie i... normalne.

Wiedział jednak, że gdyby nie lessie, po śmierci Alice postradałby zmysły.

Teraz już nie myślał zbyt często o Alice. Czasami nawet odczuwał z tego powodu wyrzuty sumienia. Kochał ją - i to jak! - a dziecko, które poczęli, było żywym testamentem ich miłości. Z Alice żył jednak krócej niż bez niej, więc choć na dowód nieprzemijalności ich uczucia próbował wytrwać w bólu, jego miłość bladła z upływem czasu i wśród prozy życia.

Alice odeszła, ale Jessie została. To dla dobra Jessie - i własnego - podjął trudną decyzję o przeprowadzce do Monterey. W Indianie, w domu, który zbudowali, kiedy Alice nosiła lessie pod sercem, zbyt wiele łączyło go z przeszłością. Rodzice jego i Alice mieszkali w najbliższej okolicy, a lessie, jako jedyna wnuczka, znalazła się w centrum uwagi, stając się przedmiotem subtelnej rywalizacji.

Ze swojej strony Boone miał już dość ciągłych pouczeń oraz mniej lub bardziej łagodnej krytyki jego metod wychowawczych. Dopiekła mu też świadomość, że nieustannie go z kimś swatano. Dziecko potrzebuje matki. Mężczyzna potrzebuje żony. Jego matka za cel życia postawiła sobie znalezienie mu idealnej partnerki.

A ponieważ zaczynało go to poważnie denerwować, a także ponieważ zdał sobie sprawę, że jeśli zostanie w swoim starym domu, na zawsze ugrzęźnie we wspomnieniach, postanowił się przeprowadzić.

Pracować mógł wszędzie. Koniec końców jego wybór padł na Monterey, a to z powodu klimatu, stylu życia i dobrych szkół. A także dlatego, że jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, że to jest najlepsze miejsce. Dla niego i dla Jessie.

Podobało mu się, że z okien widać było morze i fantazyjnie ukształtowane cyprysy. Oraz to, że miał niewielu sąsiadów. To Alice lubiła otaczać się ludźmi. Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że odległość od drogi była na tyle duża, by stłumić odgłosy przejeżdżających samochodów.

Wyglądało na to, że podjął właściwą decyzję. Jessie już zaczęła zapuszczać tu korzenie. Wprawdzie kiedy zniknęła mu z oczu, przeżył kilka chwil para­liżującego lęku, ale powinien był wiedzieć, że poszła poszukać sobie kogoś, z kim mogłaby porozmawiać i kogo mogłaby oczarować.

A ta kobieta!

Marszcząc brwi, Boone nakrył rondel pokrywką, żeby mięso mogło się chwilę podusić. Dziwna osoba, pomyślał, nalewając sobie kubek kawy, którą zamierzał wypić na tarasie. Jeden rzut oka wystarczył, żeby go uspokoić, że Jessie jest z nią bezpieczna. W jej ciemnoszarych oczach malowała się nieskończona dobroć. To jego własna reakcja, naturalna, wręcz instynktowna, sprawiła, że spiął się, a jego głos stał się szorstki.

Pożądanie. Nagłe, bolesne i całkowicie nie na miejscu. Nie reagował tak na żadną kobietę, odkąd…

Uśmiechnął się gorzko. Od nigdy. Z Alice to zawsze były chwile słodkiej, wzniosłej komunii, które będzie sobie cenił do końca życia.

Tymczasem teraz poczuł się jak pływak, zmierzający do brzegu, porwany przez podwodny prąd.

Minęło już tyle czasu, pomyślał, patrząc na kołujące nad wodą mewy. Zdrowa reakcja na widok pięknej kobiety. To całkiem zrozumiałe i wybaczalne. A ona była naprawdę piękna, piękna spokojną, klasyczną urodą, stanowiącą krańcowe przeciwieństwo jego gwałtownej reakcji. Poczuł do siebie wstręt. Nie miał czasu na takie głupstwa i nie życzył sobie żadnych reakcji na widok żadnych kobiet.

Miał dziecko. Miał o kim myśleć.

Wyjął z kieszeni papierosa i zapalił, mimowolnie spoglądając w stronę żywopłotu z delikatnych róż.

Anastasia, pomyślał. To imię zdecydowanie do niej pasowało. Było staroświeckie, eleganckie i niecodzienne.

- Tato! Boone podskoczył jak nastolatek, przyłapany na paleniu w toalecie.

Chrząknął, a potem uśmiechnął się niepewnie do nadąsanej córki.

- Daj twojemu staremu pożyć, Jess. Już i tak ograniczyłem się do połowy paczki dziennie.

Jessie skrzyżowała ręce na piersi.

- Palenie szkodzi. Niszczysz sobie płuca.

- Wiem. - Wyjął z ust papierosa. Pod przenikliwym spojrzeniem tych mądrych dziecięcych oczu nie potrafił się nawet zaciągnąć po raz ostatni. - Sama wiesz, że staram się rzucić palenie.

Jessie posłała mu uśmiech z rodzaju „ja wiem swoje”, a on wsunął ręce do kieszeni i naśladując Jamesa Cagneya, wychrypiał:

- Daj spokój, szefie. Chyba mnie nie wsadzisz do pudła za jednego sztacha? Jessie zachichotała i podbiegła, żeby go uściskać.

- Jesteś niepoważny, tato - powiedziała.

- Jasne. - Podniósł ją za łokcie i dał jej siarczyste go całusa. - A ty jesteś mała.

- Jeszcze będę taka duża jak ty, zobaczysz. - Objęła go nogami w pasie i zawisła głową w dół. Była to jedna z jej ulubionych sztuczek.

- Masz małe szanse. - Boone mocno trzymał córkę. Jej włosy muskały deski tarasu. - Zawsze będę od ciebie większy. - Podciągnął ją do góry, a ona radośnie zapiszczała. - I mądrzejszy, i silniejszy. - Przycisnął szorstki policzek do jej gładkiej buzi. Jessie zapiszczała i zaczęła się wyrywać. - I ładniejszy.

- I zawsze będziesz miał większe łaskotki! - krzyknęła triumfalnie, kłując go palcem pod żebro. Tu go miała! Ze śmiechem opadł na ławkę.

- Dobrze już, dobrze! - Zaczerpnął tchu i przytulił do siebie córkę. - Ty zawsze będziesz sprytniejsza.

Jessie, zarumieniona, usiadła mu na kolanach.

- Podoba mi się nasz nowy dom - powiedziała, a oczy jej lśniły.

- Tak? - Boone przygładził jej włosy. Lubił czuć pod ręką ich jedwabistą gładkość. - Mnie też.

- Pójdziemy po kolacji na plażę, żeby popatrzeć na foki?

- Jasne.

- Daisy też?

- Daisy też. - Przyzwyczajony do kałuż na dywaniku i pogryzionych skarpetek, rozejrzał się wokoło. - Gdzie ona jest?

- Śpi. - Jessie oparła mu głowę na piersi. - Jest bardzo zmęczona.

- Nic dziwnego. To był ciężki dzień. - Całując córkę, poczuł, jak dziecko wierci się i ziewa.

- To był cudowny dzień. Poznałam Anę. - Powieki zaczęły jej ciążyć. Zamknęła oczy, ukołysana równym, spokojnym rytmem ojcowskiego serca. - Ona jest bardzo miła. Pokaże mi, jak się sadzi kwiaty.

- Hm.

- Ona zna nazwy wszystkich kwiatów. - Jessie znowu ziewnęła. - Daisy polizała ją po twarzy, a ona się wcale nie pogniewała, tylko się śmiała. Ona się tak ładnie śmieje. Jak wróżka - wymruczała sennie i już po chwili spała.

Boone znów się uśmiechnął. Ta jego córka to dopiero ma wyobraźnię! Lubił myśleć, że to po nim ją odziedziczyła. Objął mocniej śpiące dziecko i popatrzył na nie czule.

O zmierzchu Ana szła wzdłuż skalistej plaży. Czuła się dziwnie poruszona i rozkojarzona. Dlatego nie była w stanie dłużej pracować w ogrodzie pełnym kwiatów i ziół.

Wiatr na pewno wywieje ze mnie ten niepokój, pomyślała, wystawiając twarz na jego wilgotne podmuchy. Po długim spacerze znów odzyska dobry humor i spokój, który był częścią jej natury.

W innych okolicznościach zadzwoniłaby do któregoś z kuzynostwa i zaproponowała wyjście do miasta. Wyobraziła sobie jednak, że Morgana spędza spokojny wieczór z Nashem, bo w tym stadium ciąży potrzebny jej wypoczynek. A Sebastian nie wrócił jeszcze do domu z podróży poślubnej.

Zresztą samotność nigdy jej nie doskwierała. Lubiła pustkę skalistej plaży i szum fal rozbijających się o skały, a także krzyki mew.

Podobną radość sprawiło jej tego popołudnia słuchanie śmiechu dziecka oraz mężczyzny. Był to miły dźwięk i nie musiała śmiać się wraz z nimi, żeby go polubić.

Teraz, kiedy słońce zbliżało się do horyzontu, barwiąc niebo wachlarzem kolorów, czuła, jak opuszcza ją ten dziwny niepokój. Mogła się tylko cieszyć, podziwiając gasnącą magię dnia.

W spięła się na drewniane kłody, wyrzucone przez morze. Rozbryzgujące się fale opryskały jej twarz i zmoczyły koszulę. Machinalnie wyjęła z kieszeni kamień i potarła go w palcach, patrząc na słońce, zanurzające się w morzu płomieni.

Kamyk rozgrzał się w ręce. W półmroku spojrzała na mały, przejrzysty klejnot, na jego perłowy połysk. Księżycowy kamień, pomyślała rozbawiona. Księżycowe czary. Czuwa nad podróżującymi nocą i pomaga człowiekowi odnaleźć samego siebie. No i oczywiście talizman, często stosowany, by wzbudzić miłość.

Czego szukała tej nocy?

Śmiejąc się z samej siebie, schowała kamyk do kieszeni i wtedy usłyszała, jak ktoś ją woła.

To była Jessie. Pędziła po plaży, a tłuściutki szczeniak plątał jej się pod nogami. Kilka metrów za nimi szedł ojciec. Ana zadała sobie pytanie, czy naturalny wdzięk dziecka nie podkreśla jeszcze bardziej jego rezerwy.

Zeszł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin