Balogh Mary - Szczypta grzechu.pdf

(791 KB) Pobierz
717424876 UNPDF
Mary Balogh
Szczypta grzechu
1
1
Lord Alleyne Bedwyn, najmłodszy brat księcia Bewcastle'a, prawie całą swoją młodość
do dwudziestego piątego roku życia spędził w Anglii. Z dala od działań wojennych, które
pustoszyły Europę od czasu, kiedy do władzy doszedł Napoleon Bonaparte. Alleyne nigdy nie
widział bitwy. Z żywym zainteresowaniem słuchał jednak wojennych opowieści swego
starszego brata, lorda Aidana Bedwyna, od niedawna byłego pułkownika kawalerii. I wydawało
mu się, że wie, jak wygląda pole bitwy.
Mylił się.
Wyobrażał sobie równo ustawione szeregi wojsk. Wielka Brytania i jej sojusznicy po
jednej stronie, wróg po drugiej. Pomiędzy nimi teren płaski jak boisko w szkole dla chłopców w
Eton. Widział w myślach kawalerię, piechotę i artylerię, w nieskazitelnie czystych, kolorowych
mundurach, poruszającą się zgrabnie i precyzyjnie, niczym pionki na szachownicy. Wyobrażał
sobie kanonadę dział, z lekka tylko zakłócającą ciszę. Myślał, że przez cały czas pole bitwy
jest doskonale widoczne, że w każdej chwili można ocenić przebieg walki. Pewien był, jeśli w
ogóle kiedykolwiek się nad tym zastanawiał, że powietrze jest czyste i można nim swobodnie
oddychać.
Mylił się pod każdym względem.
Nie był wojskowym. Niedawno doszedł do wniosku, że powinien zrobić w życiu coś
pożytecznego, i rozpoczął karierę w dyplomacji. Przydzielono go do ambasady w Hadze,
2
kierowanej przez sir Charlesa Stuarta. Sir Charles wraz z częścią personelu, w tym także i
Alleyne'em, przeniósł się do Brukseli. Zgrupowały się tam sprzymierzone armie, pod
dowództwem księcia Wellingtona, w odpowiedzi na nowe zagrożenie ze strony Napoleona.
Wiosną tego roku cesarz Francuzów uciekł z Elby i zgromadził we Francji potężną armię.
Właśnie dzisiaj, na rozległych, górzystych polach na wschód od wioski Waterloo toczyła się od
dawna wyczekiwana bitwa. Alleyne znalazł się w samym jej środku. Zgłosił się na ochotnika do
tej misji. Miał zawieźć list od sir Charlesa do Wellingtona i wrócić z odpowiedzią.
Dziękował Bogu, że wyruszył z Brukseli sam. Przed nikim nie zdołałby ukryć, że jest
przerażony jak jeszcze nigdy dotąd.
Najgorszy był huk wielkich armat. Dźwięk ogłuszał i dudnił w piersi i brzuchu. Wokół
snuł się dym. Alleyne nie mógł oddychać, łzawiły mu oczy - widział nie dalej niż na kilka
metrów. Poprzedniej nocy spadł ulewny deszcz. Żołnierze grzęźli w błocie, z końmi nie było
lepiej. Wszyscy poruszali się na pozór w kompletnym bezładzie. Oficerowie i sierżanci
wykrzykiwali komendy, które żołnierzom jakimś cudem udawało się usłyszeć. Alleyne czuł
gryzący swąd i fetor krwi i wnętrzności. Nawet poprzez kłęby dymu, gdziekolwiek spojrzał,
widział zabitych i rannych. Wyglądało to, jak scena wprost z czeluści piekieł. Uświadomił sobie,
że to właśnie jest wojenna rzeczywistość. Książę Wellington znany był z tego, że zawsze
znaleźć go można było w miejscach najbardziej zaciętych walk. Lekkomyślnie narażał się na
niebezpieczeństwo, ale za każdym razem cudem wychodził z niego bez szwanku. Dzisiejszy
dzień nie był wyjątkiem. Alleyne wypytał co najmniej z tuzin oficerów, zanim w końcu udało mu
się odnaleźć księcia na odkrytym wzniesieniu. Obserwował stamtąd folwark La Haye Sainte,
zawzięcie atakowany przez Francuzów, którego z nie mniejszą zaciekłością bronił oddział
pruskich żołnierzy. Nawet gdyby się starał, Wellington nie mógłby znaleźć miejsca, gdzie byłby
jeszcze bardziej wystawiony na cel. Alleyne oddał list, a potem skupił się na tym, by opanować
konia. Usiłował nie myśleć o grożącym mu niebezpieczeństwie, ale doskonale zdawał sobie
sprawę, że tuż obok niego z hukiem przelatują armatnie pociski i świszczą kule z muszkietów.
Czuł przerażenie przenikające go do szpiku kości.
Musiał poczekać, aż Wellington przeczyta list, a potem podyktuje odpowiedź jednemu
ze swoich adiutantów. Czas dłużył się Alleyne'owi w nieskończoność. Przyglądał się walce o
utrzymanie folwarku, o ile w ogóle mógł coś zobaczyć poprzez kłębiący się dym z tysięcy dział.
Patrzył na ginących żołnierzy i bał się, że sam za chwilę też zginie. Zastanawiał się, czy
odzyska słuch, jeśli mimo wszystko przeżyje. Czy odzyska spokój? W końcu dostał odpowiedź
na list, schował ją bezpiecznie w kieszeni na piersi i odwrócił się, żeby odejść. Nigdy dotąd nie
czuł takiej ulgi.
Jak Aidan wytrzymał takie życie przez dwanaście lat? Jakim cudem przeżył, by potem
jakby nigdy nic ożenić się z Eve i wieść w Anglii spokojne życie na wsi?
Nagle poczuł ostry ból w lewym udzie. Pomyślał, że chyba za mocno przekręcił się w
siodle i naciągnął mięsień. Jednak gdy spojrzał w dół, zobaczył dziurę w spodniach i tryskającą
krew. Uświadomił sobie, co się stało, niemal jakby był widzem, obojętnie przyglądającym się
wszystkiemu z boku.
- Na Jowisza, zostałem trafiony - powiedział głośno.
Usłyszał swój głos, jakby dochodził z bardzo daleka, stłumiony przez kanonadę dział i
jego własną, spowodowaną hałasem, głuchotę. W głowie zaczęło mu szumieć. Zrobiło mu się
nagle okropnie zimno.
3
Nie przyszło mu do głowy, by się zatrzymać, zsiąść z konia i odszukać lekarza. Myślał
tylko o tym, by się stąd wydostać i natychmiast wracać do bezpiecznej Brukseli. Miał tam do
załatwienia ważne sprawy. Nie pamiętał, co dokładnie, ale wiedział, że nie może sobie
pozwolić na zwłokę.
Ogarniała go panika.
Jechał jeszcze przez kilka minut, dopóki nie upewnił się, że znalazł się z dala od
bezpośredniego zagrożenia. Noga bolała go już jak sto diabłów. Co gorsza, nadal obficie
krwawił. Poza dużą chustką do nosa nie miał przy sobie niczego, czym mógłby obwiązać ranę.
Wyciągnął chustkę z kieszeni. Obawiał się, że nie obejmie uda, ale złożona na skos okazała
się dłuższa, niż się spodziewał. Krzywiąc się i niemal mdlejąc z bólu, drżącymi palcami mocno
zawiązał chustkę powyżej rozdarcia w spodniach. Kula chyba utkwiła mu w udzie. Ból w nodze
tętnił z każdym uderzeniem pulsu. Szok przyprawiał go o zawroty głowy.
Tysiące żołnierzy odniosło cięższe rany niż on, upomniał się surowo. O wiele cięższe.
Rozpamiętywanie własnego bólu było tchórzostwem. Musi być silny. Jak tylko dotrze do
Brukseli, zakończy swoje zadanie, znajdzie doktora, który wydobędzie kulę i doprowadzi go do
ładu. Sama myśl o tym przejmowała go dreszczem. Miał nadzieję, że przeżyje. I nie straci
nogi.
Wkrótce znalazł się w lesie Soignes. Drogą przetaczał się w obie strony potężny tłum.
Alleyne chciał uniknąć tłoku, więc jechał między drzewami, trzymając się zachodniej strony
drogi. Mijał w lesie licznych żołnierzy. Kilku zabitych, wielu rannych tak jak on. I bardzo wielu
dezerterów, przerażonych okropnościami pola bitwy. Wcale im się nie dziwił.
Szok mijał i ból stawał się coraz silniejszy. Krwawienie, choć nieco zatamowane opaską
zawiązaną na nodze, nie ustawało. Było mu zimno, kręciło mu się w głowie. Musi wracać do
Morgan. Ach tak, właśnie!
W Brukseli przebywała Morgan, jego młodsza, zaledwie osiemnastoletnia siostra.
Opiekunowie zbyt długo zwlekali i nie wyjechali razem z większością Anglików, którzy ściągnęli
do miasta w ciągu ostatnich kilku miesięcy Caddickowie, a z nimi i Morgan, byli teraz
praktycznie uwięzieni w Brukseli. Wojsko zarekwirowało wszystkie pojazdy. Co gorsza, akurat
dzisiaj pozwolili jej wyjść z domu. Gdy rankiem wyjeżdżał z Brukseli, zaskoczony zobaczył ją
przy bramie Namur. Wraz z kilkoma kobietami opiekowała się rannymi, którzy zaczęli już
napływać do miasta.
Obiecał, że wróci jak najszybciej i dopilnuje, żeby znalazła się w bezpiecznym miejscu,
najlepiej z powrotem w Anglii. Poprosi w ambasadzie o krótki urlop i sam zabierze ją do domu.
Bał się nawet myśleć o tym, co się z nią stanie, jeśli w dzisiejszej bitwie zwyciężą Francuzi.
Musi wracać do Morgan. Obiecał Wulfricowi, najstarszemu bratu, że będzie jej pilnował,
mimo że Wulf oficjalnie oddał ją pod opiekę hrabiostwu Caddick. Morgan przyjechała do
Brukseli wraz z ich córką, a swoją przyjaciółką, lady Rosamond Havelock. Dobry Boże,
przecież jego siostra była niemal dzieckiem. Ach, prawda, miał jeszcze dostarczyć list sir
Charlesowi. Zastanawiał się, jaką ważną wiadomość zawierał, że wysłano go w sam środek
bitwy, by zawiózł pismo i wrócił z odpowiedzią. Może to było zaproszenie na kolację
dzisiejszego wieczoru? Nie zdziwiłby się, gdyby list zawierał coś równie banalnego. Zaczynał
mieć wątpliwości co do sensu swojej kariery. Może powinien był zająć jedno z miejsc w
parlamencie, którymi dysponował Wulf Tyle że polityka w zasadzie wcale go nie interesowała.
4
Czasami martwił się, że jego życie upływa bez celu. Człowiek powinien przecież robić coś
pożytecznego, coś, co rozpala mu krew i podnosi na duchu, nawet jeśli, tak jak w jego
przypadku, ma dostateczny majątek, by przejść przez życie, nie kiwnąwszy palcem.
Alleyne miał wrażenie, że noga spuchła mu jak balon i za chwilę pęknie. Zdawało mu
się też, że wbito w nią milion noży, które pulsują bólem w rytm uderzeń serca. Głowę
wypełniała mu zimna mgła. Powietrze, którym oddychał, stało się lodowate.
Morgan... Skupił się, by przywołać z pamięci jej obraz. Młoda, pełna życia, uparta
Morgan. Jego siostra. Jedyna spośród pięciorga rodzeństwa młodsza od niego. Musi do niej
wracać.
Jak daleko jeszcze do Brukseli? Stracił rachubę czasu i odległości. Nadal słyszał huk
dział. Po prawej ręce wciąż miał drogę, zatłoczoną pojazdami, wozami i ludźmi. Zaledwie dwa
tygodnie temu, na zaproszenie hrabiego Rosthorna, przyjechał tu na piknik przy świetle
księżyca. Rosthorn, mężczyzna o wątpliwej reputacji, bardzo zuchwale flirtował wtedy z
Morgan, co wywołało mnóstwo plotek.
Alleyne zacisnął zęby. Nie wiedział, jak długo będzie jeszcze w stanie jechać. Nie miał
pojęcia, że można odczuwać tak straszliwy ból. Z każdym stąpnięciem konia czuł wstrząs, ale
bał się zsiąść. Na pewno nie zdoła iść sam. Zebrał resztki sił i jechał dalej. Gdyby tylko udało
mu się dotrzeć do Brukseli...
Poszycie leśne było nierówne. Koń Alleyne'a - niewątpliwie oszołomiony hałasem
panującym na polu bitwy - był coraz bardziej niespokojny z powodu ciążącego mu ciała
zesztywniałego jeźdźca. Potknął się o korzeń drzewa i stanął dęba z przerażenia. W
normalnych okolicznościach Alleyne z łatwością osadziłby go na miejscu. Ale nie teraz.
Przechylił się ciężko do tyłu. Na szczęście buty wysunęły mu się przy tym ze strzemion. Nie
mógł zrobić nic, żeby złagodzić upadek. Runął, uderzając głową o korzeń.
Stracił przytomność. Leżał na ziemi, tak blady, że każdy, kto by się na niego natknął,
uznałby go pewnie za martwego. I nikogo by to nie zdziwiło, las Soignes, położony daleko na
północ od pola bitwy, był usłany ciałami zabitych.
Koń jeszcze raz stanął dęba i pogalopował przed siebie.
Spokojny, na pozór przyzwoity dom przy rue d'Aremberg w Brukseli, który cztery
angielskie „damy" wynajęły dwa miesiące temu, był w rzeczywistości domem schadzek.
Bridget Clover, Flossie Streat, Geraldine Ness i Phyllis Leavey przyjechały tu razem z
Londynu. Słusznie uznały, że dopóki trwa całe to wojskowe szaleństwo, interes powinien
dobrze prosperować.
Cztery lata temu połączyła je przyjaźń i interesy. Miały wspólny cel. Marzyły, że
zaoszczędzą dość pieniędzy, aby porzucić swoją profesję, kupić dom gdzieś w Anglii i
wspólnie prowadzić pensjonat dla szacownych dam. Były o krok od tego, by zrealizować swe
pragnienia. Miały wszelkie podstawy przypuszczać, że gdy wrócą do Anglii, będą wolne i
niezależne. Ich marzenie właśnie runęło w gruzy. Grzmot armat, gdzieś na południe od miasta,
obwieścił, że rozpoczęła się potężna bitwa. W tym samym czasie dowiedziały się, że straciły
wszystko. Ich ciężko zarobione pieniądze znikły, zostały skradzione. Wszystkiemu zawiniła
Rachel York.
Rachel sama przywiozła im złe wieści. Wróciła do miasta, zamiast ruszyć do domu, do
Anglii, tak jak niemal wszyscy przebywający w Brukseli Anglicy. Wielu mieszkańców miasta
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin