Johansen Iris - Morze ognia.pdf

(1970 KB) Pobierz
125945954 UNPDF
JOHANSEN IRIS
MORZE OGNIA
Prolog
Nie mogła oddychać!
- Mamo!
- Tu jestem kochanie. - Kerry poczuła na ramionach ręce matki.
- Przyłożę ci do nosa chustkę. Nie wyrywaj się.
Jakieś trzaski zagłuszały kaszel mamy . . Trzaski?
Pożar! Płomienie zajęły zasłony.
- Wszystko będzie dobrzej Kerry. Za kilka minut stąd wyjdziemy.
- Matka ruszyła ku drzwiom sypialni. - Nie oddychaj zbyt głęboko.
- Tata!
- Nie ma go tu zapomniałaś? Ale damy sobie radę. Co dwie głowy to nie jedna. - Otworzyła drzwi i
mimowolnie cofnęła się o kroki kiedy czarny dym wdarł się do pokoju. - Dobry Boże! - Zebrała się w sobie i
wybiegła na korytarz.
Wszystko stało w płomieniach. Ogień trawił ściany i pożerał po¬ręcz na schodach.
Mama płakała. Kiedy biegła po schodach po jej usmolonych po¬liczkach płynęły łzy.
Nie płacz. Mamoj nie płacz.
Matka dobiegła na półpiętro kiedy nagle zachwiała się i straciła równowagę•
Spadała. Toczyła się. Obijała. Gdzie jest mama?
Nie było jej widać w gęstym, ciemnym dymie.
- Mama!
- Biegnij, Kerry. Drzwi powinny być tylko parę metrów od ciebie. Wyjdź na dwór i znajdź kogoś, kto nam
pomoże.
- Nigdzie nie pójdę - łkała, krztusząc się łzami. - Gdzie jesteś?
- Tuż za tobą. Trochę boli mnie noga. Rób, co mówię. Biegnij!
Powiedziała to tak stanowczym tonem, że Kerry instynktownie popędziła do wyjścia.
Świeże, lodowate powietrze.
Trzeba kogoś znaleźć. Kogoś, kto pomoże mamie.
Pośliznęła się na oblodzonych stopniach i upadła na chodnik. Trzeba kogoś znaleźć.
Pod latarnią po drugiej stronie ulicy stał mężczyzna. Podźwignęła się i pobiegła do niego.
- Pomocy! Pożar. Mama ...
Odwrócił się i ruszył przed siebie. Z pewnością nie dosłyszał. Pobiegła za nim.
- Proszę, mama powiedziała, że muszę ... - Spojrzał na nią. Jego twarz była ledwie widoczna w świetle
migoczących płomieni.
Kerry krzyknęła rozpaczliwie.
- Ciii, bądź cicho. Nic nie możesz zrobić. - Podniósł rękę, w któ¬rej dostrzegła jakiś błyszczący przedmiot.
Pistolet? Przystawił go do jej głowy.
Noc eksplodowała.
1
OAKBROOK WASZYNGTON, D.C.
- To jeszcze nie koniec, Brad. - Zirytowany Cameron Devers zacisnął wargi. - Nie zamierzam stać z boku i
patrzeć jak się mar¬nujesz pracując z tymi cholernymi czubkami. Jesteś jednym z naj¬lepszych specjalistów
jakich znam i znajdę tu dla ciebie robotę.
- Tutaj? Chcesz mieć na mnie oko? - Brad uśmiechnął się szero¬ko rozparł w fotelu i rozprostował nogi. - Nic
z tego. Jestem niere¬formowalny.
- Na własne życzenie. Zresztą nie wychodzi ci to na dobre. Mar¬niejesz w oczach. Spójrz na siebie.
Schudłeś od naszego ostatniego spotkania.
- Trochę. Miałem cztery ciężkie miesiące.
- Wobec tego rzuć to wszystko i przenieś się do mnie.
- Niby co miałbym robić? Gdybym przebywał blisko ciebie dziennikarze z miejsca zwęszyliby sensację.
Zresztą nie możesz mi ufać. Zaraz bym się wściekł, zaczął coś wygadywać w nieodpowiedniej chwili i
zrujnowałbym twoją karierę polityczną. - Uśmiech znikł z jego twarzy. - Ostatnimi laty napsułem ci sporo krwi,
ale tak daleko się nie posunę.
- Zaryzykuję. Od dwunastu lat jestem senatorem i jeśli moja reputacja ucierpi tylko dlatego, że pojawisz się w
moim otoczeniu, to chyba nadeszła pora, żebym ustąpił.
- Nie! - Brad umilkł i po chwili odezwał się spokojniejszym to¬nem: - Posłuchaj, Cam, nie bądź idiotą.
Wszystko idzie jak po maśle. Nie musimy nic zmieniać. - Wstał i rozejrzał się po eleganc¬kiej, zasobnej
bibliotece. Zewsząd biło bogactwo. - To nie jest mój świat. Nie przykroisz mnie na swoją miarę tylko dlatego,
że chcesz, bym wiódł dostatnie życie jak ty. - Znów się uśmiechnął. - Pomi¬jając wszystko inne, co
powiedziałaby Charlotte?
- Pogodziłaby się z twoją obecnością. Chociaż mówi o tobie dziwne rzeczy.
Brad spojrzał pytająco na rozmówcę. Cam się skrzywił.
- Twierdzi, że ją niepokoisz. Uważa, że jest w tobie coś niebez¬piecznego.
- Użyła tego słowa? Nie sądziłem, że istnieje człowiek, który potrafi zaniepokoić twoją żonę. Może jestem
groźniejszy, niż przy¬puszczałem.
- Ona cię nie rozumie, ale wierz mi, przywyknie.
- Nie ma powodu jej do tego zmuszać. Dobrze jest, jak jest.
Cam przez chwilę milczał.
- Nie przyszło ci do głowy, że jestem po prostu samolubny? Brad, stęskniłem się za tobą.
Nie kłamał. Zawsze był uczciwy.
- Cholera jasna. Nie rób mi tego. - Brad pokręcił głową. - Ja też za tobą tęskniłem. Może ustalmy, że
będziemy się częściej widywać. - To za mało. Od tragedii z jedenastego września dużo myślałem o swoim
życiu i doszedłem do wniosku, że przyjaciele i rodzina są najważniejsi. Nie dopuszczę, żebyś ponownie
odszedł.
- Cam. - Charlotte Devers stała w progu, w eleganckiej czarnej sukni. - Nie chciałam ci przeszkadzać, ale
jeszcze trochę i spóźnimy się na kolację w ambasadzie. - Uśmiechnęła się do Brada. - Pogawę¬dzicie, kiedy
wrócimy.
Brad pokręcił głową.
- I tak już wychodzę.
- O, nie - zaprotestował stanowczo Cameron. - Za kilka godzin wrócę i chcę, żebyś tu na mnie czekał.
- Może jutro pogadacie? - zaproponowała Charlotte. - Prżygotuję ci pokój Brad.
Brad pomyślał, że szwagierka jakzwykle dyskretnie usiłuje przejąć kontrolę nad sytuacją. Chciała, by Cam
wyszedł i nie rozmawiał z bratem do czasu, aż ona obmyśli sposób usunięcia niechcianego gościa z domu.
Cóż, trudno ją było winić. Po prostu ceniła karierę męża i zawsze była gotowa jej bronić jak lwica.
- Nigdzie nie pójdę, dopóki nie złożysz obietnicy. - Cam patrzył Bradowi prosto w oczy. - Będziesz tu po
moim powrocie?
Brad zauważył, że Charlotte nieznacznie zmarszczyła brwi. Uśmiechnął się przekornie.
- Na krok się stąd nie ruszę - zapewnił.
- Świetnie. - Cam trzepnął go w ramię i odwrócił się do żony .
- Chodź, Charlotte, im szybciej pójdziemy, tym prędzej wrócimy. - Wyszedł z biblioteki.
Charlotte zawahała się i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.
- Nic nie mów - ostrzegł ją Brad. - Jesteśmy po tej samej stronie barykady. Pod warunkiem, że mnie nie
wkurzysz - dodał.
Poszedł za Camem do holu, gdzie kamerdyner George pomógł mu włożyć płaszcz.
- Imponujące - mruknął Brad. - Od piętnastu lat nie nosiłem smokingu. I co ty na to?
- To, że masz cholernie dużo szczęścia. - Cam wziął Charłotte za rękę i pomógł jej zejść po frontowych
schodach ku oczekującej limuzynie. - Czuj się jak u siebie w domu, ale nie kładź się spać. I pamiętaj o
obietnicy.
- Czy to znaczy, że nie mogę się upić twoją wyborną brandy?
- Nie, masz być absolutnie trzeźwy. - Uśmiechnął się do niego przez ramię. - Mam asa w rękawie. Muszę ci
opowiedzieć o pracy, która pewnie cię zaintryguje, a być może skłoni do pozostania tutaj. Jest w sam raz dla
ciebie.
- Dziwna i niebezpieczna? - spytał z kamienną twarzą.
- Postawię na swoim, Brad.
- Cam, nie zmuszaj go do czegoś, na co nie ma ochoty - upomniała męża Charlotte. - Brad wie, czego chce.
- Ale nie ma pojęcia, co jest dla niego najlepsze.
Brad obserwował ich, jak wsiadali do limuzyny. Wcześniej za¬mierzał natychmiast wrócić do budynku, ale
nie mógł się oprzeć pokusie i został na schodach, by dać Charlotte do zrozumienia, jak komfortowo się czuje
na progu jej domu. Ubrany w trampki, wytarte dżinsy i starą bluzę był niczym skaza na jej wymuskanym
pejzażu. Zwylde nie brał sobie do serca podejmowanych przez szwagierkę prób małżeńskich manipulacji.
Uważał ją za dobrą żonę i to było najważniejsze. Jednak dzisiaj wieczorem usiłowała manipulować również
nim, a na to nie zamierzał jej pozwalać.
- Czy podać kawę do biblioteki? - spytał uprzejmie George zza jego pleców.
- Czemu nie? - Brad zerknął na kamerdynera i uśmiechnął się szeroko. - Skoro odebrano mi możliwość
cieszenia się ...
Eksplozja.
- Dobry Boże! - George szeroko otworzył oczy z przerażenia. Brad gwałtownie odwrócił głowę i wbił wzrok w
limuzynę.
- Chryste Panie!
Wnętrze samochodu stanęło w płomieniach. Cam i Charlotte wili się w ogniu niczym płonące strachy na
wróble.
- Kurwa mać!
Rzucił się pędem do pojazdu.
ATLANTA, GEORGIA PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ
Kerry ostrożnie dotknęła poczerniałego drewna na łazienkowej umywalce. Wciąż było ciepłe po pożarze,
który strawił restaurację dwa dni wcześniej. Nie dostrzegła w tym nic podejrzanego. Zdarzało się, że
zwęglone drewno żarzyło się przez wiele dni.
Sam, jej labrador, zaskowyczał i przysunął się bliżej nóg swojej pani. Szybko się nudził, a spędzali w
zgliszczach już drugą godzinę ..
- Cicho. - Wepchnęła dłoń pod drewno i pogrzebała. - Zaraz wychodzimy.
Jest! Z trudem odepchnęła belkę.
- Znalazła pani coś? - spytał zza jej pleców detektyw Perry.
- Awaria instalacji elektrycznej?
-Nie, benzyna - wyjaśniła Kerry. - Pożar wybuchł tutaj w łazience i rozprzestrzenił się na całą restaurację. -
Ruchem głowy wskaza¬ła wypalone i poczerniałe urządzenie, które znalazła pod belką. - A to jest
mechanizm zegarowy.
- Głupio rozegrane. - Policjant pokręcił głową. - Sądziłem, że Chin Li jest bystrzejszy. Jeśli chciał zgarnąć
pieniądze z ubezpie¬czenia} dlaczego nie podłożył ognia w kuchni? Wówczas znacznie łatwiej przekonałby
wszystkich, że pożar był przypadkowy. Jest pani pewna?
- Sam nie ma wątpliwości. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jedwa¬bistej sierści na czarnym łbie zwierzęcia. - A
ja się z nim zgadzam. Rzadko popełnia błędy.
- Tak, już o nim słyszałem. - Perry poklepał psa po pysku. - Nie mam pojęcia, jak te psy od wykrywania
podpaleń to robią, ale dzięki nim moja praca jest o niebo łatwiejsza. Chyba znowu pogadam z Chinem Li.
Szkoda, wyglądał na sympatycznego gościa.
- Nie sprawia wrażenia głupka? - Kerry wyprostowała się i otrze¬pała sadzę z rąk. - Wobec tego może ktoś
inny podłożył ogień. Ktoś, kto nie miał dostępu do kuchni. Chęć wyłudzenia odszkodo¬wania to najbardziej
oczywisty, ale nie zawsze faktyczny powód podpalenia.
Zmrużył oczy, obserwując ją uważnie.
- Chce pani powiedzieć, że powinienem szukać kogoś z zewnątrz?
Uśmiechnęła się szeroko.
- Nie mam stuprocentowej pewności. Rzecz w tym, że powinien pan spytać China Li, czy ma wrogów. Może
konkurencję? W tej okolicy dokonuje się wielu przestępstw. Może jakaś zorganizowana grupa usiłuje
wymuszać haracze, a ten pożar miał stanowić ostrzeże¬nie dla innych?
- Niewylduczone - odparł z zadumą. - Mamy tu parę gangów nastolatków, które próbują przejąć kontrolę nad
okolicą.
- Czy ich członkowie potrafiliby skonstruować urządzenie ze¬garowe?
- Praktycznie wszystkie potrzebne do tego informacje są dostępne w Internecie. Chce pani skonstruować
bombę atomową? Proszę zajrzeć do sieci.
Zrobiła, co się dało. Nadeszła pora, żeby się wycofać, zanim poli¬cjant zacznie okazywać wrogość.
- Cóż, dowiemy się więcej po zakończeniu śledztwa. Ja i Sam jesteśmy tylko forpocztą. - Uśmiechnęła się. -
Nasza praca skoń¬czona. Miłego dnia, detektywie.
- Zaraz. - Powstrzymał ją niezręcznie. - Ta okolica nie cieszy się dobrą sławą. Jeśli może pani zaczekać, aż
skończę z Chinem Li, chętnie odwiozę panią do biura.
- Dziękuję za miłą propozycję, ale nie wracam do centrum. Mam wolny dzień i zamierzam odwiedzić
przyjaciół w remizie na Mor¬ningside.
- Co pani tu robi, skoro ma pani wolne?
- Nos Sama był potrzebny.
- Wobec tego odwiozę panią i nos Sama do remizy. - Zmarszczył brwi. - Dlaczego pozwalają pani jeździć
samotnie w takie okolice? Takiej kruszynki nie wolno nigdzie wysyłać bez opieki.
Poczuła niechęć, lecz szybko się opanowała. Była średniego wzrostu, ale jej smukłość i kruchość sprawiały,
że wyglądała na drobniejszą niż w rzeczywistości. Detektyw był sympatyczny, a ona przywykła do tego, że
większość ludzi traktowała ją jak bezradną istotkę. Postanowiła udzielić odpowiedzi naj łatwiej szej do
przyjęcia.
- Sam mnie obroni.
Policjant sceptycznie popatrzył na labradora.
- Może i niezły z niego nos, ale na bestię nie wygląda.
- Wszystko dlatego, że jest zezowaty. Tak naprawdę to świetny pies obronny. - Pomachała ręką i ostrożnie
ruszyła do drzwi, staran¬nie omijając przeszkody.
Sam ochoczo rzucił się przed siebie i niemal powalił ją na ziemię.
- Durniu - WYmamrotała. - Chcesz nam obojgu skręcić karki? Myślałam, że jesteś bystrzejszy.
Sam wypadł na ulicę i natychmiast zaczął szczekać.
- O Boże ... - Tylko tego jej było trzeba. Teraz cała okolica zwróci na nich uwagę. Pospiesznie zaciągnęła psa
do swojego terenowego auta. Doskonale wiedziała, że Sam budzi mniej więcej takie przera¬żenie, jak
puchaty koala. - Dlaczego nie wzięłam ze schroniska przyzwoitego owczarka niemieckiego?
Doskonale znała odpowiedź na to pytanie: wystarczyło, ze raz spojrzała na niego w klatce i już przepadła.
- Chodźmy, Sam. I zatkaj się wreszcie, na litość boską.
- Ful. - Kerry uśmiechnęła się szeroko, zagarniając stertę pienię¬dzy ze środka stołu. - To powinno załatwić
sprawę czynszu w tym miesiącu. Jeszcze partyjkę?
- Nie ma mowy. - Niezadowolony Charlie odsunął krzesło. - Jes¬tem spłukany. Obiorę cebulę na kolację. -
Rzucił jej wyzywające spojrzenie przez ramię. - Wołowina a la Stroganow. Pamiętasz? Specjalność remizy.
- Umieram z głodu. Mogę zostać?
- Żartujesz? Wracaj do swojego eleganckiego biura w centrum miasta i zjedz coś w tym szpanerskim barze.
- Sadysta. - Popatrzyła na Jimmy'ego Swartza i Paula Corbina.
- Jeszcze partyjka, chłopaki?
- Beze mnie. - Jimmy wstał. - Zostało mi akurat tyle, żeby żona wpuściła mnie do domu. Chodź, Paul,
zagramy w bilard. - Posłał Kerry surowe spojrzenie.- Nie, nie możesz się do nas przyłączyć. Bilard jest dla
prawdziwych strażaków, nie dla urzędasów.
- Boisz się, że przegrasz. - Wstała i podreptała się za Charliem do kuchni. - Znęcasz się nade mną. Dobrze
wiesz, że uwielbiam twojego stroganowa. Daj spokój pozwól mi zostać.
- Jeszcze pomyślę. - Charlie wręczył jej torbę i nóż. - Wybieraj. Zostaniesz, jeśli pokroisz cebulę.
Rozpromieniła się.
- Umowa stoi! - Usiadła na stołku przy blacie. - Charlie, jak tam twoja żona?
- Jakoś ze mną wytrzymuje. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Czego można chcieć po dwudziestu pięciu latach? - Wrzucił paski wołowiny na rozgrzaną patelnię. - Edna
kazała zmyć ci głowę za to, że poprosiłaś ją o opiekę nad Samem, kiedy wyjechałaś na wakacje. Ona i
dzieciaki zakochali się w tym psie. Nie rozumiem, jak można lubić taldego tępaka jak ten twój labrador.
- Wszyscy uwielbiają Sama. Nie każdy pies to Einstein. - Podniosła następną cebulę. - Ty też go lubisz. Jest
rozkoszny.
- Ale ludzie mają go za Einsteina. - Charlie ze zdumieniem pokręcił głową i spojrzał na Sama, węszącego w
kącie kuchni. - Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że to zwierzę tak świetnie wykonuje zadania w terenie, a na
co dzień jest po prostu bez¬nadziejne.
- Ma świetny węch i dobre serce. Nie można oczeldwać, że do tego będzie geniuszem.
- Wiesz co, cieszę się, że tworzysz drugą połowę zespołu docho¬dzeniowego w sprawie podpaleń, bo bez
ciebie Sam goniłby motyle na zgliszczach.
Nie mogła zaprzeczyć, więc zmieniła temat.
- W ten weekend jadę do Macon w odwiedziny do mojego brata J asona. Jak myślisz, czy Edna byłaby
skłonna ponownie przygarnąć psa? Wiesz, że Sam ma chorobę lokomocyjną.
Charlie skinął głową.
- Zapaskudził całą tapicerkę w moim nowym wozie, kiedy zebrało mu się na wymioty. A na dodatek dzieciaki
miały do mnie pretensje, że na niego nakrzyczałem. - Wzruszył ramionami. - Jasne, podrzuć go nam. Nie ma
problemu. Sam tylko śpi, je i gryzie wszystko, co zobaczy. Między innymi parę moich najlepszych butów do
golfa.
- Już ci oddałam forsę. - Uśmiechnęła się. - Dzięki, Charlie.
Żona Jasona, Laura, jest w ciąży, a ja mam wielką ochotę zobaczyć się z nią przed narodzinami dziecka.
Potem nie znajdzie dla mnie czasu.
- Moim zdaniem chwilę dla ciebie znajdzie. Nie jesteś taka naj¬gorsza.
- Dziękuję ... chyba .
- Poza tym dobrze wiem, jak nudne są ostatnie miesiące ciąży.
Kiedy Edna nosiła Kim, doprowadzała mnie do szału. Rzecz jasna, była wtedy po czterdziestce, co jej
dawało prawo do marudzenia.
- Laura ma trzydzieści osiem lat i jest szczęśliwa, że w końcu zaszła w ciążę. Nie ma mowy o żadnYm
utyskiwaniu i złYm na¬stroju. Teraz mości sobie gniazdko. - Uśmiechnęła się. - Poza tym Edna wcale nie
miała kiepskiego humoru. Raczej huśtawkę nastrojów.
- Nie ty musiałaś z nią mieszkać. - Zachichotał. - Wierz mi, bez przerwy chodziła jak struta. Edna nie ma w
zwyczaju siedzieć spo¬kojnie i nie wadzić nikomu.
- Laura z całą pewnością nie siedzi spokojnie. Jason powiedział, że zajęła się budowaniem altany w
ogrodzie. Więc jak, weźmiecie psa? - Jasne, że weźmiemy. - Jego uśmiech zniknął. - Musisz bywać między
ludźmi. Nie powinnaś całego wolnego dnia spędzać w remi¬zie, grając w karty z kumplami.
- Lubię grać w karty, a poza tym z nikim nie czułabYm się tak dobrze, jak z wami. Mniejsza z tym, że
beznadziejni z was nieudacz¬nicy. - Wrzuciła cebulę na patelnię z roztopionYm masłem i zabrała się do
mycia pieczarek. - GdybYm nie stymulowała was intelek¬tualnie, zmienilibyście się w bandę smętnych
nudziarzy.
- Co racja, to racja. - Wbił wzrok w mięso. - Niemniej powinnaś włożyć ładną sukienkę, wyjść gdzieś i się
zabawić. Nie masz żad¬nych przyjaciół, do cholery!
- Od czasu do czasu spotykam się z kilkoma kolegami z college'u, ale mam zbyt dużo pracy, żeby
utrzymywać z nimi stały kontakt. Poza tym lubię tu u was przesiadywać. Nikt inny nie jest mi potrzeb¬ny. -
Pokręciła głową. - Przestań się krzywić, to prawda. Mam szczęście. Nie siedzę w domu od rana do wieczora,
bijąc się z myśla¬mi. Chodzę do teatru, na mecze baseballu, do kina. Co tu dużo gadać, w ubiegłym
tygodniu ty i Edna poszliście ze mną na film. Ludzie, którzy lubią swoją pracę, przyjaźnią się ze
współpracownikami. Ja też.
- Powinnaś znaleźć sobie kogoś, kto się tobą zaopiekuje.
- Męska szowinistyczna świnia.
- Bynajmniej. Każdy powinien kogoś mieć. Edna troszczy się o mnie, ja opiekuję się nią, oboje dbamy o
dzieci. Takie jest życie.
U śmiechnęła się.
- Bezdyskusyjnie - przyznała. - Czasami jednak uldada się inaczej. Po śmierci ciotki Marguerite odkryłam, że
mam duszę samotnika. Już wcześniej to dostrzegałam. Ciotka starała się, jak mogła, ale nie była przesadnie
ciepła. Namiastkę rodziny znalazłam dopiero tutaj, w remi¬zie numer dziesięć. - Skrzywiła się. - Dlatego
przestań mnie wyrzucać.
- Skoro tak czujesz, zrób z tym coś. Tęsknimy za tobą. A ty pewnie tęsknisz za nami. Dlaczego nie
zrezygnujesz z tej pracy i nie wrócisz tam, gdzie twoje miejsce? Zapowiadałaś się na fantas¬tycznego
strażaka, Kerry.
- Kiedy rozpoczynałam pracę z wami, twierdziłeś co innego.
- Miałem prawo do sceptycyzmu. Skąd mogłem wiedzieć, że nie jesteś jakąś fanatyczną feministką, która
pewnego dnia wszystkich nas pozabija tylko po to, żeby sobie coś udowodnić? Wyglądałaś na osobę, która
by nie potrafiła wynieść z pożaru pudla miniaturki.
- Ale odkryłeś, że nie należy sądzić po pozorach. Jestem wystar¬czająco silna, cały problem sprowadza się
do odpowiedniej techniki. Wiedziałam, że muszę robić, co trzeba.
- To fakt. Właśnie dlatego mówię ci, żebyś wróciła tam, gdzie tvvoje miejsce.
- Lepiej niech wszystko zostanie tak, jak jest.
- Z tym tępym psem. - Westchnął. - Słyszałem, że wydział nie chciał go zaakceptować. Spojrzeli na niego
łaskawszym okiem do¬piero wtedy, gdy znalazł dowody w pożarze Wadsworth.
- Ludzie z wydziału nie dostrzegali jego możliwości. Wzięłam go ze schroniska i miał problem z utrzymaniem
dyscypliny.
- Motyle?
Skinęła głową.
- Łatwo się dekoncentruje. - Sięgnęła po następną pieczarkę.
- Niemniej potrafię go skłonić, żeby się skupił ...
Nagle usłyszeli alarm.
- Obowiązek wzywa. - Charlie wyłączył gaz i pospiesznie wyszedł z kuchni. - Na razie, Kerry.
Podążyła za nim, przyglądając się, jak on i jego koledzy błyska¬wicznie ubierają się w kombinezony.
- Dokończę stroganowa. Będzie gotowy, jak wrócisz.
- Akurat - prychnął Paul. - Dobrze wiem, jak gotujesz. Zaczekamy na Charliego.
- Ty też nie jesteś mistrzem kuchni - obruszyła się Kerry. - Nie ma sprawy, możecie głodować. Później
wybierałam się z Samem na oddział dziecięcy w Grady, ale równie dobrze mogę tam jechać od razu. Nie
dam rady ... - Nikt jej jednak nie słuchał. Mężczyźni wyszli, a po chwili usłyszała wycie wozu strażackiego,
wyjeżdżają¬cego- z remizy i pędzącego ulicą.
Co za pustka.
Tak bardzo chciałaby teraz jechać z nimi na akcję, czuć, jak wszystkie nerwy i mięśnie drżą z napięcia,
gotowe do działania.
Postanowiła przestać myśleć o tym, z czego już dawno zrezyg¬nowała. Podjęła trafną decyzję. Gdyby po
śmierci Smitty'ego nie nabrała odpowiedniego dystansu, skończyłaby jako warzywo. Rany wciąż były
świeże, ale potrafiła z nimi żyć.
- Chodź, Sam! - zawołała. - Odwiedzimy dzieciaki. Sam nie przyszedł.
Wróciła do kuchni i ujrzała go z nosem pod szafką - usiłował wydobyć kawałek wołowiny upuszczonej przez
Charliego.
- Sam.
Łypnął na nią z łbem przyciśniętym do podłogi. Wyglądał przekomicznie.
Pokręciła głową i zachichotała.
- Odrobinę godności, błagam. Chodź, idziemy. Ani drgnął.
Wzięła z patelni skrawek mięsa i rzuciła go psu, który skoczył w górę i momentalnie schwycił wołowinę.
Wyraźnie zadowolony, przy truchtał do właścicielki.
Pochyliła się i przypięła mu smycz.
- Sądziłem, że psom z wydziału podpaleń nie wolno dawać na¬gród, chyba że wpadną na trop.
Czujnie podniosła wzrok i ujrzała w progu D ave' a Bellingsa, pra¬cownika technicznego. Kiedyś był
strażakiem, lecz po kontuzji nogi musiał zmienić zawód. Obecnie pracował jako wykwalifikowany specjalista
Zgłoś jeśli naruszono regulamin