Strugacki Arkadij i Borys - Sprawa zabojstwa.rtf

(460 KB) Pobierz

ARKADIJ STRUGAGKI, BORYS STRUGACKI

 

Sprawa zabójstwa

 

Przełożyła Irena Lewandowska

ISKRY—WARSZAWA—1973

Tytuł oryginału rosyjskiego

„U POGIBSZEGO ALPINISTA”

Okładkę projektował JERZY TREUTLER

 

 

 

Jak donoszą agencje prasowe, w departamencie Vaingi (w pobliżu miasta Muir wylądował aparat latający, z którego wysiadły żółto—zielane człowieczki, każdy miał po trzy inogi i ośmioro oczu. Łasa na sensacje bulwarowa prasa pospiesznie obwołała ich przybyszami z Kosmosu…

(z gazet)

 

 

Rozdział I

Zatrzymałem samochód, wysiadłem i zdjąłem ciemne szkła. Wszystko wyglądało tak, jak opowiadał Segut. Hotel był jednopiętrowy, żółtawozielony, a nad wejściem pięknie prezentował się szyld nekrolog „Pod Poległym Alpinistą”. W wysokich, gąbczastych zaspach po obu stronach werandy sterczały różnokolorowe narty — naliczyłem siedem sztuk, w jednej siedział but. Z dachu zwisały faliste, zmętniałe sople grubości ręki. Z ostatniego okna po prawej stronie parteru wyjrzała czyjaś pobladła twarz, jednocześnie otworzyły się frontowe drzwi i na werandzie pojawił się krępy, łysy człowiek. Podszedł ciężkim, powolnym krokiem i zatrzymał się przede mną. Miał grubo ciosaną twarz i kark zapaśnika wagi ciężkiej. Nie patrzył na mnie. Jego melancholijne spojrzenie wypełnione dostojnym smutkiem błądziło gdzieś poza mną. Niewątpliwie był to sam Alec Cenevert, właściciel hotelu i Doliny Wilczej Gardzieli.

Tam… — powiedział nienaturalnie niskim i głuchym głosem. — Tam. właśnie to wszystko się stało. — Wskazujące wyciągnął dłoń. W dłoni dzierżył korkociąg. — Na tej grani…

Odwróciłem się i mrużąc oczy spojrzałem na siwą, przerażającą i prawie pionową skałę zamykającą dolinę od zachodu, na białawe języki śniegu, na grzebieniastą turnię, wyraźną, jakby wyciosaną na soczystoniebieskiej powierzchni nieba.

Pękł karabinek — wciąż tym samym głuchym głosem ciągnął właściciel — dwieście metrów w linii prostopadłej spadał w dół, w śmierć, i nie miał się o co
zaczepić na gładkiej skale. Być może krzyczał. Nie słyszał go nikt. Być może modlił się. Słyszał go tylko Bóg i ziemia zadrżała, kiedy runął na nią wraz z czterdziestoma dwoma tysiącami ton krystalicznego śniegu…

Pozdrowienia od inspektora Seguta — powiedziałem i właściciel natychmiast z ochotą przerwał opowieść.

To zacności człowiek — powiedział zadziwiająco normalnym głosem. — Jak widzę, nie zapomniał naszych wieczorów przy kominku.

O niczym innym nie mówi — powiedziałem i chciałem zawrócić do samochodu, ale Cenevert złapał mnie za rękę.

Ani kroku w tył! — oświadczył surowo. — Tym zajmie się Kaisa. Kaisa! — zagrzmiał niczym trąba.

Na werandę wybiegł pies — wspaniały bernardyn wielkości cielaka, biały w żółte łaty. Jak już wiedziałem skądinąd, pies ten był wszystkim, co pozostało po Poległym Alpiniście, jeżeli nie liczyć niektórych drobiazgów eksponowanych w pokoju muzeum. Nie byłem od tego, żeby sobie obejrzeć, jak ten pies o damskim imieniu będzie wyładowywał mój bagaż, ale właściciel mocarną dłonią popchnął mnie w kierunku domu.

Przeszliśmy przez mroczny hali, w którym trwał jeszcze ciepły zapach zagasłego kominka i słabo lśniły lakierem modne niskie stoliki, skręciliśmy korytarzem na lewo i Cenevert pchnął ramieniem drzwi z napisem „Biuro”. Zostałem posadzony w wygodnym fotelu, a właściciel otworzył leżącą na biurku ogromną księgę.

Przede wszystkim pozwoli pan, że się przedstawię — powiedział, w skupieniu oczyszczając stalówkę wiecznego pióra. — Jestem Alec Cenevert, właściciel
hotelu i mechanik z zawodu. Zauważył pan oczywiście wiatraczki przy wyjeździe z Wilczej Gardzieli?

Ach, więc to były wiatraczki?

— Tak. Silniki napędzane wiatrem. Sam je skonstruowałem i sam zbudowałem. Tymi oto rękoma.

Gdzie mam to zanieść? — zapytał za moimi plecami przeraźliwie cienki kobiecy głos.

Odwróciłem się. W drzwiach, z moją walizką w ręku, stała pulchniutka, różowiutka baryłeczka, mniej więcej dwudziestopięcioletnia.

To jest Kaisa — oznajmił właściciel.

Kaisa natychmiast zarumieniła się i zasłoniła twarz dłonią.

T tak… Zatem umieszczę pana pod numerem czwartym. To najlepszy pokój w całym hotelu. Kaisa, zanieś walizkę pana m mm…

Glebsky — powiedziałem.

Zanieś walizkę pana Glebsky’ego pod czwórkę…
Wyjątkowa idiotka — zawiadomił mnie nawet z niejaką dumą, kiedy pulpecik zniknął. — Swego rodzaju fenomen… A więc, panie Glebsky? — spojrzał na mnie
wyczekująco.

Peter Glebsky — podyktowałem. — Inspektor policji. Urlop. Dwutygodniowy. Sam.

Właściciel starannie notował te wszystkie informacje ogromnymi, koślawymi literami. W czasie kiedy pisał, do biura stukając pazurami po linoleum wszedł bernardyn. Spojrzał na mnie, mrugnął jednym okiem i nagle z hałasem, jaki wydaje rzucona na podłogę wiązka drzewa, klapnął koło sejfu i położył pysk na łapie.

To Lelle — zakręcając pióro powiedział właściciel. — Sapiens. Wszystko rozumie, w trzech językach europejskich. Pcheł nie ma, ale linieje.

Lelle westchnął i przeniósł pysk na drugą łapę.

Chodźmy — powiedział właściciel wstając. — Zaprowadzę pana do pokoju.

Weszliśmy na pierwsze piętro i z korytarza skręciliśmy na lewo. Od razu przy pierwszych drzwiach Cenevert zatrzymał się.

To tu — powiedział dawnym, głuchym głosem. — Proszę.

Otworzył przede mną drzwi, wszedłem do środka.

Od tego właśnie pamiętnego i strasznego dnia… — zaczął i nagle zamilkł.

Pokój był przyzwoity, chociaż może nieco ciemny. Story zaciągnięte, na łóżku nie wiadomo dlaczego — ciupaga. Pachniało świeżym dymem tytoniowym. Na oparciu krzesła, istojącego pośrodku pokoju, wisiała czyjaś brezentowa kurtka, a na podłodze obok krzesła leżała gazeta.

Hm… — powiedziałem nieco zaskoczony. — Wydaje mi się, że ktoś tu już mieszka.

Właściciel milczał. Jego uwagę przykuł stół. Na stole nie było niczego szczególnego, stała na nim tylko popielniczka z brązu, a w popielniczce leżała fajka z prostym ustnikiem. Chyba Dunhil. Z fajki unosił się dymek.

Mieszka… — odezwał się wreszcie właściciel. — Czy naprawdę mieszka?…

Do głowy nie przychodziła mi żadna odpowiedź, czekałem, co będzie dalej. Mojej walizki nigdzie nie było widać, ale za to w kącie stał kraciasty sakwojaż z nalepkami niezliczonych hoteli. Nie mój sakwojaż.

7 — Tutaj — głos właściciela ponownie nabrał mocy — przez sześć lat od tego pamiętnego i strasznego dnia, wszystko zostało tak, jak on to pozostawił wyruszając na swą ostatnią wspinaczkę…

Z powątpiewaniem spojrzałem na dymiącą fajkę.

Tak! — powiedział właściciel z wyzwaniem. — To jego fajka. Jego kurtka. Jego ciupaga…

A to jest jego gazeta — powiedziałem. Widziałem wyraźnie, że to była przedwczorajsza „Muir Gazette”.

Nie — powiedział Cenevert. — Gazeta oczywiście nie jest jego.

Też odnoszę takie wrażenie — przyznałem.

To oczywiście nie jest jego gazeta — powtórzył. — I fajkę naturalnie palił tu nie on, ale ktoś inny.

Wymruczałem coś na temat niedostatecznego poszanowania pamięci zmarłych.

Nie — w zamyśleniu zaprzeczył właściciel. — To znacznie bardziej skomplikowane, panie Glebsky. Ale o tym porozmawiamy innym razem. Teraz pójdziemy
do pańskiego pokoju.

Jednakże zanim wyszliśmy, Cenevert zajrzał do łazienki, otworzył i zamknął szafę, a następnie podszedł do okna i uderzył dłonią w portiery. Według mnie miał ogromną ochotę zajrzeć również pod łóżko, ale się opanował. Wyszliśmy na korytarz i właściciel otworzył przede mną drzwi pokoju numer cztery.

Pokój spodobał mi się od razu. Wszystko w nim lśniło od czystości, powietrze było świeże, na stole ani pyłka, za wymytym oknem śnieżna równina i liliowe góry. W sypialni gospodarowała Kaisa. Moja walizka była otwarta, rzeczy starannie poukładane i porozwieszane. Kaisa właśnie wzbijała poduszki.

No to jest pan w domu — powiedział właściciel. — Proszę się rozlokować, odpoczywać i w ogóle robić to, na co ma pan ochotę. Narty, sprzęt — wszy
stko jest do pańskiej dyspozycji, na dole. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę się zwracać bezpośrednio do mnie. Obiad jest o szóstej, a jeśli ma pan ochotę teraz coś przegryźć albo się nieco pokrzepić — mam na myśli alkohol — proszę powiedzieć Kaisie. Życzę dobrego wypoczynku.

I wyszedł.

Kaisa ciągle jeszcze ścieliła łóżko doprowadzając je do niespotykanej doskonałości, ja zaś wyjąłem z paczki papierosa, zapaliłem go i podszedłem do okna. Byłem sam. Dzięki niebiosom i Wszechmogącemu nareszcie byłem sam! Wiem, że to nieładnie tak mówić i nawet myśleć, ale jak okropnie trudno w naszych czasach urządzić się tak, żeby chociaż tydzień, chociaż jedną dobę, chociaż parę godzin spędzić w samotności! Mój syn gdzieś wyczytał, że podstawowym nieszczęściem współczesnego człowieka jest osamotnienie i niemożność porozumienia się z innymi ludźmi. Nie wiem, nie wiem. Albo wszystko to wymysły poetów, albo ja po prostu mam pecha. W każdym razie w moim przypadku dwa tygodnie samotności — to właśnie to, czego mi potrzeba. I jakie to w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin