Przybylska Ewa - Dotyk motyla.rtf

(353 KB) Pobierz
EWA PRZYBYLSKA

Ewa Przybylska

Dotyk motyla


Mężczyzna, który siedział obok mnie, okazał się bardziej prymitywny, niż przypuszczałam. Prezentował się nieźle nawet z bliska, pod warunkiem jednakże, że milczał. Gdy się odzywał, tembr głosu, a przede wszystkim akcent, zdradzał, kim jest. Czekaliśmy na skrzyżowaniu na zmianę świateł. Patrzyłam kątem oka na jego zgrubiały profil. Zdecydowałam się wysiąść. Już sięgałam do klamki, gdy powiedział, że ma córkę w moim wieku. To właśnie najbardziej mnie podbechtuje, mała, wyznał. Dokładnie tak. Podbechtuje.

- A pana córka ile ma lat? - spytałam.

- Dwadzieścia - odrzekł.

- Wyrosła na nielichą... - urwał.

Zabłysło zielone. Zdecydowałam się zostać. To może być dosyć interesujące, taki prymityw obok na poduszce. Takie gadające zero, które nie pojmuje, że właśnie się obnaża. Nie wjechał na parking hotelowy. Okrążył rondo na Marszałkowskiej i zatrzymał się po drugiej stronie Alei Jerozolimskich. Chropawym głosem podyktował mi taktykę.

- Wejdziesz osobno, mała.

- Do mnie mówi się per pani - przerwałam grzecznie.

Stracił wątek. Powtórzył pierwszy człon nakazu i znowu utknął.

- Zgrywus z ciebie - powiedział.

- No dobrze, wejdzie pani pierwsza, zaczeka w holu, potem zapyta tego byka za ladą, czy pan prezes Szukalski jest u siebie w pokoju. Przeczytasz moje nazwisko z kartki - tu wepchnął mi zapisany karteluszek - i powiesz, że skierowała cię tutaj Prywatna Agencja Zatrudnienia. Pan prezes szuka sekretarki, to akurat jest prawdą. Zrozumiałaś?

- Pani zrozumiała - odrzekłam.

Nabrał powietrza, ale zmilczał. Wysiadłam. Obejrzał mnie en face, potem z boku, potem biodra, wreszcie zatrzymał wzrok na nogach. Nie odchodziłam, pozwoliłam mu oglądać siebie do woli.

- Nie mam pięćdziesięciu - oznajmił.

- Naprawdę? - zdziwiłam się.

- Przekonasz się!

- Będzie mi miło ze względu na pana - odrzekłam i zostawiłam go w środku tej jego blaszanej zieloności.

Byłam już po drugiej stronie ulicy, gdy wyprowadził swoją luksusową trawkę na jezdnię. Zapewne objedzie najpierw ze dwie przecznice, dopiero potem zajmie miejsce na parkingu. Na koniec ruszy do hotelu, przejdzie obok mnie, jakbym była niewidoczna. Wreszcie nieprzesadnie zaciekawiony obejrzy się na ową młodą damę, o której szepnie mu recepcjonista. Nie damę, tak nie mówią w Polsce. Dziewczynę. Weszłam do środka. Recepcjonista, rzeczywiście bykowaty, wychylił się i obejrzał mnie dokładnie. Miałam nienaganny makijaż, bardzo dyskretny, włosy upięte wysoko, paznokcie lekko posrebrzone, żadnej biżuterii, żadnej zalotności, wyglądałam dokładnie, jak powinnam. Jak dziewczyna polująca na dobrą posadkę. Wyszukałam karteluszek z torebki i podałam bez słowa. Przeczytał dokładnie, po czym obejrzał się na tablicę.

- Pana prezesa jeszcze nie ma.

- Miałam być o piętnastej - odrzekłam strapiona.

- Skoro tak, to proszę zaczekać.

Znowu popatrzył na mnie. Głos miał uprzejmy z cieniutką nutą porozumienia. Czekałam, aż mrugnie do mnie. Nie zrobił tego. Usiadłam skromnie na kanapce, pod palmą. Hol był prawie pusty, kilku panów obejrzało się na mnie, jeden siadł vis - a - vis. Popatrzyłam na niego jak z wielkiej odległości.

- Haben Sie etwas Zeit, junge Dame? - zagadnął.

- Zeit habe ich genug, aber es fehlt mir an Lust mit Ihnen zu sprechen - odrzekłam szkolną niemczyzną.

Wycofał się czym prędzej. Recepcjonista obserwował nas z uwagą zza swojej lady, wciąż niepewny co do mojej profesji. Przez wysoką szybę dostrzegłam mego Adonisa: Zbliżał się wielkimi krokami, sam wielki i trochę zwalisty. Tak, raczej był tym, za kogo się podawał. Byznesmenem. Nowym produktem nowego świata interesu, człowiekiem bez handlowego rodowodu, ot, onegdajszy komiwojażer, i to z bardzo świeżą metką. Wszedł do holu. Zachował się dokładnie tak, jak przewidział mój scenariusz. Kroczył, jakby był na planie filmowym, z okiem kamery na sobie, rejestrującej każdy jego ruch. Nie opanował jednak tej nowej roli zbyt dobrze. Wysłuchał recepcjonistę, przesunął po mnie obojętne spojrzenie, po czym przyjął klucz. Poszedł cicho uśmiechnięty, ale oczy dawały mi znaki.

- Pani do mnie?

- Jeżeli jest pan panem Szukalskim.

Poszliśmy ku windzie. Pokój miał numer 213. Korytarz był pusty. Pan prezes rozejrzał się szybko, po czym wypadł z roli. Jedną ręką manipulował kluczem w zamku, drugą usiłował mnie objąć. Usunęłam się.

- Dopiero za progiem będę pana - powiedziałam grzecznie.

- Na dwie godziny.

Oniemiał. Już miał przekroczyć próg, gdy przytrzymałam go za marynarkę. Weszłam pierwsza. Apartament był elegancki. W pierwszej części stało biurko, na nim maszyna do pisania i sterta papierów. W drugim, przylegającym pokoju najwięcej miejsca zajmował tapczan.

- Mamy tutaj sekretariat - poinformował mnie.

- Nasze biuro dopiero się buduje - wskazał stertę reklamowych pism.

- To duża spółka - dodał chełpliwie.

- Z obcym kapitałem... Zapaliłam światło. Rzucił się ku oknu i zasłonił je szczelnie.

- W ten sposób właśnie zwraca się uwagę - zauważyłam.

- Masz doświadczenie?

Nie odpowiedziałam. Przyglądałam się pośpiechowi, gestom, jakie uważał za niezbędne. Dla siebie, rzecz jasna, mój nastrój bowiem się nie liczył, mój nastrój został opłacony z góry. I słusznie, dla mnie także nie był istotny. Ów potajemny strumyczek, który stale czekał gdzieś we mnie, daleko w głębi, znowu się wyzwalał, już zaczynał płynąć powoli, jakby ze znużeniem, albo może nawet nudą, przecież wszystko już było, Zuzanno, podobne gesty, podobne kłamstwa, różniące się od siebie tylko sposobem wymowy, co nowego chcesz odkryć z facetem, który rafinerię myli z wyrafinowaniem...

Odsunęłam go niecierpliwie. Wtedy mnie uderzył. I to była właściwie jedyna nowość w powtarzających się przypadkach.

- Interesujące - powiedziałam spokojnie.

Zgłupiał. Obrócił się, popatrzył na mnie. Uśmiechnęłam się miluchno. Ciężki wazon z wodą i kwiatami trafił go prosto w żołądek. Aż się zgiął.

- Remis - powiedziałam.

- Ciesz się, że nie trafiłam niżej. Za takie kalectwo nie otrzymałbyś renty nawet w miłosiernej Polsce.

Nie rzekł słowa. W małych oczach dostrzegłam odrobinę szacunku, mój Boże, następna żałosna prawidłowość. Zamknął za sobą drzwi łazienki.

Leżałam w poprzek łóżka, kotary były szczelnie zasłonięte, zza drzwi dochodził szum wody, na dywanie iskrzyły się szklane odpryski wazonu, mam nadzieję, kryształowego, woda już zdążyła wsiąknąć w krwistą czerwień, zostawiając czarne plamy. Czułam w sobie lekki niepokój. Nigdy jeszcze w żadnej sprawie nie usatysfakcjonował mnie remis. Nigdy.

Podeszłam do biurka. Kilka wizytówek leżało w szufladzie. Owszem, miał firmę. Owszem, mieszkał w Warszawie, na Pradze, przy ulicy Zamoyskiego. W domu również miał telefon. Wykręciłam numer. Nie od razu podniesiono słuchawkę. Wreszcie odezwał się głos kobiecy, szorstki, pewien siebie, zatem raczej się dobrali.

- Poproszę pana Teosia - zaszczebiotałam.

Chwila milczenia.

- Nie ma go - padła oschła odpowiedź.

- A chce pani wiedzieć, gdzie jest? - zagruchałam. Zawiesiłam głos.

Czułam, jak ona na moment wstrzymała oddech.

- W hotelu „Forum”, kochaniutka. Pokój 213. Ze mną.

Słuchawka trzasnęła. Nacisnęłam guzik baru. Zamówiłam kawę, winogrona i butelkę szampana, tylko żeby był dobrze schłodzony, dodałam. Owinęłam się prześcieradłem i usiadłam w fotelu. Za moment wyszedł z łazienki, pół ubrany, pół rozluźniony, nie pamiętający, co było. Nie ja mu o tym przypomnę.

- Rozmawiałaś? - spytał wycierając twarz ręcznikiem.

- Mówiłem, żebyś nie podnosiła słuchawki.

- Pytali, co podać - odrzekłam.

- Zamówiłam szampana.

- Zwariowałaś?! - żachnął się.

- A to po co?!

- Żebyś mnie mógł przeprosić - odrzekłam.

Zgarnęłam odzież z poręczy krzesła, zabrałam torbę, uchyliłam się spod jego rąk i zatrzasnęłam drzwi łazienki. Lustro powiedziało mi pół prawdy. Naturalny rumieniec przebijał się spod rozmazanego makijażu, ale nadal byłam starsza niż w rzeczywistości. Popatrzyłam uważnie na siebie, on zaś dobijał się do drzwi.

- Otwórz! - nalegał.

- Zapłacił pan za dwie godziny - odrzekłam.

- Właśnie minęły.

- To się pospiesz i idź do diabła - krzyknął.

Sama wiedziałam, że muszę się spieszyć. Zabrałam się ostro do siebie. Zmyłam nawet hennę z oczu. Włosy zaplotłam w warkocz. Lakier puścił pod wpływem wilgoci i moja czarna szopa poskręcała się w niezliczone loczki. Odgarnęłam je z czoła. Wyglądałam teraz na mniej, niż sobie liczyłam. Najwyżej na piętnaście. Po namyśle wyjęłam z torby granatową wstążkę i zawiązałam pod szyją wokół zapiętego kołnierzyka. Osłupiał na mój widok. Pozwoliłam mu pooglądać każdy detal, i to najdokładniej.

- Zgadłeś! - powiedziałam do oniemiałego.

- Uwiodłeś nieletnią. Nie mam szesnastu.

Milczał. Nie pojmował. Uśmiechnęłam się do niego promiennie. Po czym zamknęłam drzwi, zostawiając za nimi rozgrzebany tapczan, i Adonisa w niekompletnym stroju. Z windy wyjeżdżał akurat boy. Na wózku miał szampana, kieliszki, coś do zjedzenia i aparat z kawą. Zza załomu korytarza wypadła kobieta około czterdziestki.

- Pod 213? - zaatakowała boya.

Odruchowo potwierdził. Wyszarpnęła mu uchwyty wózka z rąk. Popchnęła barek w stronę pokoju. Jej ruchy mówiły dokładnie, co za chwilę nastąpi. Boy wskoczył do windy, którą przytrzymywałam.

- Dzięki - rzekł.

- Nie ma za co - odrzekłam uprzejmie.

Obejrzał mnie.

- Z rodzicami przyjechałaś?

- Z babcią.

- Jak ci na imię?

- Irenka.

- Na którym mieszkacie? Nie widziałem cię tutaj.

- Dopiero przyjechałyśmy - odrzekłam.

- Ładna jesteś, wiesz?

- Niech pan takich rzeczy nie mówi - odrzekłam.

- Babcia mówi, że to nie wypada.

Opuściłam windę. Recepcjonista obrzucił mnie nieuważnym spojrzeniem. Hol wypełniała gromada kobiet. Zewsząd dobiegał mnie niemiecki szwargot. Z całą pewnością wziął mnie za jedną z nich. Zadzwoniłam. Usłyszałam szybkie kroki, potem mignęło światło w oku judasza, wreszcie drzwi się otwarły.

- Nareszcie! - rzekła babcia.

- Twoja matka dzwoniła, że jedziesz. Myślałam, że tym wcześniejszym.

- Uciekł mi sprzed nosa - wyjaśniłam.

Sunęła przede mną lekko, jakby nie miała siedemdziesiątki, do której się od pewnego czasu przyznawała. Była szczupła i zawsze tak starannie ubrana, jakby każdego dnia odwiedzał ją korpus dyplomatyczny. Nazywała to „nadawaniem się do użytku” w każdym momencie życia. Była jedyną znaną mi kobietą, która postanowiła grać do końca, jakby się ani wkoło, ani w niej nic nie zmieniło. Oczy jej rozbłysły na widok kilkunastu pakuneczków, które położyłam na stole.

- Jezu Chryste! - zawołała cicho i zabrała się do rozpakowywania.

- Skąd to i za co? Aż tyle płacą za korepetycje? Przecież to nie domowe, to od Bliklego, poznaję!

- Owszem, lekcje są coraz droższe - odrzekłam.

- Chcesz mnie przekupić, widzę - powiedziała z pełnymi ustami.

- Nie jestem w stanie. Za dużo bierzesz, babciu.

- Zawsze byłam interesowna - przyznała z dumą.

- Dlatego wyglądam, jak wyglądam. Ty też zresztą zapowiadasz się nieźle.

- Dzięki - odrzekłam.

- Tylko nie bądź zbyt ofiarna, moja mała. To nie wady szpecą ludzi, ale ich zalety. Anioły starzeją się zawsze szybciej.

- Anioły nie są dzisiaj w modzie. Modny jest seks. W moim pokoleniu.

- Ten zawsze był modny - odrzekła nie przestając jeść.

- Możesz mi wierzyć. Jeszcze rok, jeszcze dwa, ale nie później, bo za ładna jesteś, przekonasz się o tym sama. Uznasz, że nie jest to znowu najgłupsza moda. Życie człowieka ma wtedy pewien sens.

- Chyba taki, że przedłuża gatunek.

- Kto ci takich głupstw nawkładał do głowy? Szkoła? Kościół? Może twoja pruderyjna matka? Boże, jaka ja jestem łakoma.

- Właśnie na tę słabość liczę - powiedziałam żartobliwie.

- Co chcesz w zamian?

- Na razie nic. Myślę o przyszłości. Staniesz w razie czego po mojej stronie?

- Jeżeli sama nie będę stroną - odrzekła.

Coś jej w tej chwili przyszło do głowy. Coś, o czym dotąd nie pomyślała. Poznałam to natychmiast po niej. Jej ładna, ani trochę pomarszczona twarz miała teraz w sobie coś z ruchliwego ptaka. Oczy wcale nie spłowiałe, ponad normę bystre, przypominały oczy myśliwego. Wpatrywała się we mnie, już oswojona z nagłą myślą, już snująca jej dalszy ciąg.

- Mój Piotr jak się u was sprawuje? - spytała lekko.

- Tata jest w porządku.

- Naprawdę? Jesteś zbyt ładna, aby mieć młodego ojczyma.

- Ma już czterdzieści - rzekłam tonem uczennicy.

- Plus cztery - uzupełniła.

- Najdalej za rok będzie się stawał coraz młodszy. Bądź czujna.

- Tata nie jest taki - odrzekłam.

- Jaki? - podchwyciła.

- Jak ci wszyscy starsi panowie - wyjaśniłam.

Nadal wpatrywała się we mnie. Mogła dostrzec tylko niewinność w moich oczach.

- Chyba nie sądzisz, że chciałam ci coś podpowiedzieć? - powiedziała.

- A niby co takiego miałabyś mi podpowiedzieć? - zdziwiłam się.

Zwątpiła.

- Chyba nie jestem tak całkiem dobrą babcią - powiedziała.

- A ty tak bystrą wnuczką, za jaką cię miałam.

- Udajesz skruchę, czy odczuwasz naprawdę? - spytałam. Zachichotała.

- Fifty fifty. Obłuda to jedyna broń starego człowieka. A pomawianie - ostatnia przyjemność.

Roześmiałyśmy się w głos. W jej śmiechu wychwyciłam sporo fałszu, moje ucho nie myliło się nigdy. Zapewne żal jej było tak pięknego scenariusza, wymyślonego w ułamku chwili, z nami trojgiem w roli głównej. Szczerze mówiąc, nie był to tak całkiem absurdalny pomysł, sama powinnam na to wpaść. Uruchomiłam pralkę. Pracowałam szybko i precyzyjnie w oparach proszków i mydeł, podczas gdy mój strumyczek sączył się we mnie powoli i dość natrętnie.

Kim jest tak naprawdę mężczyzna, który dziesięć lat temu wszedł do naszego domu, aby pozostać w nim na zawsze, jeżeli owo na zawsze w ogóle jest możliwe. Kim jest Piotr, idol mojej matki, facetem utkanym z zasad, doskonałością pełną obłudy? Czy też, jak chce ta stara dama, siedząca za parawanem mokrych płócien właśnie przeze mnie rozwieszonych, zwykłym facetem o nieuświadomionych potrzebach? Wciąż pracując, słuchałam jej żartobliwego głosu, pełnego dwuznaczności, jako że nie potrafiła inaczej mówić o mężczyznach.

- Kiedyś pisałam dramaty, Zuzo. Ale nikt nie chciał ich drukować. Dzisiaj wiem, dlaczego.

- Dlaczego?

- Jurorami byli mężczyźni. Odbierałam im złudzenia. Choćbym się nie wiem jak starała, nigdy mi się nie udało potraktować męskiego dramatu serio. Zawsze był farsą.

- Bujasz, babciu.

- Tylko trochę. Wtedy czasy były nie te. Dla mądrych kobiet.

- Dla nich zawsze są nie te. Świat jest pełen dinozaurów, babciu. W każdej epoce głównie oni są przy głosie.

- Zgadza się. Chociaż akurat nie o głosie była mowa - zaśmiała się.

- Pewnego razu odwiedził mnie ankieter. Nie wiem, o co mu chodziło, bo to ja go przepytałam. Na żadne pytanie nie umiał odpowiedzieć tak albo nie, a przecież tylko takie rubryki miał w ankiecie.

- Nawet gdyby miał doskonałe rubryki i umiał na wszystko odpowiedzieć, byłoby to i tak fałszem - odrzekłam.

- To jest jak otwarcie pierwszych drzwi. Za nimi są następne pokoje, wszystkie w amfiladzie i całe w półmroku - spojrzałam na nią i urwałam.

- Nadążam - zapewniła.

- Byłaś ankieterką?

- Czasami bywam - odrzekłam.

- Dostrzegłaś jakieś błyski w tym półmroku?

- Niekiedy.

- Czego twoje pytania tyczyły?

- Powiedzmy psychiki. Zachowań w określonych sytuacjach. Popatrzyła zdziwiona.

- Co za bzdury! Kto ci prawdę powie! Z miłością jest tak jak z polityką. Liczy się głównie taktyka i dalekowzroczność. Chwilowe zwycięstwo to tylko migawka. Pamiętaj o tym, Zuza.

- Nigdy o tym nie zapominam. Żaden mój chwilowy sukces nie otrzymał imienia Wiktoria - odrzekłam.

- Zawsze był tylko informacją o czymś. Tylko głupi upaja się sukcesami.

- Skąd to wiesz?

- Ze szkoły, babciu. Dlatego jestem przez dziesięć lat prymuską.

Popatrzyła na mnie bystro. Lecz moje oczy były oczyma rozbawionej dziewczynki, która nie sięga głębiej poza powierzchnię słów. Uśmiechnęłam się do niej. Wątpię, czy dała się zwieść. Krzątanina za drzwiami trwała od kilkunastu minut. Budzik tykał. Znałam kolejność wszystkiego. Za moment Piotr opuści łazienkę, a Danuta skończy krajanie kanapek. Niski, męski głos zawoła pod moimi drzwiami, łazienka wolna, Zuzo. Piotr postoi tam chwilę, aż upewni się, że wstałam. Potem ruszy do siebie. Lecz gdybym nawet nie dała znaku życia, nie wszedłby do pokoju bez kilkakrotnego pukania. Stałby tam w piżamie, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, wysoki, zgrabny, nie myślący, że w takim stroju obcy bądź co bądź mężczyzna nie pokazuje się swojej szesnastoletniej pasierbicy. Rzecz rozstrzygnął budzik. Kroki oddaliły się spod drzwi.

Danuta spytała srebrnym sopranem, jaki miała zawsze rano, zanim zmęczenie dodało jej głosowi chrypki, Zuza już wstała, Piotrusiu? Wstała. Zniknął w ich pokoju z dwoma dużymi oknami na południe, za co mnie stale przepraszali. Moje północne okna, podobnie jak kuchni, wychodziły na podwórko, na rozbebeszony śmietnik, połamane krzewy i śmieci przegarniane wiatrem. Patrzyłam chwilę w dół na psy oblewające pożółkłe iglaki, posadzone przez maniaka zieleni.

Ten z parteru mył samochód, wychlustując wodę przed siebie, a jakiś bachor rozmawiał z matką, wywieszoną z okna na czwartym piętrze. Obrazek jak co dnia, monotonnie obrzydliwy. Stałam na środku pokoju i ziewałam bez potrzeby ziewania. Nagle za szybą coś błysnęło, jak promień słońca. Lecz słońca jeszcze nie było, jeszcze nie miało prawa wejść ukosem między oficyny, nie, w żadnym wypadku to nie było słońce. Znowu coś błysnęło, to szyba naprzeciwko w oficynie. Rudy płomień wystrzelił na balkon, poszalał między zeschniętymi pelargoniami, podczas gdy czyjaś dłoń, jakby odcięta, ponaglała go gestami do powrotu. Sięgnęłam po lornetkę. Rudy arogant zwrócony był pyszczkiem ku mnie. Widziałam wyraźnie wielkie zielone tafle zapatrzone gdzieś tam, może w wolność, której nie pamiętał. Obcięta dłoń powiewała coraz gwałtowniej i najzupełniej bezskutecznie, on zaś balansował, arogancki i niezależny, na krawędzi balkonowej skrzynki, każdej chwili gotów do skoku w bezpieczne miejsce, nie wiedział bowiem, głupi rudzielec, że nie ma bezpiecznych miejsc dla rudych kotów, one są zawsze podejrzane i z daleka widoczne, jak dysonans w soczystej zieleni. Znowu wlepił we mnie zielone tafle. Dobrze, że zielone, nie miał prawa mieć żółtych, nie miał prawa do bursztynów wprawionych w małą mądrą głowę. Serce pikało mi nieco szybciej, co odnotowałam ze zdumieniem. Odłożyłam lornetkę, odwróciłam się plecami do okna, aby nie widzieć spadania, tej wolności odzyskanej na krótko, na mgnienie, aż do rozbicia się na asfalcie podwórka. W drzwi zapukano.

- Zasnęłaś ponownie? - spytał sopran Danuty.

- Już idę - odrzekłam spokojnie.

Stała w progu już ubrana. Przesunęła po mnie szybkie spojrzenie, lecz nie spytała, dlaczego nie wciągnęłaś poranniczka. Usunęła się do kuchni bez słowa. Piotr stał w progu ich pokoju, także już ubrany, z oczyma na ściennym zegarze. Dzień dobry, powiedział, nawet na mnie nie patrząc. Koszulę miałam do samych kostek, ale zaczynała się milimetr nad piersiami, co przy odrobinie dobrej woli mógł zauważyć. Dotąd nie zdradził jednakże ani cienia tej woli, Danuta czyniła to za oboje. Zatrzymałam się przy nim.

- Podrzucisz mnie do szkoły, tato? - zapytałam grzecznie.

- Przykro mi - odrzekł z autentyczną przykrością, wciąż na mnie nie patrząc, nadal z oczyma na zegarze - ale mam, niestety, służbowy wyjazd nie w twoim kierunku. Nie gniewaj się, córeczko.

- Postaram się - odrzekłam żartobliwie.

Wreszcie spojrzał na mnie, nadal roztargniony. Uśmiechnął się, powiedział coś zupełnie nie na temat, podczas gdy jego oczy pobiegły za Danutą, właśnie przechodzącą. Do diabła, znałam go co nieco, nie umiałby tak dobrze udawać obojętności, na pewno nie. Zatrzasnęłam drzwi łazienki, po czym zaraz otworzyłam je, aby przeprosić za hałas. W domu tym stale kogoś przepraszano albo proszono najuprzejmiej jak się tylko dało. Podniesiony głos byłby tutaj czymś nienaturalnym. Tworzyliśmy idealny trójkąt rodzinny, nie ulegało żadnej wątpliwości, przynajmniej do ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin