Starościna opeska - Wojciech Pogonowski.docx

(27 KB) Pobierz

Starościna opeska

Sarmacki kryminał z nieszpetną w tle

Pod koniec panowania Augusta III walka polityczna Czartoryskich z Radziwiłłami na Litwie przyjmowała niekiedy formę wojny domowej. Ważne role w tych zmaganiach odgrywali namiętni karciarze, piękne kobiety, egzotyczne wojska i międzynarodowi awanturnicy.

Dzień był upalny, bezwietrzny, na brzegu jeziora sennie kołysały się łódki. Trzej młodzi szlachcice, wesoło gawędząc, odbywali tu spacer, właśnie ruszyli w stronę plebanii i cmentarza. Szli w asyście służącego. Kiedy ich sylwetki zrównały się z otwartą bramą pobliskiego dworku, huknął strzał. Jeden z młodzieńców z jękiem padł na kolano. Drugi bez namysłu dobył karabelę i rzucił się do bramy, ale zatrzymała go donośna palba, runął na ziemię, trafiony sześcioma pociskami.

Z dworku wysypała się gromada zbrojnych i doskoczyła do zwłok, przy których leżał już sługa, także bez ducha, uderzony berdyszem w głowę. Obok bronili się zaciekle szablami pozostali przy życiu dwaj szlachcice, obaj mocno pokrwawieni, ten z roztrzaskanym kolanem oraz jego towarzysz, „cięty pałaszem przez gębę” – jak pisze biograf jednego z bohaterów tego dramatu Edward Chrapowicki. Zjawiła się odsiecz zaalarmowana odgłosem wystrzałów. Tłum szlachty i czeladzi, porwany świętym oburzeniem na widok ofiar ze swego stronnictwa, przypuścił szturm na siedzibę napastników. Rozpoczęła się tranzakcyja, jak wyrażają się o tej masakrze dokumenty sądowe. W niespełna pół godziny zdobyto oba szańce: dwór umocniony ostrokołem tudzież cmentarz, na którym załoga, wycofująca się z domostwa, w popłochu szukała ocalenia. „Wycięto kilkudziesięciu ludzi, powieszono kilkunastu; uciekających łódkami potopiono w jeziorze” – odnotował Chrapowicki. Działo się to 22 sierpnia 1756 r. w Brasławiu (nie mylić z Bracławiem).

Jedwiżka

Wszystkiemu winna była polityka, ale też i panna. O jej urodzie nie da się powiedzieć nic pewnego. Marcin Matuszewicz (kasztelan brzeski, poeta) we wspomnieniach używa słowa „nieszpetna”, posiadającego inne niż dzisiaj znaczenie, przeciwieństwo brzydoty stanowiło wtedy synonim piękna. Henryk Rzewuski (ten od słynnych „Pamiątek Pana Seweryna Soplicy”) w „Pamiętnikach Bartłomieja Michałowskiego” wytyka jej za długi nos. Ale jako przyszła oficjalna kochanka (maitresse en titre) stolnika litewskiego (późniejszego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego) dama ta z pewnością musiała mieć dłonie i stopy nadzwyczaj przecudnego eksterieru, ponieważ te części kobiecej ponęty kręciły naszego pomazańca i na wskroś zniewalały.

Mowa o Jadwidze ze Strutyńskich, córce Józefa, starosty szakinowskiego, pana mającego namiętność do kart, który w młodości przy zielonym stoliku przeputał ojcowiznę, ale potrafił w jedną noc zgrać człowieka do nitki, wyzuć go z majątków, nie pogardzając drobiazgami jak „tabakierki, zegarki i inne mobilia”, by się posłużyć świadectwem z „Pamiętników” Matuszewicza.

Matką Jadwigi była Róża z Platerów, hrabianka o książęcych pretensjach, w każdym razie bogata nieprzyzwoicie. Pan Strutyński po ślubie stanął mocno na nogi, niezwłocznie wykupił rodowy majątek Uciany, zaczął też piąć się w górę, czemu, rzecz jasna, dopomagała dłoń niewieścia, z zaciśniętym w niej kurczowo kluczem od szkatuły.

W chwili, gdy zaczęliśmy opowieść, starosta szakinowski jawi się czołowym na Litwie adherentem księcia kanclerza Michała Czartoryskiego, stojącego na czele frakcji prącej do reform, zwanej familią, a w województwie wileńskim jego plenipotentem odpowiedzialnym za wysuwanie właściwych ludzi na ważne stanowiska lub zrywanie sejmików, w przypadku gdyby ci kandydaci nie przeszli. Lecz zaledwie kilka miesięcy wcześniej związany był z konkurencją jako protegowany hetmana litewskiego Michała Radziwiłła, zwanego Rybeńku, wroga familii, hołubiącego mociumpanów o poglądach skrajnie zachowawczych.

Córka Jadwiga reprezentowała zatem świetną parantelę, a w tych sferach planowanie małżeństw należało do posunięć politycznych. Zawsze też wiązało się z intercyzami majątkowymi. W kojarzeniu par płeć żeńską obowiązywała stara sarmacka zasada pięciu P: panna powinna być pulchra – piękna, pudica – wstydliwa, pia – pobożna, prudens – roztropna, nade wszystko jednak pecuniosa – zasobna w gotówkę. Tej przy zamążpójściu Jadwiga miała otrzymać w liczbie 150 tys. złp, tj. równowartość intraty z pięciu grodowych starostw.

Za politycznym charakterem starań Strutyńskiego o nową koligację przemawia fakt, że zięcia upatrzył sobie w obozie, który gotował się opuścić. A mianowicie w klanie stolnika wileńskiego Andrzeja Abramowicza. Szlachcica, w opinii badacza tych dziejów Władysława Konopczyńskiego, znaczącego na Litwie dużo, „ale tylko jako narzędzie wielkich panów Radziwiłłów”. Obaj z bratem Jerzym byli Abramowicze od młodości ślepo związani z domem książąt na Nieświeżu, a przez dzierżawy materialnie zależni. W omawianym okresie pan Andrzej świadczył partii hetmańskiej usługi te same co Strutyński po zmianie barw stronnictwu kanclerskiemu: pilnował sejmików, forsując na nich odpowiednie kandydatury, a rwał zjazdy, gdzie górą byli Czartoryscy.

Kalkulacja pana Józefa była prosta: zmieszać krew z plemieniem najwierniejszych radziwiłłowskich popleczników, wejść z nimi w konflikt i tym samym wyrobić sobie dobrą pozycję w ugrupowaniu przeciwnika.

Trzy wieczorki i wesele

Z tym zamiarem starosta szakinowski wyruszył do Brasławia, gdzie przebywał stolnik z krewniakami, panami Ciechanowieckimi. Zabrał ze sobą córki: Jadwigę o filigranowych rączkach i nóżkach, a zdaniem Antoniego Rollego, autora poświęconego jej szkicu, pannę słynną z uderzającej piękności, i Teresę, której przypadł z kolei w udziale los istoty „ułomnej i nad wszelki wyraz szpetnej”. Żonę z powodu choroby Strutyński zostawił u powinowatych.

W porze przyjęć zjawił się z wizytą w celu prezentacji, zapraszając wszystkich obecnych na ucztę z okazji swoich imienin. Pan Andrzej stawił się z towarzystwem, panna Jadwiga, chytrze skontrastowana z siostrą-brzydulą, wywarła oszałamiające wrażenie na najstarszym z braci Ciechanowieckich, Janie.

Kawaler ten liczył wówczas lat 28, był to przystojny brunet, słusznego wzrostu, należał w drużynie księcia hetmana do ruchliwych ajentów sejmikowych, trzymał w dzierżawie starostwo opeskie, a nadto posiadał klucze: Boczejków, Sipowicze, Packowo, Kurmanów, Drybino i Wołosowicze, rozrzucone w czterech województwach. Spis, sporządzony przy konfiskacie majątków tego nieszczęśnika, zachował się w aktach konfederacji wileńskiej, stąd zamożność Jego Wielmożności znamy w drobnych nawet szczegółach. Ale nie wybiegajmy naprzód, niechaj się pan starosta opeski rozkocha w uroczej córeczce gościa, który w polityce poczynał sobie tak ostro jak w kartach.

Przyjęcie godne Lukullusa, znanego z uczt na tyle wystawnych, żeby przeszły do historii, udało się wspaniale. Zaraz też, w drodze rewanżu, stolnik wileński podjął Strutyńskiego z córkami u siebie. Kolejny wieczór wydano w Opsie, gdzie rezydował, owinięty już gładko, wiadomo wokół czyjego paluszka, Jan Ciechanowiecki. W trzy miesiące później pan Abramowicz złożył wizytę w Ucianach i oświadczył się staroście szakinowskiemu o rękę jego córki dla swego siostrzeńca.

Tu, we wrześniu 1754 r., odbyło się huczne wesele, na które przybył syn hetmana Rybeńki, miecznik litewski, wołany Panie Kochanku, z gromadą przyjaciół. Z drugiej zaś strony liczne grono co znaczniejszych reprezentantów familii. Wódkę pito, jak to wówczas w Rzeczpospolitej było w modzie, z kulawek, to znaczy kieliszków pozbawionych stopki. Nie dawały się one odstawić: wynalazek skutecznie egzekwujący dyscyplinę w spełnianiu toastów do dna. Mimo że wszyscy mieli w czubie, nie doszło do żadnej waśni. Bomba, która miała wybuchnąć – wybuchnie, tylko trochę później.

Próby wytrzymałości nerwowej

Stanisław Ciechanowiecki, generał-adiutant buławy litewskiej, zahaczył Strutyńskiego po uroczystościach o kwestię posagu bratowej. Kwota, obiecana w czasie swatów, przy spisywaniu intercyzy stopniała już do jednej trzeciej, a i to tylko na papierze, ponieważ starosta szakinowski fizycznie jej nie przekazał. Odpowiedź padła w stylu wuja Konstantego Tereperepumpum z powieści „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza, kiedy to Kocio wrzuca w otwarte usta śliweczkę i mówi z ostentacyjną sytością: „Jutro zwolnię sześciu fornali i nie wypłacę, bo nie mam!”. Jej treść została podana do akt sądowych przez brata pana młodego, stąd ją znamy. Brzmiała niemal identycznie – Strutyński miał oświadczyć, że pieniędzy „nie ma, nie miał i wszystko się rzekło po pijanemu”. Okoliczność zagęszczająca atmosferę tak, iż zięć, jak się wyraził Matuszewicz, „do teścia swego stracił dobre serce”.

Puścił jednak zniewagę bezkarnie, stwierdził, że żonę kocha i weźmie ją nawet bez wiana. Co więcej, kazał niedoszły wpływ gotówki zaksięgować na dobro pani Jadwigi, czyli w swoim rejestrze po stronie „winien”, dodając drugie tyle, oraz obdarował ukochaną kosztownościami wartości 85 tys. złp. Gest nieomal książęcy, żadnych tanich wykwintów!

Krew trochę mu zawrzała, kiedy usłyszał, że Strutyński, zaraz po weselu posłując na sejmie warszawskim, uzyskał od króla dla córki ius communicativum na starostwo opeskie, które od stulecia nie wychodziło z rąk Ciechanowieckich. Akt ten oznaczał, że od tej pory pieniądze z bardzo dochodowej królewszczyzny będą płynęły do szkatuły żony, a nie jego. Ale prawdziwy płomień wznieciły podejrzenia snute przez starostę w przedmiocie nader żaronieodpornym. Okazało się, że dama jego serca, niewiasta tylko co mu poślubiona, należy do gatunku płochych (dziś na takie mówimy puszczalska).

Na amatora pokątnie syconych bezwstydów starosta opeski wytypował swego dworzanina Stanisława Rudominę. Szlachcic ten, za którym stał ród stary, senatorski, w przeszłości bardzo zamożny, lecz dziś żyjący z pańskich niedojadów, dzieckiem oddany był do domu Ciechanowieckich dla nabycia poloru i manier. Kiedy panu Janowi z zazdrości oko bielmem zaszło, a twarz oblekła się czerwienią, stała się rzecz straszna. Jak stwierdza starościna w piśmie procesowym, mąż „długo nie monologując, nie mając ni powodu, ni dowodu”, dworzanina wyprowadził na podwórze, kazał wydobyć pałasz i „haniebnie go porąbał”. Pani Jadwiga przeniosła się do ojca. Rudomina rok cały lizał rany.

Widzimy go potem u boku Strutyńskiego, wśród zaufanych, w tym właśnie zbrojnym ordynku, pod lufami którego jeden szlachcic zostaje podkulawiony, a drugi zabity sześcioma trafieniami naraz. Tu bowiem następuje kulminacja powikłań, niczym w fabule, a nie w realnym życiu.

Straciwszy trochę ze swej fortuny, żonę oraz dobre serce, stawił się Ciechanowiecki na sejmiku brasławskim, przewodząc skrzydłu radziwiłłowskiemu. U konkurentów już karty rozdawał teściunio. Obie frakcje zjechały nie jak na obrady, ale na wojnę. Strutyński przyprowadził około stu egzotycznych żołnierzy, zwanych zaciągiem albańskim, ponadto osiemdziesięciu pięciu strzelców, „uzbrojonych w karabiny, berdysze i szable”. Ciechanowiecki miał oddział swoich nadwornych kozaków, sto osiemdziesiąt koni oraz siedemdziesięciu czterech ludzi stanowiących zbrojną czeladź. Co znaczniejsi obywatele przybywali nie tylko ze służbą i dworem, ale i z własną milicją. Stancje wyglądały jak twierdze warowne, umocnione ostrokołem i pilnowane przez warty. Nikt, wysadzając nos za próg domu, „szabli nie odpasał”.

22 sierpnia rano sejmik pod laską Feliksa Wawrzeckiego z partii hetmańskiej zostaje zerwany, veto wnosił Strutyński. Wśród wrzawy i krzyków elekci rozchodzą się na narady. Do siedziby Ciechanowieckiego ciągnie tłum komilitonów uzgadniać taktykę na dzień jutrzejszy. Wśród zebranych był czwarty z pięciu braci Ciechanowieckich, Ksawery, młodzieniec liczący lat 20, który przyjechał do kraju na wakacje (wychowywał się we Włoszech). Nie był wtajemniczony w arkana lokalnej polityki, niewiele go to obchodziło, nudził się, więc i zaproponował dwóm rówieśnikom spacer: Słaboszewiczowi, porucznikowi petryhorskiemu, i Salmonowiczowi, który niedawno został skarbnikiem brasławskim. Wyszli tylnymi drzwiami, zabierając po drodze sługę.

Promenada skończyła się tragicznie, co opisaliśmy na wstępie. Zaatakowano ich ogniem z dworku Józefa Strutyńskiego. Ciechanowiecki zginął na miejscu, Słaboszewicz wyzdrowieje, ale powłóczy nogą, Salmonowiczowi przybędzie na gębie krecha.

Odwet

Zabójstwa szlachcica – brata! – tego w Rzeczpospolitej nie puszczało się płazem, to znaczy obiciem sprawcy po siedzeniu płaską stroną szabli. Za coś takiego kładło się już nie tyłek, lecz gardło, i bynajmniej nie pod stronę płaską, ale ostrą.

Prawem i lewem Jan Ciechanowiecki będzie szukał na teściu odpłaty za tę okropną zbrodnię. Nazajutrz przed trybunałem wileńskim prezentował trupa, czyli ciało zabitego brata, wraz z inkarceratami, czyli ludźmi wziętymi do aresztu, których w czasie rzezi oszczędzono po to, żeby mogli zeznawać. Co działo się po odkryciu zwłok, w skardze ani słowa, szlachta odniosła się do zabójców z modestią i moderancją, czyli powściągliwie i spokojnie, krwi lejącej się ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin