Monsarrat Nicholas - Łgarz.pdf

(1673 KB) Pobierz
MONSARRAT NICHOLAS
ŻEGLARZ
CZĘŚĆ PIERWSZA
Tchórz
1588
Mężczyzna stał przy samej granicy zasięgu wód pływowych, trochę z dala od swych towarzyszy,
nie garnąc się do rozmowy z załogą barkasa*, pragnąc tylko cieszyć się gorącym słońcem lipcowym i
krótką chwilą spokoju wybrzeża Plymouth. Jego barkas, który przywiózł wiceadmirała i dziesiątkę
szlachetnie urodzonych wolon​tariuszy, stanął w pewnej odległości od schodów wyładunkowych
basenu Sutton, aby uniknąć tłumu zawsze gromadzącego się wokół ich dowódcy, gdziekolwiek tylko
się pokazał, w Plymouth czy w każdym innym miejscu w południowo-zachodniej Anglii. Kiedy więc
on oraz inni wielcy panowie ruszyli do Plymouth w swoich sprawach, załoga wyciągnęła łódź na
brzeg i złożyła wiosła wzdłuż burt.
Teraz wszyscy stali w bezczynnym oczekiwaniu, radzi ze słońca, twardości piasku pod bosymi
stopami i schronienia przed silnym wiatrem, ubijającym wody zatoki plymouckiej na szarobiałą
pianę.
Mężczyzna na uboczu był średniego wzrostu, barczysty, powolny w ruchach. Skórę miał opaloną
na brąz. Marynarskim zwyczajem stał na szeroko rozstawionych nogach. Jak przystało członkowi
załogi wiceadmiralskiego barkasa, był — tak jak i jego towarzysze — porząd​nie ubrany. Pikowany
kaftan wspaniale zdobiły zielono-białe tudo- rowskie lamówki. Na łodzi powiewał proporzec
wiceadmiralski, ofiarowany niedawno przez Wysokiego Lorda Admirała Anglii.
Młody marynarz stojący na granicy zasięgu wód pływowych, zwący się Mateusz Lawe, wybrany
przez wiceadmirała na sternika jego łodzi i w związku z tym cieszący się zasłużonym autorytetem,
miał prawo trzymać się oddzielnie. Ze swego miejsca kątem oka spoglądał w dół na załogę złożoną z
wyszkolonych przez siebie marynarzy, gotów przyciszyć ich gadaninę, gdyby zaczęli zachowywać się
zbyt ordynar​nie lub hałaśliwie.
Za jego plecami rozciągał się basen Sutton, wewnętrzny port Plymouth. Ten basen i pobliski
Cattewater oraz cała zatoka były jednym lasem okrętów, mozaiką suszących się żagli, stromych
dę​bowych hulków, kołyszących się masztów oraz flag i proporców rozwiewanych przez rześki
południowy wiatr.
1011424832.002.png
Przed nim leżało miasto, gwarne i rojne od ludzi, i zielone zbocza Plymouth Hoe. Mateusza
Lawe'a jednak interesowały rzeczy drob​niejsze, a jego spojrzenie ślizgało się głównie po znaczących
się na piasku śladach zasięgu wód pływowych, szczątkach z rozbitych statków, wodorostach,
kawałkach drewna, bladych skorupkach krewe​tek i krabów, luźnych skrętach lin i wypolerowanych
muszlach małży — błękitnych, krwistoczerwonych i w żółtym kolorze brzasku.
Mateuszowi ta granica pływów kojarzyła się ze spokojem. Była chyba jedynym spokojnym
miejscem w Anglii tego dnia, bo wszędzie indziej, w Plymouth i w południowo-zachodnich rejonach
kraju, faktycznie w całym królestwie, panował zgiełk, demonstrowanie gotowości bojowej,
bufonada, ciężki trud i strach.
Już prawie osiem tygodni stali w porcie, ale ten czas okazał się za krótki na załatwienie
wszystkich niezbędnych spraw, na przygotowa​nie “Revenge"* i pozostałych okrętów angielskiej floty
do stawienia czoła potędze Hiszpanii i butnym donom*. We wszystko, czego było im trzeba, musieli
zaopatrzyć się w Plymouth; a Plymouth, najświet​niejszy port Anglii, ledwie był w stanie pomieścić
tłumnie przybywają​ce dniami i nocami okręty i ich załogi.
Nie było młodego mężczyzny w promieniu dwudziestu mil ani dziadka do niedawna drzemiącego
w cieple kominka, którzy by nie harowali na pokładzie jakiegoś okrętu lub nie wykonywali tego
samego rodzaju pracy na lądzie.
Za dnia barkasy, kutry, bączki i pinasy kręciły się tam i z powrotem, przewożąc ludzi i broń;
fliboty wyładowane żywnością pilnie wypeł​niały swe zadania, a kutry do przewożenia prochu, z
czerwonymi chorągiewkami ostrzegającymi przed niebezpieczeństwem, ostrożnie kluczyły między
okrętami. Na lądzie cieśle okrętowi, żaglomistrze i zbrojmistrze trudzili się zapamiętale, aby
wykonać wszystko, czego od nich żądali kapitanowie, nawigatorzy i artylerzyści, czy chodziło o
nowe drzewca, lniane liny, spiżowe działo albo starą kolubrynę, czy o amunicję artyleryjską i baryłki
na słodką wodę.
Wieczorem ci wszyscy mężczyźni wałęsali się po nabrzeżu, tłoczyli w podcieniach domów,
napełniali gwarem barbakan i pili w tawernach — “Pod Głową Turka" przy St Andrew's Street,
“Pod Mitrą" i “Pod Głową Papieża" przy Looe Street, gdzie miał swoją kwaterę sam
wiceadmirał. Pili ostro, powodowani brawurą albo strachem, jak zawsze marynarze w przeddzień
bitwy, albo skrywszy się w jakimś kącie bazgrali listy do żon. Czasem zabawiali się z dziewczynami
lekkich obyczajów, jeśli nie zostały wygnane z miasta przez tego zacnego obywatela, wielce
szacownego burmistrza, pana Williama Hawkinsa.
Zawsze jednak następnego ranka wracali do pracy na swoich okrętach albo w swoich kuźniach,
zamieniając Plymouth, od Wyspy Św. Mikołaja do cypla Hoe, w kocioł wojennych przygotowań.
Tak było przez ostatnie dwa miesiące albo i dłużej. A teraz, gdy zrobiono już wszystko, co było
można, i gdy dzięki temu szpic włóczni Anglii stojącej u progu wojny został wyostrzony i
wycelowany, załoga barkasa czekała, tak jak przedtem wyczekiwała na stu brzegach, od Plymouth do
Brazylii, od Nombre de Dios do Cieśniny Magellana, na największego żeglarza świata.
1011424832.003.png
Znali jego zalety jako człowieka, lecz widzieli też w nim jaśniejący symbol sukcesu: Sir Francis
Drakę, niegdyś burmistrz Plymouth, członek parlamentu i wiceadmirał Anglii, jako pierwszy
głównodowo​dzący wyprawy opłynął glob, żłobiąc swój ślad wokół całej kuli ziemskiej.
Niezapomniany herb tego obsypanego zaszczytami korsarza, naj​słynniejszego winowajcy swoich
czasów, podniesionego do godności szlacheckiej wolą królowej po jego powrocie z
niewyobrażalnymi wprost skarbami, opisano w taki oto sposób:
“Czarne tło, pas biegnący faliście przez środek tarczy między dwoma srebrnymi gwiazdami
polarnymi; rumpel z ozdobą w formie kuli ziemskiej, powyżej okręt pod żaglami sterowany za
pomocą złotych lin przez dłoń wysuwającą się z chmur; wszystko w odpo​wiednich barwach, z tymi
słowami: Auxilio Divino — Z Bożą pomocą..."
Było to nazwisko, które porażało zwykłych prostaczków, inspiro​wało zaś nawet szlachetnie
urodzonych zawistników. Sir Francis Drakę wytrzymywał wszelkie porównania również wśród
wielkich panów z jego sfery, nie mających sobie równych a będących żeg​larzami, wojownikami i nie
bojącymi się ryzyka podróżnikami, jak Raleigh, Frobisher, Humphrey Gilbert, lordowie Essexu i
Leices- teru oraz lord Howard Effingham, Richard Grenville, John Hawkins.
Cóż zatem dziwnego, że gdy potrzebował ochotników na okręty wyruszające przeciwko groźnej
hiszpańskiej Armadzie, mężczyźni i chłopcy z całej zachodniej Anglii zgłaszali się tłumnie pod jego
sztandar? Pośród załogi barkasa znalazł się jeden taki, wiejski chłopak, który przeszedł całe sto mil z
Shepton Mallet w Somerset; chociaż wyrósł w gospodarstwie rolnym, gdzie pracował jak jego
przodkowie, przykładał się do wiosła, jakby całe życie nie robił nic innego.
Mateusz Lawe, sierota-włóczęga ze szkoły dla ubogich w Barns- taple, zwabiony przed dziesięciu
laty tym samym magnesem, także zamienił pług na żagiel. Drakę, sławny dowódca, dla którego wody
Kanału Angielskiego i Morza Irlandzkiego były zbyt ciasnym więzie​niem, pociągnął za sobą
marynarzy na sam koniec świata, jak kobieta kochanka czy pasterz swoją trzodę.
Gdy niemal w przeddzień bitwy na rozkaz królowej na stanowisko admirała zamiast Sir Francisa
Drake'a został wyznaczony lord Ho​ward Effingham, niektórzy ośmielili się wyrazić sprzeciw. Wielu
zaklinało się, że nie chodziło tu o zasługi, lecz o pozycję społeczną; że błahy powód, iż na czele
hiszpańskiej Armady stanął książę Mediny Sidonii, miał podobno wystarczyć do uznania za rzecz
konieczną, aby postawić mu naprzeciw człowieka znakomitego rodu — jakby to herby mogły walczyć
ze sobą.
Czemuż, pytano w gorących sporach, kapitan o takich zaletach jak Sir Francis, człowiek, któremu
towarzyszy szczęście, znany jako ten, kogo Hiszpanie boją się śmiertelnie, miałby opuścić swój
proporzec, gdy jego zdolności i dokonania dają mu tytuł do objęcia dowództwa nad całością
wyprawy? Ale Drakę nie życzył sobie żadnych buntow​niczych pomruków; z całą kurtuazją wypłynął
na czele swojej eskadry na powitanie nowego lorda admirała, oddając salut na cześć “Ark Royal" i
innych wielkich okrętów Korony. Przy dźwiękach trąbek i bębnów opuścił swą banderę i na jej
miejsce wciągnął proporzec wiceadmiralski. Nie uznawał niesubordynacji, charakterystycznej dla
ludzi niższego stanu.
1011424832.004.png
Później nakazał, aby nikt z jego flotylli, od najwyższego rangą oficera do chłopca okrętowego, nie
próbował wyrażać żalu z tego powodu. W dniu Zielonych Świąt razem z lordem Howardem
przystąpił do komunii świętej i zawsze demonstracyjnie był tego samego zdania co postawiony nad
nim admirał.
Takie zachowanie, leżące w jego naturze i będące odbiciem subordynacji i panowania nad sobą
właściwego starożytnym Rzymia​nom, musiało bardzo dziwić tych, którzy uważali go za pirata i
żądnego łupów korsarza.
II
Wśród załogi barkasa zapanowało poruszenie — wszyscy wskazy​wali coś na morzu. Mateusz
Lawe, zajęty obserwacją muszli dziwacz​nie wygiętej w kształt perłowego napierśnika, wrócił do
rzeczywistości usłyszawszy wołanie jednego z marynarzy:
— Mateuszu! Zwiadowcza pinasa!
To wołał John Waggoner, ceniony za bystry wzrok; on to podczas rejsu naokoło świata zawsze
pierwszy dostrzegał wypatrywany przez wszystkich ląd, czy to u wybrzeży Brazylii, czy na
niegościnnych szerokościach geograficznych Cieśniny Magellana, czy wreszcie na zdradliwych
wodach Moluków.
Przysłoniwszy oczy przenikliwe jak u orła, patrzył i wskazywał równocześnie; teraz już wszyscy
widzieli to, co zwróciło jego uwagę w kierunku południowym, na samym skraju zatoki plymouckiej
— mały dwumasztowiec pod pełnymi żaglami, wyglądający jak pinasa i płynący z wielką
prędkością.
Mateusz Lawe cofnął się o krok w górę, żeby mieć szerszy widok.
— John, czy to naprawdę ona?
— Tak — odparł John Waggoner tonem wyrażającym dumę z własnej pewności. — Widzę na
fokmaszcie proporzec jego wiel- możności... To “Golden Hind"*, wraca.
“Golden Hind" to była nazwa omen dla nich wszystkich, cho​ciaż nie był to słynny okręt Drake'a,
który opłynął świat, lecz inny, o tej samej nazwie, dowodzony przez Thomasa Fleminga, a wysła​ny
wiele tygodni temu w kierunku Sleeve u wejścia do Kanału, między Ushant* i wyspy Scilly, dla
wypatrywania nadpływających hiszpańskich donów.
Patrzyli, jak pchana w ich stronę silnym wiatrem pinasa mija ogromne okręty flotylli, pochyla
banderę przed admirałem na “Ark Royal" i oddaje taneczne ukłony najeżonej działami Wyspie Św.
Mikołaja, osobiście ufortyfikowanej przez Drake'a dla obrony przed Hiszpanami, a potem zwija
żagle jeden za drugim w miarę zbliżania się do zamkniętych wód basenu Sutton.
Widać było, że płynie z największym pośpiechem. Gdy po​deszła bliżej, zobaczyli, że jej
grotżagiel jest mokry aż po sterreję. A kiedy skręciła podchodząc do cumowania, dojrzeli połysk
mokrego pokładu. Było rzeczą jasną, że przywozi wiadomości nie cierpiące zwłoki.
1011424832.005.png
Kotwica rozcięła z pluskiem wodę spieniając ją pod dziobem. Zwinięto luźno resztę żagli, a
potem, po chwili zamieszania i niesio​nych wiatrem okrzyków, dwa małe bączki opadły na wodę przy
burcie, gotowe do odpłynięcia.
— Ale z nich niezdary — zauważył pogardliwie najmłodszy z załogi barkasa, wiejski chłopak z
Shepton Mallet.
—.“Revenge" pokazałby im, jak się spuszcza bączek na wodę — dodał John Waggoner. — I nie tylko
to.
\NICHOLAS MONSARRAT
— Pewnie są okropnie zmęczeni — rzekł Mateusz Lawe, tknięty złym przeczuciem. — Albo mają za
mało ludzi z powodu wielu rannych.
Bączki jeden za drugim odeszły od “Golden Hind". Pierwszy z wielkim trudem ruszył z powrotem w
kierunku okrętu flagowego, stojącego w zatoce, a drugi, popychany rześkimi podmuchami wiatru,
płynął w stronę nabrzeża basenu Sutton.
Załoga bączka składała się z czterech wioślarzy i oficera, kogoś z wyższej sfery, siedzącego na rufie
i rozglądającego się na obie strony. Bączek podążał ku schodom basenu Sutton, lecz w ostatniej
chwili zmienił kurs i popłynął w kierunku łodzi z proporcem wiceadmirała, wyciągniętej na piasek i
leżącej o kilka kroków od załogi.
Oficer, przeniesiony na plecach przez bosakowego na suchy ląd, zeskoczył na ziemię i spiesznie
ruszył ku grupce marynarzy. Był to młody mężczyzna wysokiego wzrostu. Szedł z dumną miną mimo
zmęczenia malującego się na jego twarzy.
Mateusz Lawe wystąpił do przodu i uchylił czapki, gotów do pełnienia swej powinności.
— Sir! — przemówił służbistym tonem, jak go nauczono. — Ster​nik łodzi wiceadmirała!
Oficer spojrzał na wiceadmiralski proporzec, a potem na Mateusza.
— Czy jego wielmożność jest jeszcze na lądzie?
— Tak jest, sir. Powiedział, że idzie na Hoe.
— Jak dawno temu?
— Ze dwie godziny.
— Pójdę go poszukać... — Oficer wrócił do bączka, rzucił roz​kazującym tonem: — Czekajcie tu na
mnie! — i zaczął iść bardzo wolno, krokiem zdradzającym krańcowe wyczerpanie.
Mateusz Lawe zebrał się na odwagę: — Czy są jakieś nowiny, sir?
1011424832.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin