Korkozowicz Kazimierz - Siedmioramienny świecznik.docx

(248 KB) Pobierz
Kazimierz





Kazimierz Korkozowicz

Siedmioramienny

Krajowa Agencja Wydawnicza

świecznik


Projekt okładki i karty tytułowej

TERESA CICHOWICZ-PORADA

Zdjęcie

JAN I WALDYNA FLEISCHMANN

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

RSW „Prasa-Książka-Ruch”

Warszawa 1975

Wydanie I.

Nakład 100 000+260 egz.

Objętość: ark, wyd. 9,26, ark, druk. 9,39.

Papier druk, sat, kl. V, 70 g.

Nr prod. 1-5/82/74.

Zam. 434. B-31.

Skład: Zakłady Graficzne

w Katowicach;

druk i oprawa:

Lubelskie Zakłady Graficzne

Cena egz, zł 22,—


Światło latarni, zmieszane z resztkami blasków wieczornej zorzy, zaledwie przedzierało się przez liście platanów. Kamil wytężał wzrok, by rozróżnić drobne cyfry. Każdej towarzyszyła jakaś nazwa, która nasuwała wyobraźni widok stacji, gdzie na zwrotnicach stukoczą koła, maleje pęd, a potem przez okna widać oświetlone perony i krzątaninę spieszących ludzi.

Przypomniał sobie urocze, prowincjonalne miasteczka, ukryte pomiędzy wzgórzami, o czerwonych dachach ukrytych wśród zieleni drzew, ze smukłą wieżą kościoła kłującą niebo. Dostałby na pewno bez trudności staroświecko urządzony pokoik z pociemniałym belkowaniem sufitu i mógłby wieczorami prowadzić na wpół żartobliwe rozmowy z gospodarzem, a dnie spędzać na długich spacerach wśród pól. To byłby prawdziwy odpoczynek. Tak, ale to samo mógł mieć i w swoim kraju. Poza tym znał siebie dobrze: po tygodniu nuda jednostajnie płynących dni kazałaby mu znów pakować walizki.

Zsunął kapelusz na tył głowy i podrapał się w czoło. Trzeba więc wybrać co innego. Zatem Południowe Wybrzeże? A może Bretania?

3


Kelner przesunął się obok, trącając go w przejściu ramieniem. Krótkie „pardon” doleciało go już z daleka.

Brańczyc wyciągnął przed siebie nogi i z zadowoleniem, jakie daje poczucie wolnego czasu, odłożył rozkład jazdy, by obserwować szumiący gwarem ludzki tłum przesuwający się trotuarem tuż obok stolików.

Ciepły, letni wieczór nasiąkał coraz bardziej mrokiem. Światła latarni biegły szeregiem punktów, hen, w ciemną perspektywę ulicy

Z drugiej strony migotała różowym szkliwem powierzchnia Sekwany, a za nią, na tle świetlistego, pomarańczowego nieba, rysowały się granatowym konturem sylwety wież Notre Dame.

Teraz, kiedy dni wyczerpującej pracy miał już za sobą, kiedy ostatnie depesze zostały wysłane, opanował go beztroski nastrój. Miał przed sobą perspektywę czterech tygodni odpoczynku w tym kraju tak bliskim jego sercu, tym bliższym, że i za jego wolność toczył niebezpieczną walkę.

Poczucie wolnego czasu cieszyło, a swoboda decyzji rodziła zaciekawienie, co przyniesie dokonany wybór. Jednak ta swoboda była jedną więcej ludzką złudą, o czym miał się zaraz przekonać.

Barczysty mężczyzna zatrzymał się przed Kamilem i przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. Na jego gładko wygolonej, surowej twarzy pojawił się krótki uśmiech. Potem wyciągnął rękę.

              Branczycz. Niechże diabli wezmą twoje niemożliwe nazwisko. Znów muszę sobie łamać nim język!

Tylko na krótką chwilę. Kamil znieruchomiał w zdumieniu. Potem poderwał się na nogi.

              Och, pułkownik! Po tylu latach! Jestem szczęśliwy, że znów pana widzę!

4


Mężczyzna podsunął sobie krzesło

              No, to sobie trochę pogadamy. Tak nas niewielu pozostało z „Annabelli”... Tylko nie wracaj, proszę, do mojej rangi. To już minęło — przerwał na chwilę. — Jestem monsieur Raoul Bonivarde i nic więcej. Właściciel farmy — jeśli chcesz wiedzieć — kurzej.

Uśmiech był trochę smutny i trochę ironiczny. Zamilkł i spoglądał na uliczny ruch. Potem obrócił głowę w stronę Kamila i uporczywym, nieruchomym spojrzeniem przywarł do jego twarzy.

Brańczyc znal ten badawczy, sięgający do głębi wzrok. Był świadkiem, jak pod jego naporem odważni i silni mężczyźni opuszczali oczy pokrywając zakłopotanie beztroskim uśmiechem, a potem mówili więcej, niż od nich żądano.

Wreszcie Bonivarde przemówił:

              W czterdziestym piątym roku miał pan wracać do Polski?

              I wróciłem.

              A teraz znów we Francji?

              Służbowo. Obsługiwałem ekonomiczną sesję ONZ dla gazety. Wczoraj, jak pan zapewne wie, zakończyła obrady.

              Wraca pan do Warszawy?

              Tak, ale dopiero za miesiąc. Mogę przedłużyć pobyt o cztery tygodnie

              Hm... — Bonivarde znów zamilkł. Nie patrzył teraz na Kamila. Opuścił głowę i wpatrywał się w kolorową okładkę rozkładu jazdy, leżącego na stoliku.

              Właśnie zastanawiam się, gdzie spędzić urlop — powiedział Brańczyc widząc to spojrzenie.

              I co pan wybrał? — Bonivarde przeniósł wzrok na twarz swego towarzysza.

5


              Właściwie jeszcze nic — Kamil wzruszył lekko ramionami. Na razie cieszę się: miesiąc wolnego czasu i tyle możliwości jego wykorzystania!

              Tak, istotnie perspektywa godna zazdrości. — W głosie Bonivarde'a zadrgała nieuchwytna nuta sarkazmu, która nie uszła uwagi Brańczyca. Zaintrygowany, rzucił od niechcenia:

              Czy sprawy farmy są tak absorbujące, że nie może się pan od nich oderwać i też trochę odpocząć?

Bonivarde obrzucił go szybkim, lustrującym spojrzeniem, po czym znów się uśmiechnął. Był to uśmiech krótki i ledwo widoczny. Lekkie wygięcie ust, szybki błysk oka i twarz znów przybrała zwykły, surowy wyraz.

              Ba, mój drogi! Nie ma pan pojęcia, co znaczy taka hodowla! Zwłaszcza, ile kłopotu sprawiają niektóre koguty!

Kamil bez słowa obserwował swego towarzysza. Jego przełożony z czasów Resistance — Bonivarde był wówczas szefem grupy wywiadowczej „Annabella” — zamyślił się, by po chwili rzucić raptownie:

              Czy pamięta pan spaloną akcję w Montfort? Straciliśmy tam pięciu naszych najlepszych ludzi. Wśród nich zginął mój najmłodszy brat, wspaniały i dzielny chłopak...

              Doskonale pamiętam. To była zdrada...

Bonivarde ciągnął dalej już cicho i w zadumie jak gdyby rozmawiał sam z sobą.

              Zginęli po dwudniowych torturach. Widziałem ich zwłoki, zanim je pochowano. Leżeli na kamieniach podwórka, pod odrapanym murem Twarzy Henryka nie mogłem rozpoznać... tylko ubranie. Wszyscy wytrzymali aż do zbawczej, dobroczynnej śmierci..

Zamilkł na chwilę i znów zaczął

6


              Szefem gestapo w Montfort był Alzatczyk, Walter Gestii. Postanowiłem pomścić Henryka i tamtych czterech. Ale wkrótce, jak wiesz, nadeszła inwazja, mieliśmy wówczas dużo innej roboty i ptaszek umknął.

              No i? — rzucił cicho Kamil,

              Od lat go szukam. Wiem, że jest we Francji.

              No i? — powtórzył Brańczyc.

              Teraz wydaje mi się, że już niedługo będę go miał.

Zapadło milczenie. Obok przy stoliku jakaś młoda para sprzeczała się głośno. Dziewczyna rozkapryszonym głosem powtarzała uparcie „non, non”, potem zerwała się i wybiegła. Chłopak rzucił pieniądze na stół i podążył za nią.

              Czy nie przydałbym się panu? — Brańczyc przerwał milczenie.

              A co z urlopem?

              Nie wyobrażam sobie nic bardziej pociągającego niż takie spędzenie urlopu! Pracować znów z panem, pod pańskim kierownictwem!

Bonivarde uśmiechnął się.

              Emocji na pewno nie zabraknie. Sytuacja zbliża się do finału, więc tym bardziej brak mi kogoś, na kim mógłbym polegać.

              Chyba pan nie wątpi...

              Więc zgoda. Zresztą byli to przecież i twoi towarzysze. Zakończymy po prostu jedną z naszych akcji, której nie zdążyliśmy wykonać w czasie wojny.

Bonivarde nachylił się ku towarzyszowi.

              Zatem słuchaj uważnie, chłopcze

Kamil przypomniał sobie odległy czas walki pod rozkazami tego człowieka. Jak wówczas, tak i teraz, instrukcje i komentarze były krótkie, jasne i nie budzące wątpliwości.

7


Mieszkanie było obszerne i bogato umeblowane. Z wielkiego hallu oszklone drzwi prowadziły do salonu, stamtąd do gabinetu pana domu. Meble nie były jednolite, jednak większość z nich stanowił palisandrowy Ludwik XV zdobiony delikatnym wzorem cyzelowanej miedzi. Wśród obrazów znajdowały się szkice Hoggartha, pejzaże Bonheura i Corota, a jedną ze ścian gabinetu zdobiła ikona, która w mniemaniu znawców wyszła spod pędzla Teofana Greka.

Pokoje sypialne państwa Lavery leżały po lewej stronie po prawej znajdowała się obszerna, nieco mroczna jadalnia.

Krzątał się po niej lokaj, cicho i sprawnie nakrywając do obiadu. Ciemne, chipipendalowskie meble połyskiwały politurą w elektrycznym świetle wielkiego żyrandola Na dużym stole znajdowały się tylko dwa nakrycia, oddzielone od siebie kryształowym wazonem, w którym trzy łososiowe róże odbijały kolorową plamą od białego obrusa.

Lokaj ułożył sztućce i obrzucił całość uważnym spojrzeniem Potem popatrzył na wahadłowy zegar stojący w rogu pokoju.

Zadzwonił telefon w hallu. Drugi aparat znajdował się na biurku pana domu. Stał obok kutego ze srebra siedmioramiennego żydowskiego świecznika który pamiętał chyba czasy Karola Młota. Był to pojedynczy egzemplarz, odszukanie zaś drugiego z którym stanowił parę udało się tylko dzięki wytrwałej cierpliwości.

Telefon dzwonił przez pewien czas, zanim służący bez pośpiechu wyszedł i równie bez pośpiechu podniósł słuchawkę.

              Tu mieszkanie państwa Lavery — oznajmił z godnością, po czym dodał: — Owszem, jest... zaraz poproszę.

8


Wyszedł na korytarz prowadzący do obu sypialni i zapukał do drzwi jednej z nich. Z wnętrza nie doszedł go żaden odgłos, powtórzył więc pukanie, jednak równie dyskretnie jak za pierwszym razem i stał nasłuchując.

Przez chwilę panowała za drzwiami cisza. Potem posłyszał jak gdyby hamowany szloch. Wreszcie padło ciche pytanie:

              O co chodzi?

Służący otworzył drzwi i stanął na progu.

              Telefon do pani. Dzwoni panna Fontenay.

              Proszę, niech Piotr powie, że zaraz podejdę.

Alicja Lavery siedziała w fotelu z chusteczką w ręku. Zaskoczona wejściem lokaja, odwróciła szybko głowę ku oknu, nie tak szybko jednak, by ten nie zauważył łez ściekających jej po twarzy.

Zamknął za sobą drzwi i wolno podszedł do niej Alicja osuszyła policzki chusteczką i spojrzała nieco zdziwiona na służącego.

Ten zatrzymał się o parę kroków i obserwował ją w milczeniu.

              Dlaczego Piotr tak mi się przygląda? — zapytała starając się ukryć zmieszanie. — Proszę iść i wykonać polecenie!

Służący nie zwrócił uwagi na jej słowa.

              Pani płacze? Co się stało?

              Wydaje mi się, że Piotr pozwala sobie na zbyt d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin