Marie Ferrarella - Noc Świętego Mikołaja.doc

(293 KB) Pobierz

MARIE FERRARELLA

 

 

 

Noc Świętego Mikołaja

 

 

 

 

The Night Santa Claus Returned

 

 

 

 

 

Tłumaczył: Michał Wroczyński.


A jednak istnieje.

Mamie, dzięki której Boże Narodzenie, nawet wtedy, gdy miałyśmy tylko siebie, zawsze było czymś szczególnym. I Lucii Macro, dzięki której te święta były czymś szczególnym.


Przepis Marie Ferrarella – Pierogi z kapustą

 

– Ciasto: 1 jajo, 3 1/2 szklanki mąki, 1/2 szklanki wody, 1/2 łyżeczki soli

 

Wymieszaj wszystkie składniki. Dokładnie ugnieć i wyrób ciasto. Rozwałkuj je wałkiem na cieniutki placek, a następnie potnij na kwadraciki o wymiarach 8x8 centymetrów.

 

– Nadzienie: 1 kg kiszonej kapusty, 1 duża, drobno posiekana cebula, olej do smażenia, przyprawy do smaku

 

Obgotuj kiszoną kapustę, odsącz, odciśnij wodę tak, by kapusta była sucha. Na dużej patelni podsmaż na oleju posiekaną cebulkę. Gdy nabierze złocisto-brązowej barwy, dodaj kapustę i smaż całość przez około pięć minut. Przypraw solą i pieprzem do smaku.

 

– Wykonanie: woda do gotowania, rozpuszczone masło

 

Na wycięte z ciasta kwadraciki nałóż łyżką nadzienie z kapusty, a następnie zawiń je, formując niewielkie trójkąty. Pamiętaj, aby przed sklejeniem brzegów nieco je zwilżyć.

 

Gotuj pierogi we wrzącej, lekko osolonej wodzie przez pięć minut. Po wyjęciu i odcedzeniu wyłóż na talerz i podaj do stołu polane rozpuszczonym masłem.

 

Jeżeli za jednym razem nie uda się zjeść wszystkich (w co wątpię), nie martw się. Podsmażone i zrumienione na maśle będą następnego dnia wspaniałym śniadaniem. Smacznego!


Rozdział pierwszy

 

Ten strój miał jakieś tajemnicze właściwości.

Początkowo wydawało się, że jest to najnormalniejszy w świecie kostium. Kiedy zastępca kierownika piętra wręczył mu w przebieralni pudło, okazało się, że w środku jest typowy, jasnoczerwony kostium świętego Mikołaja, rozmiar czterdzieści dwa.

Stało się to wówczas, gdy włożył go na siebie. Kiedy wsunął ramiona w rękawy i zapiął kurtkę, zalał go potok żywych wspomnień, niczym przypływ jakiegoś czarodziejskiego oceanu, w którym ujrzał naraz odbicie Bożego Narodzenia widzianego oczami dziecka.

Timothy Holt popatrzył w lustro zajmujące całą ścianę przebieralni i poprawił białą perukę oraz brodę, które skrywały jego wzburzone jasne włosy i kwadratowy męski podbródek. Kiedy doprowadził już strój do porządku, mógł przysiąc, że czuje zapach pieczonych ciasteczek. Jego matka na święta zawsze robiła takie łakocie, ale zdążył już zapomnieć, jak bardzo lubił ich aromat. Zapomniał, jak ważne było dla niego Boże Narodzenie, święta szczególne i pełne czarów.

Gerald Lakewood obrzucił Tima szybkim, nerwowym spojrzeniem. Cud, że przed godziną udało mu się wynająć tego mężczyznę.

– Dobrze pan zamocował sztuczny brzuch? – zapytał. Tim skinął głową i poruszył biodrami, poprawiając wiszący z przodu dodatkowy ciężar. Poklepał się po brzuchu.

– Mam nadzieję, że nie odpadnie.

Gerald otworzył drzwi przymierzalni. W uszy nieprzyjemnie uderzył go gwar ludzi robiących w domu towarowym Mattingly’ego gorączkowe zakupy świąteczne.

– Musi pan tylko siedzieć i słuchać. I uśmiechać się do fotografa.

I robić notatki – zauważył w duchu Tim, wymijając Geralda.

Ruszył najbliższym przejściem i wszedł na ruchome schody, które zawiozły go do działu zabawek. Ze wszystkich stron dzieciaki uśmiechały się do niego, machały i coś wołały. Tim odpowiadał gestem ręki. Czuł, że się poci. „Wyposażenie" Mikołaja ważyło dobrych siedem kilogramów, ale mimo tego ciężaru czuł się dużo lżejszy niż zazwyczaj. Bardziej wolny. Pomachał do dziewczynki, która miała najwyżej trzy lata, i dziecko wlepiło w niego wielkie, pełne zachwytu oczy. Tim od dawna już nie był tak pogodny. Czuł się cudownie.

Napomniał się w duchu, że ma do wykonania pracę. Nie robił tego wszystkiego dla zabawy czy kaprysu. Prowadził badania.

– Proszę, niech pan tutaj usiądzie – powiedział Gerald, wskazując obite czerwonym aksamitem, przypominające tron krzesło, ustawione na niewielkim podium. Po lewej stronie krzesła znajdowała się chatka z elfem w środku, a na statywie stał aparat fotograficzny. Zdjęcie berbecia ze świętym Mikołajem kosztowało sześć dolarów.

Wszystko ma swoją cenę, pomyślał melancholijnie Tim. Gdyby jednak było inaczej, nie miałby pracy.

– Nie wiem, co odbiło Jackowi – mruknął Gerald. – Był u nas Mikołajem od pięciu lat. – Popatrzył na poprawiającego właśnie pas Tima. – I nie potrzebował sztucznego brzucha.

Może i nie, przyznał w duchu Tim, ale potrzebował dodatkowych trzystu dolarów, które zapłacił mu za natychmiastowe odstąpienie tej roli! Trzysta dolarów i całą gażę. Tima nie interesowały pieniądze, które za tę pracę płacił dom towarowy. Interesowała go jedynie rola świętego Mikołaja w popularnym sklepie.

– Dostał zapalenia ślepej kiszki – wyjaśnił Tim, któremu wytłumaczenie to przyszło akurat do głowy. Ostatecznie Jack mógł tej pracy potrzebować jeszcze w przyszłym roku. A Timowi potrzebna była na trzy tygodnie, żeby opracować raport handlowy.

– No cóż, tak się szczęśliwie składa, że może go pan zastąpić – powiedział Gerald pocierając brew.

– Po to ma się bratanka – odmruknął Tim. Tak bowiem przedstawił się Geraldowi. Wszystko poszło gładko.

Nagle pojawił się przed nim ciemnowłosy chłopiec, wyrywając dłoń z ręki najwyraźniej śpieszącej się matki.

– Jesteś bratankiem Mikołaja? – Dziecko bacznie przyjrzało się Timowi.

– Co? – Tim zakaszlał i dodał niskim, grobowym głosem: – Nie, to ja jestem prawdziwym Mikołajem. Mówiłem o swoim bratanku.

Chłopiec zacisnął usta.

– Nie wiedziałem, że Mikołaj mą bratanka.

– Pewnie, że ma. – Tim skinął na chłopca. – Ale lepiej pomówmy o tobie. – Uszczęśliwione dziecko usadowiło się Mikołajowi na kolanach. – Co chcesz ode mnie dostać?

Tim słuchał dźwięcznych dziecięcych głosów przez blisko trzy godziny. Spodziewał się czegoś całkiem innego. Nie było w nim żadnej rezerwy i niezdecydowania – nie potrafił sobie tego wytłumaczyć... Czuł się rozluźniony, jakby od urodzenia grał rolę świętego Mikołaja i rozmawiał z dziećmi. W tej chwili nie był Timem Holtem, dyrektorem Holt Enterprises, firmy marketingowej, która zaledwie w ciągu sześciu lat z nic nie znaczącego przedsiębiorstwa przekształciła się w czołową instytucję w tej branży. A już na pewno nie był wynajętym przez Imagination Toys badaczem, który miał zebrać informacje, co dzieci – a nie ich rodzice – naprawdę chcą dostawać na gwiazdkę.

Tim czuł, że należy do tego miejsca jako... święty Mikołaj.

To zapewne naftalina lub jakiś inny środek chemiczny, w którym od lat przechowywano ten kostium, sprawił, że Tim wpadł w tak euforyczny nastrój.

W miarę upływu godzin euforia rosła. Nie mieściło mu się to w głowie i w końcu przestał zastanawiać się nad tym problemem. Cokolwiek było tego przyczyną, Tima ogarnął błogi nastrój. Siedział na wygodnym pluszowym krześle i pozwalał pani Mikołajowej – siwowłosej kobiecie w okularach bez oprawki – przyprowadzać do siebie dzieci. Tak, był w siódmym niebie! Takiego uniesienia nie doświadczał nawet wtedy, kiedy urzędował w swoim gabinecie. Dzieci spoglądały na niego z ufnością, a jemu coraz bardziej przypadało to do serca. Uwielbiał słuchać ich paplaniny, szeptem przekazywanych Mikołajowi do ucha informacji, jakich prezentów spodziewają się pod choinką.

Dzięki swej niezwykłej pamięci uporządkował ogromną ilość informacji napływającą od małoletniej klienteli. Natychmiast katalogował w myślach wszystkie typy zabawek, o które nieustannie prosiły dzieci. Minuty zamieniły się w godziny, ale Tim, pochłonięty swym magicznym zajęciem, zupełnie stracił poczucie czasu.

Dlatego też początkowo nie zwrócił uwagi na jasnowłosego chłopca. Po prostu w pewnej chwili dostrzegł go, jak oparty o ladę przy kasie spogląda na niego z pełnym samozadowolenia wyrazem twarzy. Dziecko miało najwyżej sześć lat i było samo.

Sześć lat to wiek, w którym jeszcze bez zastrzeżeń wierzy się w świętego Mikołaja. Tim pamiętał, że sam bardzo długo w niego wierzył; pod koniec już tylko po to, żeby choć na trochę zatrzymać odchodzące dzieciństwo.

Pulchna blondyneczka w sukience w barwne kleksy zsunęła się z kolan Tima, zachwycona tym, że Mikołaj obiecał spełnić każde jej życzenie. Tim odwrócił się w stronę chłopca opartego o ladę, ale w tej samej chwili ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Ujrzał radośnie uśmiechniętą panią Mikołajową.

Zamrugał oczyma.

– Słucham?

– Powinieneś trochę odpocząć, Mikołaju – powiedziała i od grupki malców dobiegł cichy jęk zawodu.

– Niedługo wrócę – zapewnił Tim, puszczając do nich perskie oko.

Wstał z krzesła. Dzieci, które brał na kolana, spłaszczyły mu nieco sztuczny brzuch. Poklepał się po żołądku, dyskretnie doprowadzając do porządku grubą wkładkę. Zszedł z podium i zbliżył się do chłopca przy kasie. Ujrzał wbite w siebie duże jasnoniebieskie oczy. Patrzyły wyzywająco.

Tim uśmiechnął się, broda na jego szerokich policzkach lekko zafalowała.

– Cześć.

Świetliste oczy popatrzyły na Mikołaja obojętnie, prawie wrogo.

– Cześć – odparło dziecko jak echo, a następnie wsunęło ręce do kieszeni i odwróciło się. Tim był pewien, że chłopak ma dłonie zaciśnięte w pięści. Zastanawiał się dlaczego.

– Czy wiesz, kim jestem? – zapytał starając się, żeby jego głos nie brzmiał zbyt protekcjonalnie.

Chłopiec, ciągle odwrócony tyłem, zaczął z uwagą badać zabawkę – ciężarówkę o dużych, szerokich kołach. Dotknął kciukiem jednego z nich, obrócił je – najpierw do tyłu, a potem do przodu.

– Facetem, który udaje świętego Mikołaja.

Tim wiedział, że nie ma sensu przekonywać dziecka, iż jest inaczej. Chłopiec wiedział swoje i za skarby świata nie zmieniłby tej opinii.

– No cóż, sam Mikołaj jest w tym roku bardzo zajęty i musi wynajmować ludzi...

Chłopiec odstawił samochodzik i popatrzył na Tima zadziwiająco dorosłym wzrokiem.

– Wcale nie.

– Wcale nie? – zdziwił się Tim, zbyt oszołomiony, żeby odpowiedzieć coś z sensem.

Chłopiec zacisnął usta, po czym dodał twardo:

– On nie istnieje.

Ponieważ rozmowa przybrała obrót zbyt poważny, żeby prowadzić ją na odległość, Tim przysunął się do chłopca i przykucnął. Ich twarze znalazły się na tym samym poziomie.

– Naprawdę?

Na twarzy dziecka odmalował się gniew i uraza, tak namacalne, że Tim mógł prawie ich dotknąć.

– Pewnie. Nie wiesz o tym?

Cóż sprawiło, że to dziecko było właśnie takie?

– Ile masz lat?

Chłopiec wspiął się na palce.

– Sześć.

Było to bardzo małe sześć lat!

– A zatem nie wierzysz we mnie... eee... to znaczy w świętego Mikołaja?

– Nie. – Zabrzmiało to jak zamknięcie drzwi. Tym razem stojącemu twarzą w twarz z Timem chłopcu nawet nie zadrżał głos.

– Jesteś tego absolutnie pewien? – spytał łagodnie Tim. Chłopczyk ponownie wepchnął ręce do kieszeni, jakby gest ten miał dodać mu sił i odwagi.

– Jasne.

Tim nie miał zielonego pojęcia, czemu ciągnie ten temat. Może to przez ten strój, który miał na sobie? A może dlatego, że nie spotkał dotąd dziecka tak kompletnie odartego z marzeń, nadziei i fantazji.

– A skąd masz tę pewność?

Chłopiec głęboko wciągnął powietrze, jakby szykował się do udźwignięcia ciężaru własnych słów.

– Ponieważ w zeszłym roku prosiłem o tatusia, i mi go nie przyniósł.

Tim w zadumie szarpnął brodę nie przejmując się wcale tym, że trochę ją przekrzywił.

– Tata to wygórowane żądanie. Chłopiec buntowniczo uniósł podbródek.

– Nie dla świętego Mikołaja. Jeśli to prawdziwy święty Mikołaj... – Urwał i dokończył cicho: – Ale on nie jest prawdziwy.

Tim położył dłoń na ramieniu dziecka. Sprawiło mu przyjemność, że chłopiec nie odtrącił jej.

– A co stało się z twoim tatą?

– Nie wiem – odparł cichym, bezradnym i pełnym bólu głosem chłopiec. – Nie ma go już od dawna. Od tak dawna, że go nie pamiętam. – Uniósł twarz i zaczął mówić szybciej.

– Prosiłem o tatę i o kolejkę elektryczną, żebyśmy się mogli razem bawić. I żeby mama nie była taka smutna. – Potok stów ustał i dziecko zmarszczyło brwi. – Ale nie dostałem taty.

– Może w tym roku... – odezwał się Tim, siłą woli zmuszając się do pogodnego uśmiechu.

Ale brwi chłopca pozostały zmarszczone.

– Nie. Przeprowadziliśmy się.

Tim bezskutecznie próbował doszukać się w tym stwierdzeniu logiki.

– A co ma jedno do drugiego? Chłopiec westchnął niecierpliwie.

– Przyjechaliśmy z daleka. Nikogo tu nie znamy. A tatusiowie w sąsiedztwie mają już dzieci. Pochodzimy z Ohio.

– Nazwę stanu dziecko powiedziało z wyraźnym ożywieniem. – Tu nie podoba mi się nic a nic.

Tim, który pochodził z Kalifornii bardzo kochał ten zakątek kraju.

– Kalifornia jest wspaniała. Chłopiec wciąż był nie przekonany.

– Tu nie ma śniegu.

– Cóż, to prawda, ale...

– Wiem, że nie jesteś prawdziwy... to znaczy wcale nie ma Mikołaja – poprawił sam siebie chłopiec. – Ale ja uwielbiam śnieg. – Jeszcze bardziej się nachmurzył. – W tym roku będziemy mieli sztuczną choinkę. Mama mówi, że to dużo taniej. – Głos mu zadrżał. – Nie ma niczego prawdziwego.

Dawno już nic nie poruszyło Tima do tego stopnia.

Zapragnął nagle przygarnąć do siebie dzieciaka, powiedzieć, że wszystkie smutki miną, wszystko będzie dobrze. Ale żadnego taty z worka wyciągnąć nie mógł.

– Jak się nazywasz?

Dziecko otarło grzbietem dłoni łzę z policzka.

– Robbie. Robbie Lekawski.

– A co tu robisz sam? – Tim rozejrzał się, ale w tłumie kupujących nie zobaczył nikogo, kto gorączkowo szukałby małego, jasnowłosego chłopca.

– Wcale nie jestem sam. Jestem z mamą. – Robbie rozejrzał się. – Gdzieś tu musi być.

– Gdzieś?

– Musiała się zgubić – w oczach Robbie’ego pojawił się niepokój.

Tim ujął w swą dużą, ubraną w rękawiczkę dłoń małą rękę dziecka.

– Więc lepiej jej poszukajmy, zanim zacznie się niepokoić – powiedział łagodnie.

Pani Mikołajowa z pewnością wie, co zrobić z dzieckiem, które się zgubiło – pocieszył się w myślach Tim. Rozejrzał się, ale jego towarzyszki już nie było. Najwyraźniej zrobiła sobie przerwę.

– Mamusia nie pozwala mi rozmawiać z obcymi – oznajmił nieoczekiwanie Robbie.

Tim popatrzył na niego z góry i szeroko się uśmiechnął.

– Ależ ja nie jestem obcy. Jestem ziemskim przedstawicielem świętego Mikołaja.

– Już ci mówiłem, że w niego nie wierzę – z uporem powtórzył chłopiec.

– Zgoda. Ale ja wierzę – odparł Tim i zaprowadził chłopca na swoje podium.

– Robbie!

Tim Holt zawsze był święcie przekonany, że istnieje na świecie ta jedna, jedyna kobieta. Nigdy jej wprawdzie jeszcze nie spotkał, ale wcale mu to nie przeszkadzało.

Wiedział, że ta konkretna osoba gdzieś istnieje. I wszystko było wyłącznie kwestią czasu. Pewnego dnia, w ten czy inny sposób, zapewne w chwili, kiedy będzie się tego najmniej spodziewał, spotka ją na swej drodze.

I natychmiast pozna, że to ona.

Ale w najkoszmarniejszych snach nie przychodziło mu do głowy, że stanie się to w chwili, kiedy na twarzy będzie miał długą, białą brodę i krzaczaste brwi opadające na oczy.

– Robbie, gdzież ty się podziewasz?

Laura Lekawski opadła na kolana i przytuliła do siebie syna. Z jej oczu płynęły łzy. Nie wiedziała, czy ma płakać i tulić dziecko, czy spuścić mu tęgie lanie za to, że tak ją wystraszyło. Przez ostatnie dwadzieścia minut, kiedy szukała synka, ułożyła już w myślach kilkanaście najgorszych scenariuszy.

– Jestem tutaj, mamo. Rozmawiam z nim – odezwał się Robbie stłumionym głosem, gdyż matka tuliła jego twarz do piersi. Dzieciak wywinął się z objęć Laury i wskazał Tima.

Laura uniosła twarz i ujrzała uśmiechającego się do niej szeroko świętego Mikołaja.


Rozdział drugi

 

Tim zawsze myślał, że kiedy już się zakocha, będzie to proces powolny, niczym rozwijający się stopniowo wątek ciekawej powieści. Powieść jednak okazała się dreszczowcem, który od pierwszej strony bez reszty pochłonął jego uwagę. Sądził, że budząca się miłość, niczym rozwijająca się piękna suita, w miarę powtarzania się refrenu powoli zapadałaby w jego duszę, serce i głowę. Ale rzeczywistość nie miała nic wspólnego z liryczną pieśnią. Był to raczej ognisty marsz Johna Philipa Sousy’ego, który od pierwszego grzmiącego tonu bez reszty wziął Tima w swe posiadanie.

To nie miało sensu. Czy można się zakochać w ułamku sekundy? Po ciele Tima przeszedł dreszcz; w jednej chwili wrył sobie w pamięć najdrobniejsze szczegóły fizjonomii cudownej kobiety, którą ujrzał przed sobą. Lęk o Robbie’ego sprawił, że dziewczyna była zarumieniona, sprawiała wrażenie zagubionej, co jeszcze bardziej potęgowało zachwyt Tima.

Poczuł, że świat wokół niego zaczyna wirować.

Laura, nie wypuszczając z ręki dłoni Robbie’ego, podniosła się z kolan. Najwyraźniej była w pełni świadoma tego, że on – święty Mikołaj – gapi się na nią jak cielę na malowane wrota. Ogarnął ją nagły niepokój.

Tim za wszelką cenę chciał wykorzystać tę szansę. Jak ma na imię ta niezwykła istota? Czy naprawdę jest niezamężna?

Nie mógł jednak zdobyć się na odwagę, by od razu zaspokoić swoją ciekawość.

Za tę niewybaczalną zwłokę musiał zapłacić. Po ramieniu poklepała go pani Mikołajowa. Odwrócił głowę i napotkał jej miły, uprzejmy uśmiech.

– Święty Mikołaju, koniec przerwy. Dzieci czekają.

– Pani synek wcale się nie bał – oświadczył Tim matce Robbie’ego, gorączkowo szukając w myślach słów, które choć trochę przypominałyby mowę kulturalnego człowieka, a nie bełkot idioty.

Laura spojrzała na syna i wyraz jej twarzy się zmienił.

– On nie, ale ja tak. – Rzuciła świętemu Mikołajowi ostatnie spojrzenie. – Dziękuję, że pan go odnalazł.

Odwróciła się, żeby odejść. W jednej ręce trzymała torby ze sprawunkami, w drugim dłoń dziecka.

– To on mnie znalazł! – zawołał zrozpaczony Tim. Pani Mikołajowa coraz energiczniej ciągnęła go za rękaw,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin