Shaw Patricia - Nad Wielką Rzeką.pdf

(1484 KB) Pobierz
Where the Willows Weep
Patricia Shaw
Nad Wielką Rzeką
Konnym szlakiem prowadzącym ku głównej drodze z Rockhampton jechały wierzchem
dwie dziewczyny. Siedziały w siodle po damsku, ubrane w codzienny strój: białe bluzki i
długie ciemne spódnice. Różniły się tylko kapeluszami: Laura miała prosty filcowy, Amelia
wolała modny słomiany kanotier z mnóstwem wstążek, które teraz smętnie zwisały w parnym
powietrzu.
Dzięki osiągnięciom swych ojców były najlepszymi przyjaciółkami, bo też niewiele
rodzin w tej małej wiejskiej społeczności mogło pozwolić sobie na konie dla córek, nie
mówiąc już o wierzchowcach czystej krwi, które niosły nasze amazonki po wyboistej ścieżce.
Ojciec Amelii był bogaczem, ojciec Laury prócz majątku miał dodatkowy powód do chwały
jako członek parlamentu stanowego.
Amelia często z naciskiem powtarzała, że ona i Laura przewodzą młodemu towarzystwu
w Rockhampton. Irytowała się, gdy przyjaciółka podkpiwała z jej pretensji:
- Nie bądź śmieszna! Tu nie ma towarzystwa, tylko ludzie!
Często i zapalczywie kłóciły się o swój status, poza tym bowiem nie było zbyt wielu
powodów do sprzeczek, i rezultat nieodmiennie był jednakowy: Amelię Roberts bardzo
obchodziły takie sprawy, Laurę Maskey wcale.
- Dlaczego musiałyśmy pojechać tą idiotyczną ścieżką? - jęknęła Amelia.
- Bo to skrót - odparła Laura. - Poza tym chłodniej tu i o niebo ciekawiej.
- A kto to mówi? Te muchy są okropne.
- Weź siatkę.
- W żadnym razie nie włożę tej wstrętnej rzeczy na mój kapelusz. Zresztą lada chwila
umrę z nudów i gorąca. Jedźmy do mnie.
- A co będziemy robić?
- Nie wiem, na co ty masz ochotę, ale ja zamierzam wziąć zimną kąpiel. Skwar jak w
piekle.
- Szkoda, że do wybrzeża tak daleko - westchnęła Laura. - Ach, jak bym chciała popływać
w morzu, nie ma większej przyjemności niż kąpiel w słonej wodzie.
- Tak, a przy okazji słońce zepsuje ci cerę.
- A co tam.
Konie wyszły z buszu na otwartą drogę i Amelia głośno odetchnęła.
- Wreszcie trochę powietrza.
- I kurzu. Potrzeba nam deszczu.
- Jedziesz do mnie?
- Chyba tak - odparła Laura, zrównawszy się z przyjaciółką. - Jeśli wrócę do domu, mama
wynajdzie mi jakieś zajęcia. Spodziewa się kilku pań na herbacie.
Amelia ze zrozumieniem skinęła głową. Jej ojciec był wdowcem, tak więc u niej w domu
matka nie wodziła czujnym wzrokiem za tą dwójką młodych dam.
Na zakręcie drogi Laura dostrzegła inną ścieżkę.
- Dokąd prowadzi?
- Do jeziora Murray Lagoon - wyjaśniła Amelia.
- To naprawdę mnie denerwuje - stwierdziła Laura patrząc na ścieżkę. - No wiesz, że
kobiety nie mają wstępu nad jezioro.
- Tam pływają panowie, więc nie jest to miejsce odpowiednie dla dam.
- Właśnie. A dlaczego nam nie wolno? Dlaczego musimy się męczyć w upale, a oni mogą
zażywać chłodnej kąpieli? To nie w porządku.
- Zawsze jest jeszcze rzeka, o ile uda ci się umknąć przed krokodylami - uśmiechnęła się
Amelia.
- Bardzo zabawne! Słyszałam, że na jeziorze mają pomost do skakania i inne rzeczy.
Amelia wstrzymała konia i zwróciła się do Laury.
- Ciekawam, jak są ubrani?
- Kto?
- Mężczyźni, głuptasku. Jak są ubrani, kiedy pływają.
- A skąd mam wiedzieć? - Laura czekała, bo Amelia najpierw poprawiła strzemię, a
potem zdjęła kapelusz i potrząsnęła wilgotnymi lokami.
- Brat ci nie powie?
- Leon nie powiedziałby mi nawet, która jest godzina -roześmiała się Laura.-
Przypuszczalnie są w kalesonach. Carter Franklin, dyrektor naszego banku, też tam chodzi.
Jest tłusty jak wieprz, więc pewnie wygląda pokracznie.
- Jesteś okropna! - zachichotała Amelia. - A może nic nie mają na sobie. Bardzo
chciałabym to wiedzieć.
- Ja też - odparła Laura.
- No to może byś to sprawdziła, co? Odważysz się?
- Chyba postradałaś zmysły! - Laura szeroko otworzyła oczy. - Nie mogę przecież tak po
prostu tam pojechać. Musiałabym wyruszyć o świcie.
- Wcale nie. Trzymaj się zarośli, to cię nie zobaczą.
- Chcesz, żebym ich szpiegowała?
- A czemu nie? To by dopiero było! I tylko my dwie spośród kobiet, nikt inny,
wiedziałybyśmy o wszystkim.
- Więc czemu ty nie idziesz?
- Bo pierwsza rzuciłam ci wyzwanie. Idź, Lauro Mas-key. Teraz ponownie cię wyzywam.
Laura należała do ludzi czynu, zawsze najpierw działała, dopiero potem myślała. Uznała,
że Amelia ma rację, szpiegowanie mężczyzn byłoby świetną zabawą. Zasłużyli na to, skoro
tacy z nich egoiści.
- A gdzie ty będziesz? - zapytała.
- Za upalnie, żeby tu czekać. Wrócę do domu i każę kucharce przygotować obfity
podwieczorek.
- Z gorącymi rogalikami i dżemem jeżynowym - zażądała Laura w rewanżu za podjęcie
ryzyka.
- Zrobione - roześmiała się Amelia.
Laura zawróciła wierzchowca i ruszyła ścieżką prowadzącą do jeziora. Kiedy zwierzę
wyczuło wodę, musiała mocno trzymać lejce. Zdjęła kapelusz, schowała pod siodłem i
skierowała się ku dającemu schronienie obfitemu buszowi, zmuszając konia, by szedł stępa,
podczas gdy sama
odgarniała zarośla, uchylając się przed co cięższymi gałęziami.
Przed sobą słyszała już krzyki i śmiechy; dobrze się bawili, co tylko umocniło ją w
postanowieniu, by nie rezygnować. Koń najwyraźniej pojął, że wyprawa należy do
tajemnych, i ostrożnie kroczył przez gęste zielone poszycie, dopóki Laura nie poklepała go po
pysku.
- Teraz bądź cicho - szepnęła. - Nie ruszaj się. To wystarczy.
Bezszelestnie odsunęła gałąź, by zorientować się, gdzie jest, i o mało nie podskoczyła ze
zdziwienia, kiedy na wprost zobaczyła małe molo.
Doskonale! pogratulowała sobie w duchu, ponieważ miała wspaniały widok na pływaków
oddalonych o jakieś pięćdziesiąt jardów.
Z całej siły przycisnęła dłonią usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Żałowała, że nie
próbowała namówić Amelii na udział w eskapadzie. Oto kilkunastu dżentelmenów figlowało
w jeziorze i na zacumowanym na głębszej wodzie pontonie, służącym jako trampolina.
Po twarzy Laury pot lał się strumieniami, owady bzy-czały jej wokół głowy, gdy z
zazdrością podpatrywała mężczyzn ze swojej dusznej kryjówki. Rozległe jezioro obiecywało
ochłodę, zapraszało, by się w nim zanurzyć, i prawie zapomniała, po co tu przyszła. Kiedy
wszakże dokładniej przyjrzała się pływakom, przeżyła prawdziwy szok. A potem zaczęła się
dusić z tłumionego śmiechu. Nic na sobie nie mieli, byli goli jak ich natura stworzyła!
Panowie wszelkich rozmiarów i kształtów biegali po molo, skakali do wody, wdrapywali się
na ponton i stali tam jak stadko Adamów w raju, pokrzykując wesoło do towarzyszy.
- Ależ to nieprzyzwoite! - zaśmiała się Laur a ocieraj ąc twarz chusteczką.
Dwudziestoletnia panna Maskey nigdy jeszcze nie widziała nagiego mężczyzny i widok ten
bardzo ją zaintrygował.
Nagle coś zaszeleściło w poszyciu. Urodzona w buszu Laura zareagowała tak samo jak jej
wierzchowiec: wąż? Kasztan wszakże okazał się szybszy. Przerażony stanął dęba i rzucił się
przed siebie, na zakazane terytorium, rozchylając miękkie gałązki, za którymi dotąd się
ukrywali. Laura
zdołała nad nim zapanować, nim zapuścił się zbyt daleko na piaszczysty brzeg, słyszała
jednak gniewne krzyki mężczyzn. Nie zważając na nich, wskoczyła na siodło, poklepała
wierzchowca po pysku i pogalopowała z czarnymi włosami rozwianymi na wietrze, śmiejąc
się w głos. Wygrała! Odważyła się! Niech sobie krzyczą. Co mogą jej zrobić? I tak już jest za
późno, zdążyła ich zobaczyć w całej okazałości.
Dla obu dziewcząt był to tylko psikus, ale przyczyna rodzi skutek i córka Fowlera
Maskeya, członka parlamentu, przedstawiciela elektoratu, miała się przekonać, że eskapada ta
pociągnie za sobą daleko idące i tragiczne konsekwencje. Małe miejscowości są
konserwatywne, z lubością plotkują, zwłaszcza zaś to nadrzeczne miasteczko, które liczyło
ledwo dziesięć lat i walczyło o przetrwanie. Jego mieszkańcy, pragnąc wyzbyć się etykietki
zwykłej osady górniczej, wrażliwi byli na swój wizerunek, na „status społeczny", jak
powiedziałaby Amelia. Łaknęli szacunku, dlatego też nie spuszczali z sąsiadów
podejrzliwych spojrzeń i gorliwie chodzili do kościoła, dziwaczne zachowania i rodzinne
występki ukrywając za szczelnie zamkniętymi okiennicami. I nikt wyraźniej niż ojciec Laury
nie uświadamiał sobie tej atmosfery, bo od dobrej woli wyborców zależało, czy utrzyma swój
fotel w parlamencie - a Fowler Maskey był człowiekiem ambitnym.
ROZDHAŁ PIERWSZY
Słońce barwy roztopionego złota wyłoniło się z morza nad Moreton Island, dodając
blasku nieskalanym wodom zatoki, w której śpiewające wieloryby odpoczywały po długiej
wędrówce z południa, nieświadome czekających na nie okrutnych harpunów. Światło i
cofające się fale odsłoniły połyskujące namorzyny, dotąd ukryte w mglistej ciemności, setki
ptaków z kłótliwym ćwierkaniem rozpoczęły codzienne zajęcia na brzegach obfitej w pokarm
rzeki. Swobodnie przelatywały nad małymi statkami, które handlowały na trzydziestu milach
oddzielających wybrzeże od miasta, ucztowały na nektarze czerwonych i białych kwiatów
kuflika rosnących wzdłuż wybrzeża, a z majestatycznych eukaliptusów rzucały się na każdą
zdobycz.
Była to epoka wielkich kanałów; szeroka rzeka Brisbane stała się ważnym szlakiem
wodnym służącym stolicy ogromnego nowego stanu Queensland. Mieszkańcy kwitnącego
miasta woleli nie pamiętać, że ich siedziba na łuku rzeki powstała jako surowy obóz dla
podwójnie skazanych przestępców. Spacerując ulicami, już zapomnieli o ludziach zakutych w
łańcuchy, którzy chłostani biczami budowali drogi i wznosili rządowe budowle w tej
subtropikalnej dziczy. A ludzie ci, pobratymcy obecnych mieszkańców, tak samo jak oni
wywodzący się z Wysp Brytyjskich, cierpieli gorączkę, niedożywienie i tortury z rąk
wojskowych dozorców i umierali przez nikogo nie opłakiwani, nie wiedząc, że ich trudy nie
pójdą na marne. To oni położyli podwaliny pod miasto, dzięki ich znojowi powstafy domy dla
twardych
ludzi, którzy kolonizowali ten rozległy kraj; wielu z nich było zresztą dziećmi tych
więźniów.
Zaraz, zaraz. Może duchy więźniów teraz się uśmiechają, kiedy razem z tymi, co
przetrwali owe koszmarne czasy, wędrują ulicami, nareszcie wolni.
Minęło zaledwie trzydzieści lat od dnia, gdy obóz karny nad zatoką Moreton zamknięto w
odpowiedzi na oburzone żądania obywateli, a granice miasta Brisbane otwarto dla osadników.
Wielu więźniów po odbyciu wyroku zmuszonych było pozostać w Australii, nie mieli
bowiem za co opłacić podróży powrotnej do domu. Inni pozostali z wyboru, starzejąc się
wspólnie ze swymi dawnymi strażnikami. Dożyli dnia, gdy młode państwo, wciąż rządzone
przez pierwszego premiera, sir Roberta Herberta, otrzymało krwawy cios, wymierzony-i kto
by to pomyślał?-przez dawną ojczyznę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin