Jan Twardowski
Niebo w dobrym humorze
Warszawa 1998
Wszechświat Go nie ogarnie
a zmieścił się w żłobie
Wszechmogący a nie wszystko może
skoro cierpliwie sam prosi o miłość
bliski a taki jakby Go nie było
poważny bo tak mądry że cieszyć się umie
Bywa że w czasie procesji chlapa niepogoda
ksiądz biskup zmókł jak kaczor
nawet mimochodem ktoś pomyśli
że chciałby uciekać na wodę
nie gorsz się
wszystko ważne pośród rzeczy wiecznych
uśmiech Boga to łaska co rozumie śmiesznych
w świecie w którym świat się świata boi
ukryj mnie w spokoju paradoksów Twoich
chociaż ciężka jesień
księżyc się przeziębił
srebrny zasmarkany
a poza tym jak zawsze
pogrzeby rodzinne
kasztany opłakują ostatnie kasztany
a nieszczęście — to szczęście
lecz na razie inne
Mam swoją Matkę Bożą
chodzi po Lipkowie z pieskiem
co nie wierzy
że ziemia to ciało niebieskie
Śnieg pada jasny przytomny
lecz nie wie co się tu stało
Poznałem że przeszło koło mnie
Twe niewidzialne ciało
Daj mi wiersze zwyczajne
w burzy pogodne
takie przez całe życie
niemodne
Każde spojrzenie może być ostatnie
także i uśmiech
list bez dalszych listów
słowo po którym już nie będzie słowa
pies co łapy nie poda na dobranoc
mąż co nie wytrzeźwiał i uciekł przez grzeczność
dlatego ludzie całują kochają
bo serca i po zawale modlą się o wieczność
Jest łza dyskretna by nie pytać dalej
jest łza taka co nie wiadomo
czy żegnać czy witać
jest taka łza której się zdawało
że mózg się wstydzić winien
nie porządne ciało
jest łza dewotka między pacierzami
jest łza twardsza od słowa
jest zabawna tak jak pensja goła
taka i owaka
a każda niemowa
Mądry jest chrabąszcz co zagląda w oczy
i nawet to nieważne co się wydarzyło
krzyż
bo zawsze tłumaczy
że ból wstydzi się w kącie
kiedy przyjdzie miłość
i to nagle przerwane
jak królik zdziwione
to co ludzkie więc niedokończone
Na świecie zachód słońca
jak adoracja rany
w muzeum kawał płótna zamalowany
w świecie łabędź syczy kura gdacze pies wyje
a w muzeum tyle piękna co nie żyje
Nie chcieć być wielkim poetą
nie chcieć być wielkim malarzem
nie chcieć być wielkim nikim
w świecie za wielkim
w czasie za krótkim
Bóg się nie wstydzi że taki malutki
Litanio loretańska
nie mów tylko o Matce Boskiej dorosłej
żeby być Królową
trzeba być królewną
żeby być Wieżą Dawida
trzeba na palce się wspinać
Nie bój się
niech myślą najprościej:
za mała więc urośnie
Znajomy z przypowieści Pana Jezusa powinien dać sto beczek, a dał tylko pięćdziesiąt; miał dać sto worków, a dał tylko osiemdziesiąt.
Chyba z matematyki dostałby dwóję — nie umiał liczyć, wciąż dawał za mało.
Kto zawsze daje więcej i nigdy się nie myli?
Mamusia Jurka była zmęczona. Zepsuła się winda i musiała iść aż na czwarte piętro z cielęciną w siatce. Kiedy przyszła do domu, poprosiła:
— Jurku, podaj mi pantofle.
On podał jej tylko jeden pantofel. Kiedy sam za dużo biegał, zmęczył się, bolały go nogi, lewa i prawa, mamusia podała mu cztery pantofle, dwie pary.
Kiedy ktoś kocha — zawsze daje więcej, a kiedy nie kocha — to zawsze mniej.
Pewna dziewczynka dawała mało,
bo jej się kochać nie chciało.
Moja wina, moje winy,
obskubały mnie dziewczyny.
Dziękuję ci, tatusiu, za pierścień, sandały,
za płaszcz, którym się jak żaglem owinę,
za niebo w oczach twoich
i cielęcinę.
Przepraszam cię, tatusiu, że się tak wściekałem
na brata naiwniaka,
którego dziewczynki obskubały jak kurczaka.
Bez nowego płaszcza, sandałów, pierścionka
cierpię jak pies bez ogonka.
Miłość stale się spieszy
nie czeka na szafę
na śmierć babci po której przychodzi mieszkanie
boi się czekać jak plama na pranie
Po latach ze spuszczonym ogonem półżywa
przywlecze się już cierpliwa
Kruk zawsze ostrożny
czapla kręci głową
czarna kania krąży i nagle zawisa
słowik pierwszy przybywa
słowikowa potem
umrzeć — to iść dalej niż z powrotem
Oczywiście że Bach największy
można go stale słuchać
ale w deszczu w śniegu
co się na nosie rozbeczał
jest coś więcej niż sztuka
Tak piękny że nietrwały
tak piękny że nieprawdziwy
tak piękny że obrzydliwy
U nas spokój
A babcia?
Kołdrą w żółte bratki się przykryła
przed śmiercią wypoczywa
Drzwi zadrżały — kto to?
— śmierć
weszła drobna malutka z kosą jak zapałka
Zdziwienie. Oczy w słup
A ona
— przyszłam po kanarka
Boże coś stworzył niebo piekło ziemię
daj nawet w lichym wierszu
ocalić wzruszenie
Przeminą romanse
czcigodne małżeństwa
jak słonie własną nadwagą zmęczone
zostaną tylko malutkie szczęścia
miłości niespełnione
Takiego wiersza dziś się nie drukuje
trzyma się go w gołym sercu
jak pierwszą miłość i dwóję
niemodny stary jak Syrokomla
ale nie kłamie
mała święta Tereska
uczy się takich na pamięć
Gdy śmierć przyjdzie z doktorem
by oczy otwierać
nikt nie mówi słów brzydkich
nie krzyczy cholera
kto nie umie być cicho
najciszej umiera
Czas wprost od Boga
spokój darowany
stale tylko dajemy to czego nie mamy
Długi dłuższy najdłuższy
nijaki okropnie zwykły
chudy chudzielec nieboszczyk
dzień bez modlitwy
Potrzebny mi jest księżyc staroświecki
przynajmniej przedostatnie miejsce
pierwszy lepszy święty
pies co szczeka na szczęście
i list zmarłej siostry
jak warkocz obcięty
...
prosze