Komuda Jacek - Oprawca(1).rtf

(151 KB) Pobierz
Jacek Komuda

Jacek Komuda

Oprawca

 

Egzekucja

 

Morze uderzało wściekle o burty statku, bryzgi piany z fal strzelały w górę, zalewały mokry pokład galeonu. Wysoko w górze wiatr szarpał zniszczonymi żaglami i ciałami wisielców. Na rejach świeże, napuchnięte trupy kiwały się pospołu z wyschniętymi zwłokami sprzed miesięcy. Martwe, szkliste oczy patrzyły na główny pokład. Nad głowami zmarłych łopotała piracka flaga. Wymalowany na niej kościotrup z kosą machał się na wietrze do taktu wisielcom.

Na pokładzie oberwani, poznaczeni bliznami piraci prowadzili w stronę grotmasztu młodego chłopaka w postrzępionym rajtroku. Jeniec nie był związany, ale nie szarpał się. Nie miał dokąd uciekać. Zewsząd otaczały go plugawe, zarośnięte gęby morskich rozbójników, z głowami nakrytymi chustami i porwanymi kapeluszami. Wzrok młodzieńca prześlizgiwał się po kikutach rąk i nóg poprzewiązywanych zakrwawionymi bandażami, po nieruchomych, czerwonych od pijaństwa twarzach.

Podprowadzono go do zakrwawionego, katowskiego pieńka przy grotmaszcie. Majtkowie złożyli na nim lewą rękę chłopaka, przycisnęli ją mocno do pniaka.

Kapitan dał znać. Jeden z piratów podniósł w górę kordelas. Zawahał się

- Tnij! - syknął szyper.

Ostrze zalśniło złowrogo, a potem ze świstem opadło w dół. Okrzyk bólu wstrząsnął pokładem okrętu. Piraci spuścili wzrok.

Na katowskim pieńku leżała lewa dłoń chłopaka...

 

Zdrada ladacznicy

 

Kapitan John Bartholomeu Rackham, zwany przez kamratów i swoją piracką załogę Johnnym Szczęściarzem, pływał. Niestety, na razie nie po szmaragdowych wodach Karaibów. Zanurzał się bowiem w balii, napełnionej wodą z mydlinami, na piętrze w zamtuzie “U mamy Fratelli" w równie osławionym, co plugawym Port Royal na Jamajce. Kapitan pochylił głowę, aby Boney, najdroższa dziwka w burdelu, mogła polać mu głowę wodą ze srebrnego dzbana. Dziewczyna usiadła na brzegu balii tuż za plecami Rackhama, a gdy mężczyzna strząsnął z czoła krople wody, położyła mu dłonie na ramionach i poczęła masować je delikatnymi ruchami. Schyliła się tak nisko, że John poczuł woń orchidei wetkniętej w jej czarne włosy.

- Ach, mój panie - powiedziała. - Jakże miło widzieć cię znowu.

Jak zwykle kłamała.

- Nie narzekałaś chyba na brak towarzystwa. - Skrzywił się Rackham. - Nie było mnie raptem trzy miesiące. Z gachów, których miałaś co noc, dobry kapitan skompletowałby załogę niejednego brygu.

- Ależ panie - wyszeptała mu prawie do ucha, a prawdę powiedziawszy, musnęła je językiem (i to bynajmniej nie trochę). - Cóż ma począć biedna, samotna kobieta w tak strasznym miejscu jak Port Royal? - Porzuciła masowanie pokrytych bliznami pleców Rackhama, aby dotknąć wargami jego szyi. - Mój panie, nie odepchniesz mnie, gdy dziś w nocy przytulę się do twojego boku?

- Co komu pisane, to go nie ominie - mruknął Rackham. Boney paplała dalej, o pół głosu wyżej niż zwykle. Od dłuższej chwili nie uchodziło to uwagi Johny’ego Szczęściarza. Instynkt, dzięki któremu ciągle tułał się po morzach Indii Zachodnich, nie zawiódł go i teraz. Boney była dla niego aż za miła, a mówiła stanowczo za wiele i zbyt głośno. A wszystko po to, by czujne ucho kapitana nie dosłyszało dochodzącego z dołu i zbliżającego się powoli złowieszczego stukotu drewnianej nogi...

Rackham westchnął i poszukał wzrokiem cutlasa. Nigdzie nie dostrzegł broni ani pendentu, na którym nosił lewak. Powoli wszystko stawało się jasne. Ale cóż, był przygotowany nawet na taką ewentualność.

Stukot zbliżał się, Rackham rozejrzał się dokoła. Piętro zamtuza mamy Fratelli było w zasadzie jedną wielką salą, którą podzielono kotarami na małe, zaciszne alkowy. Tego skwarnego popołudnia na początku czerwca roku pańskiego 1683 w bajzlu nie było wielu gości. Chyba nawet Rackham był jedynym klientem. Ciekawe jednak, gdzie przepadł Robert, jego sługa? Czyżby obściskiwał w kuchni służącą? W tym portowym mieście i w tym miejscu Rackham nie mógł wykluczyć, że chłopak gzi się z dziewką podesłaną mu przez mamę Fratelli, jak i tego, że właśnie leży w rynsztoku z nożem wbitym w plecy.

- Boney - rzekł cicho. - Będziemy mieli gości.

Piękne, ciemne oczy ladacznicy zrobiły się okrągłe. Zupełnie jak gdyby nie wiedziała, o co chodzi. Jakaż była niedomyślna... Ale Rackhama nie sposób było zwieść. Johnny Szczęściarz naprawdę miał szczęście.

Z łoskotem trzech podkutych butów i stukotem drewnianej nogi na spróchniałych deskach do alkowy wkroczyło dwóch mężczyzn. Pierwszy był średniego wzrostu, zgarbiony i postarzały. Miał brodę przeplataną warkoczykami i ogorzałą od słońca twarz, a właściwie pół twarzy, gdyż drugą połowę jego zniekształconego, pokrytego bliznami oblicza zakrywała szeroka, marynarska chusta i przekrzywiony na bok kapelusz. Mężczyzna kuśtykał na drewnianym kulasie. Drugi z niezapowiedzianych gości był wyższy, przyodziany w niegdyś dostatni, wyszywany jedwabiem kaftan. Dziś jego strój przypominał łachmany, którymi dziewki służebne mamy Fratelli ścierały z podłogi rozlany rum, wino i krew. Obaj piraci trzymali dobyte z pochew kordelasy.

Kapitan Rackham znał obu jegomościów aż za dobrze. Kuternoga był sławnym okrutnikiem i grabieżcą, holenderskim piratem znanym jako Bernhardt Van Beltroop. Lewą nogę urwała mu przed laty kula z dwunastofuntówki. Towarzyszył mu niejaki Jim Darkweld, zwany z kolei Sinogębym od częstego nadużywania rumu - słaby korsarz, lecz bezwzględny okrutnik, którego na Hispanioli zwano czasem Darkweldem Cyrulikiem. I bynajmniej nie dlatego, że potrafił sprawnie wyrywać zęby...

- Mynheer Rackham! - Beltroop wyszczerzył się, ukazując poczerniałe pieńki. - Cóż za miłe spotkanie!

- Szukaliśmy pana kapitana cały miesiąc - dorzucił Darkweld. - I jużeśmy się martwili, że nie znajdziemy Johnny’ego Szczęściarza wśród żywych. I proszę, Opatrzność Boża czuwała nad wami, mości kawalerze. Nie tylko żywiscie, ale i bawicie się zacnie, i kąpieli zażywacie w towarzystwie damy. Nie będzie to zacna śmierć dla kapitana... Ale że żeglarzem byliście kiepskim, tedy zamiast na merchancie czy galeonie, pójdziecie na dno w zwykłej balii.

- Po prawdzie - rzekł Rackham - to nie szukałem waszego towarzystwa, panowie.

- I niesłusznie, bo kto szuka - he, he, nie błądzi. - Darkweld bezceremonialnie podniósł do ust dzban z winem, którego Szczęściarz nie zdążył jeszcze popróbować, i pociągnął spory łyk. Czknął z powagą, splunął i otarł wargi wierzchem dłoni. - Onegdaj w Zatoce Czarnych Świń my takoż szukaliśmy jaśnie wielmożnego pana Rackhama przez całe dwa tygodnie.

- I jakież było nasze zdziwienie - uzupełnił wywód Darkwelda kuternoga Van Beltroop - kiedy zamiast waszej fregaty, mynheer Rackham, pojawiły się trzy francuskie galeony wojenne. Nieładnie to z waszej strony, panie Szczęściarzu.

Rackham postanowił zagrać w otwarte karty.

- Znacznie gorzej byłoby - zaczął - gdybym popłynął z wami na Petit Goave, jak stało w umowie. Tam czekał już na mnie hiszpański gubernator, cztery setki żołnierzy i świeżo narychtowana szubienica. A ja przecież bardzo nie lubię przeciągów, mynheer Beltroop.

- Zdradliwa to rzecz przeciągi. A i wy tutaj przecie świeżo po kąpieli... No, nie trwóżcie się, panie. Choćbyśmy teraz okna otworzyli, to - wierzajcie mi, kapitanie - tym razem kataru się nie nabawicie!

- A gdzież to macie broń, panie Szczęściarzu? - zapytał Darkweld z udawaną troską w głosie. - Ha, nigdzie nie widzę tutaj waszego gdańskiego cutlasa... Gdzie go zgubiliście?

Rackham utkwił oskarżycielski wzrok w Boney. Ladacznica drgnęła i spuściła głowę.

- To bardzo źle, że posialiście gdzieś broń, mynheer Rackham - cmoknął Van Beltroop. - Bo my tu gadu-gadu, a tam w szynku “Pod ślepym komodorem" czeka na nas zacna kompanija. Kończyć nam trzeba to, cośmy zaczęli. - Holender postąpił ku balii.

Szybkim, zdecydowanym ruchem Rackham wyciągnął rękę spod wody. W jego dłoni błysnął pistolet.

- Cofnąć się, pod ścianę! - syknął Rackham. - No już! Ruszać się.

Piraci zamarli.

- No, no, mynheer Rackham... - Van Beltroop pokręcił z niedowierzaniem głową. - Chybaście z najwyższej rei na pokład na łeb upadli. Chcecie zabić nas z mokrego pistoletu?

- Ten półhak - wycedził Johnny Szczęściarz - nie boi się wody. Zrobił go dla mnie monsieur Jean Le Douc, francuski mistrz rusznikarzy z Martyniki. Krzesiwo i panewka są zamknięte w metalowej puszce, a ząbkowany zatrzask chroni proch przed wysypaniem się z panewki. Dzięki temu - Rackham uśmiechnął się szeroko - pistolet może strzelać nie tylko wtedy, gdy zanurzy się go w morzu, ale nawet w balii w tym plugawym zamtuzie.

- Mynheer Rackham - rzekł pojednawczo Holender. - No, daj spokój. Na żarty nam się zebrało. Ot, przyszli my, aby po przyjacielsku pogawędzić, stare dzieje sobie przypomnieć, a ty nas straszysz pistoletem. I po co? Wszak my o dawnych urazach już zapomnieliśmy, prawda, mynheer Darkweld?

- A ja ciekawym wielce, panie Rackham. - Zagadnięty pirat oblizał spieczone wargi. - Na którego z nas tę kulę przeznaczyć chcecie. Bo wszak tylko jedną macie w pistolecie?

- Na was, panie Darkweld! Boście odważniejsi. Pirat zawahał się, zadrżał, ale kuternoga skoczył w stronę balii, biorąc szeroki zamach kordelasem. Rackham pociągnął za spust i...

Strzał nie padł!

Piraci wrzasnęli gromko i rzucili się w stronę Rackhama. Van Beltroop z prawej, a Darkweld z lewej strony. Zabłysły kordelasy i opadły w dół, aby przeciąć nić życia Rackhama, ale Szczęściarz był szybszy!

Jednym błyskawicznym ruchem Rackham przechylił się, rzucił w bok, wywracając koryto. Brudna woda chlusnęła na deski zamtuza, a balia przewaliła się, podcinając Van Beltroopa. Holender krzyknął, zatoczył się, jego drewniany kulas pośliznął się na podłodze pokrytej warstwą wody z mydłem. Pirat przewrócił się, wyrżnął głową w deskę, pojechał po podłodze, a Rackham przeskoczył nad nim, wymknął się cudem spod ostrza Darkwelda i, biegnąc nago wzdłuż kotary, wrzasnął głośno na sługę.

- Robert!!! Bywaj tu!

Uskoczył, gdy z boku rzucił się nań Darkweld, wywijając opętańczo kordelasem. Rackham rozejrzał się. Gdzie, do diabła, był jego cutlas! Gdzie ta dziwka go ukryła?!

Przeturlał się po podłodze, wpadł pod kotarę oddzielającą alkowę od reszty sali. Darkweld ciął wręcz, potem wlew, zamierzył się z zamachu. W ostatniej chwili ręka Rackhama chwyciła ucho srebrnego dzbana. Kapitan zasłonił się nim, przeturlał dalej, rwąc zasłonę. Rozwścieczony Darkweld wpadł za nim do sąsiedniego pomieszczenia.

- Robert! - krzyknął Rackham najgłośniej jak mógł. - Robert! Do mnie!

Darkweld ciął wlew z całej siły, Rackham uchylił się zwinnie jak tancerka, uszedł spod ostrza, które opadło na kotarę, rozpruło ją prawie od sufitu do podłogi. Przeciwnik ryknął głośno i ciął znowu, lecz nie trafił, zamotany w strzępy materiału. Od uderzenia rozleciał się na kawałki stolik z kielichami, pękła poręcz trzymająca kolejną zasłonę. Rackham znowu zastawił się dzbanem. Darkweld ciął niby drwal rąbiący drzewo. Od uderzenia naczynie rozpadło się w ręku Szczęściarza. A z tyłu... Zza pleców Rackhama jak na złość dobiegł skrzyp i łoskot drewnianej nogi Van Beltroopa. To doprawdy nie było pomyślne popołudnie dla Johnny’ego Szczęściarza.

- Stevenson! Przestań chędożyć dziewkę! Cutlas! Daj mi cutlas!

Coś świsnęło w ciemności, brzęknęło, padając pod stopy Rackhama. Kapitan schylił się, porwał ostrze spod nóg.

- Broń się, panie! - usłyszał głos Roberta. Sługa stał na schodach, wpatrzony w piratów.

Kapitan zwinnie wywinął się spod Darkwelda i Beltroopa. Skoczył w bok, a potem ruszył z młyńcem na kuternogę. Teraz, gdy miał broń w ręku, znów był Rackhamem Szczęściarzem. Odbił w locie ostrze holenderskiego kordelasa i ciął po ręku Beltroopa.

- Wyciągać kulasy, stare diabły! - ryknął wesoło. - O, wy kurwy, rury, stare dziady! Ruszać się wam nie chce?!

Beltroop zawył i runął na kapitana ze wzniesioną bronią, brnąc przez zwały płótna, skorupy garnków i poprzewracane misy. Wskoczył na łoże, a wówczas Rackham zwinnie szarpnął za postrzępioną narzutę. Holenderski pirat zawył, zamachał w powietrzu drewnianym kulasem, a potem padł na plecy. Zanim zdążył się zerwać, Rackham wsadził mu ostrze kordelasa pod brodę. Beltroop zakrztusił się własną krwią, zacharczał, próbował jeszcze wstać, ale bezskutecznie. Przekręcił się na bok i tak pozostał, w kałuży krwi.

Rackham skrzyżował broń z Darkweldem. Teraz poszło mu szybko. Stary pirat walił kordelasem jak cepem. Rackham złożył się do zastawy, odpowiedział krótkim ciosem wlew, a potem jednym szybkim ruchem przerzucił broń do lewej ręki i chlasnął Darkwelda po oczach.

Korsarz zawył. Oślepiony krwią rzucił się na Rackhama. Kapitan zszedł mu z drogi, skulił się, podciął nogi, a potem walnął rękojeścią cutlasa w głowę.

Stary pirat poleciał przed siebie jak kula wystrzelona z kartauny, wyrżnął głową w okienko, przewalił się na drugą stronę i po przekrzywionym okapie stoczył na ulicę. Chciał wstać, ale w tej samej chwili tuż nad nim rozległo się chrapanie koni. Rozpędzony powóz wpadł na gramolącego się z kolan pirata. Cztery podkute kopyta wbiły Darkwelda w śmierdzący bruk Port Royal. Potem przetoczyły się po jego ciele koła karocy. Doprawdy, Darkweld był chyba najbardziej pechowym piratem w tym przeklętym mieście.

Rackham podszedł do drzwi. Przez chwilę mierzył się wzrokiem z Boney. Ladacznica pisnęła ze strachu i rzuciła do ucieczki. Nadaremnie! Kapitan dopadł ją w trzech krokach. Chwycił za włosy i przyciągnął bliżej.

- Zdradziłaś mnie, ty suko! - wycedził. - Sprzedałaś Darkweldowi i Beltroopowi! Zapłacę ci za to!

Odtrącił ją od siebie. Krzyknęła i chciała uciekać, ale zanim zrobiła krok, kapitan ciął ją w twarz cutlasem, rozcinając czoło, brew i policzek aż do kości.

- Teraz nie zechce cię nawet pijany żebrak! Masz za swoje!

Boney zawyła. Upadła na kolana, trzymając się obiema rękami za oszpeconą twarz. Wyła i złorzeczyła.

Rackham przywołał gestem Roberta. Podszedł do okna i wyjrzał. Na środku ulicy stała szykowna karoca. Kapitan od razu poznał ten pojazd.

Skrzypnęły drzwiczki. Na schodkach pojawiły się najpierw delikatne, safianowe pantofelki ozdobione srebrnymi klamrami. Potem jedwabne pludry, piękny kaftan wyszywany złotą nicią, ozdobiony koronkami u wylotów rękawów. Później ręka dzierżąca gałkę mahoniowej laski. Z ciemnego wnętrza wygramolił się młody, szczupły mężczyzna z przystrzyżoną w szpic bródką. Oczy podmalowane miał czarną barwiczką. Długie, misternie trefione włosy, wymykające się spod kapelusza, splecione były w kilka warkoczyków ozdobionych kosztownymi koralami i błyskotkami.

Mężczyzna spojrzał na wybite okno zamtuza, w którym stał nagi Johnny Szczęściarz, a potem skrzywił się.

- Monsieur Rackham! - rzekł z wyrzutem. - Niegrzeczny chłopcze! To ja cię szukam po całym Port Royal, a ty znowu nurzasz się w pijaństwie i rozpuście w miejskim burdelu. I w dodatku bratasz się z pospólstwem!

Tu przerwał i z obrzydzeniem trącił końcem laski leżącego pod kołami karocy, zdychającego z pianą na ustach Darkwelda.

- Mon Dieu! - Elegant załamał ręce. - Dopiero południe, a ten już pijany! A fe! Przestajesz z prawdziwym motłochem, kapitanie!

Rackham szybko narzucił na siebie koszulę i szarawary, chwycił pod pachę kaftan i kapelusz, w drugą rękę wziął pas i cutlas. Coś mu nie pasowało.

- Robert, a gdzie moja sakiewka?

- Nie było jej, sir! - zameldował służący. - Pewnie ukradli!

Rackham zmełł w ustach przekleństwo. Wzuł buty. Nie chciało mu się schodzić schodami, więc wyskoczył oknem wprost na drewniany okap nad wejściem. Drewniana konstrukcja zatrzeszczała, na ziemię posypały się dachówki, ale wytrzymała.

Stevenson, który poszedł w ślady swego pana, miał mniej szczęścia - wywinął kozła i zwalił się na piasek.

Jednak Rackham zgrabnie wylądował tuż przed elegantem. Doskonale znał wymalowanego jegomościa. Był to Thomas Cunningham, zwany Czarnym Rothem albo za plecami Timem Sodomitą. Dla nikogo z morskiego bractwa nie było bowiem tajemnicą, że dowódca brygantyny “Roanoke" łasy był bardzo na wdzięki młodych chłopców. I nawet w czasie rejsu trzymał na swym statku kilka męskich dziwek. Jednak w Port Royal, największej stolicy rozpusty w Indiach Zachodnich, nie robiło to na nikim wrażenia.

Przywitali się uściskiem ręki. Czarny Roth wskazał otwarte drzwi karocy.

- Monsieur Rackham - rzekł. - Zechciej udać się ze mną do szynku “Pod krzywym ryjem". Mamy do obgadania kilka kwestii. Niezwykle ważnych, ma się rozumieć.

Rackham bez namysłu wskoczył do pojazdu. Znał Cunninghama wystarczająco długo, aby wiedzieć, że zacny Thomas na pewno nie niepokoiłby go w jakiejś błahej sprawie. Zresztą Roth był groźnym piratem. Ten dupkowaty, sfrancuziały człowiek potrafił zabić człowieka w czasie szybszym niż potrzeba na zdmuchnięcie świecy, a załoga jego brygantyny rzadko kiedy wracała z rejsu z pustymi kabzami. Wskoczył więc i skinął na sługę, aby zajął miejsce obok niego.

- Widzę, że nasz dzielny Robert zmężniał - rzekł Cunnigham i pieszczotliwie poklepał młodego Stevensona w okolicy kolana. - Kapitanie, czy nie czas już, aby twój sługa stał się prawdziwym mężczyzną?

- Zostaw Roberta, sodomito! - warknął Rackham. Znudzony uśmiech zagościł na obliczu Cunninghama.

- W moim towarzystwie, monsieur Rackham, nie musisz używać żargonu portowej hołoty. Nie chciałbym być natrętny, ale zdecydowanie wolę określenie “pederasta".

Rackham pokręcił głową. Czasami naprawdę miał dość arystokratycznych manier Cunninghama.

- A cóż to za sprawa, którą chcesz ze mną omówić? Czarny Roth zatrzepotał zalotnie rzęsami, a potem wymownie skinął na Roberta.

- Poczekaj, monsieur - rzekł. - Za chwilę będziemy “Pod krzywym ryjem". Zawierzaj mi, że chcę przekazać ci naprawdę poufne informacje.

 

Talary mają lepszy smak od wiary

 

- Pan Rackham, pan Cunningham. - Joshua Joskowitz, gdański Żyd, który prowadził w Port Royal tawernę i skład win, a tak naprawdę zaopatrywał pirackie okręty, podniósł w górę kościsty paluch. - Ja witać szanowny pan w moja skhomna tawehna. Ja witać, bo ja mieć intehes. Bahdzo zacny intehes.

Siedzieli przy szklanicach brandy w małym pokoiku na tyłach szynku “Pod krzywym ryjem". Od niepamiętnych czasów Joskowitz załatwiał tu interesy, za które ludziom z jego nikczemnego stanu groziła prosta i jakże skuteczna kara - konopny stryk dobrze nasączony oliwą, lub - gdyby wpadł w ręce Hiszpanów - bolesna i śmiertelnie powolna garota.

- Do rzeczy - mruknął niechętnie Rackham i wychylił zawartość szklanicy jednym haustem. - Ostatnim razem, gdy miałeś do mnie interes, moja fregata przez dwa miesiące stała w doku, bo jakimś dziwnym trafem przy merchancie, który niby miał podróżować samotnie, znalazł się francuski okręt wojenny. Informatorzy, Joskowitz, którzy zdobywają dla ciebie wieści, to lenie, głupcy albo pijacy, których pierwszy lepszy hiszpański szyper wyprowadzi w pole.

- Tym hazem jednak - Żyd skulił się - tym hazem pan kapitan haczy mnie wysłuchać. Ja wiedzieć, stahy Joskowitz się mylicz, ale błądzenie jest rzecz ludzka. Ale tehaz ja mówić phawda, sama phawda i tylko phawda. I jeśli pan kapitan wysłuchacz, to pan kapitan być bogaty że ho, ho!

- Allez! - Cunningham odpędził kilkoma pacnięciami swej śnieżnobiałej chusteczki tłustego, czarnego szczura, który dobierał się do jego kielicha z brandy.

- No więc co tym razem wymyśliłeś, Joskowitz? - Rackham dolał sobie trunku. - Może chcesz, abyśmy napadli na armadę skarbową? Albo na dwór wicekróla Havanny? Chętnie o tym posłucham.

- Jest taki hiszpański galeon - wtrącił niepewnie Cunningham. - Wypływa z Maracaibo. A wiezie pod pokładem beczki, w których jest jakieś szesnaście tysięcy dublonów w złocie. O tym właśnie statku chcielibyśmy z tobą porozmawiać, monsieur kapitan.

Jeśli Cunningham myślał, że Rackham zakrztusi się teraz z wrażenia, to grubo się pomylił.

- Ciekaw jestem zatem - czknął Johnny Szczęściarz - co robi tyle złota na jednym nędznym galeonie? A może gubernator Maracaibo chce ofiarować je jako jałmużnę piratom? No cóż, pomagając takim łotrom, nie zyska zbyt wielu szczebli w drabinie wiodącej do raju. A może, i w to bardziej wierzę, galeon ma towarzystwo. Na przykład trzy okręty wojenne, o których pańscy informatorzy, panie Joskowitz, jakoś zapomnieli?

- Galeon nie ma ziadnego towazistwa, panie Rackham - rzekł Żyd. - W tym hoku flota skahbowa płynie innym szlakiem. Nie zawija do Mahacaibo, więc gubehnator wysyła cohoczne daniny i podatki na własnych statkach do Havanny.

- Wiem już o tym - mruknął Rackham. - Połowa obwiesiów z Port Royal ostrzy sobie zęby na te bogactwa. A druga połowa rozmyśla, jak poderżnąć gardło tym pierwszym i zagarnąć złoto dla siebie. Największym kłopotem jest dla nich decyzja, czy zrobić to, zanim ich kompani zrabują złoto, czy też zaraz po tym.

- Nie, to nie tak, pan kapitan! Tzi statki wojenne, które mają pziewieźć złoto, to tylko pzinęta dla pihatów. Gubehnator chce wyphowadzić w pole bukaniehów i wysyła w tajemnicy złoto na pokładzie innego okhętu. Galeon “Santa Mahia" wypływa wkhótce z Mahacaibo. A pod pokładem w beczkach z mąką ma ukhyte dublony. Złote dublony, panie kapitan. Takie z khólem Hiszpanii wybitym na awehsie.

Rackham dolał sobie brandy. Doprawdy nie wiedział, co o tym myśleć.

- Skąd wiecie o wszystkim, panie Joskowitz? Wyczytaliście w kabale? A może powiedział wam o tym jaki żydowski prorok?

- Aj waj, zięby ja tak cebulami we Gdańsku handlował, jeśliby ja zełgał! - Joskowitz ściszył głos. - Dowiedział się o tym nie ja, ale kapitan Spahoł. I chciał na Hiszpanów napaść. Ale burza shoga przyśła i zatonęła pinasa pana kapitana, a wszistko to stało się koło

Ahuby. A tylko dziennik okhętowy Spahoła ocalał. Znaleźli go moi ludzie i odczitali... A tam były wszistkie plany kapitana.

Ta opowieść mogła być prawdziwa. Andrew Sparrow rzeczywiście przepadł bez wieści jakiś czas temu razem z okrętem. Plotki zaś głosiły, że zamierzał napaść na Hiszpanów gdzieś blisko Maracaibo.

- Pokaż mi ten dziennik.

Żyd wydobył zwój postrzępionych papierów. Wyglądało to jak fragment dziennika okrętowego wyrwanego z księgi. Część wpisów była nie do rozpoznania - papierowe karty zniszczyła wilgoć i morska woda. Na górze pierwszej strony widniał fragment jakiegoś zdania, zaczynającego się prawdopodobnie na poprzedniej karcie: ...uwolnijcie z piekła i niechaj Bóg Miłosierny ma nas w swojej opiece... He, he, od kiedy to Andrew Sparrow zrobił się taki religijny?

Dalej jednak były znacznie ważniejsze wpisy: Wyruszamy, aby zaczaić się na “Santa Marię" w połowie drogi do Havanny. Gubernator Maracaibo przewozi 16 tysięcy dublonów corocznych danin i podatków z hiszpańskich kolonii. Załadowano prowiant, prochy i kule...

Te wpisy naprawdę wyglądały na autentyczne. Zresztą podpisał się pod nimi własnoręcznie Sparrow.

- Zaczaimy się na “Santa Marię" przy południowym brzegu Grandę Caymane. - Cunningham przysunął się blisko do Rackhama. - Nieopodal Czarciej Rafy. Jak wyliczyłem, podróż do Havanny zajmie Hiszpanom przynajmniej dziesięć dni. Tak więc piątego dnia żeglugi “Santa Maria" osiągnie Caymany. A zatem, monsieur Rackham... - Cunningham poufale położył rękę na udzie kapitana. - Tam urządzimy zasadzkę.

Kapitan milczał. Czarcia Rafa cieszyła się złą sławą. Co roku rozbijały się tam jakieś statki, a płycizny i wybrzeża w południowej części wyspy pełne były wraków i ludzkich kości. To miejsce w sam raz nadawało się na to, aby posłać tam na dno kilku hiszpańskich diabłów.

- Jak uzbrojony jest ten statek?

- W dzienniku Sparrow napisał, że galeon ma nie więcej niż szesnaście dział. Z tego głównie falkonety i szlangi. Załoga nie jest liczna, choć dowodzi nią doś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin