May Grethe Lerum
Z norweskiego przełożyła ANNA MARCINIAKÓWNA
Tytuł oryginału norweskiego: „Marias bok”
Sogndalsfœren, 1667
W małej izbie zaległa kompletna cisza, kiedy obca kobieta pochyliła się nad łóżkiem i szeptała coś cicho do rodzącej. Nawet Anna - Krestina umilkła. Jej pomarszczona twarz wyrażała niedowierzanie. Co taka młoda dziewczyna może zrobić?
Co w ogóle można jeszcze zrobić, czego Anna - Krestina sama już nie próbowała? Dziecko się zaparło, to oczywiste, i nigdy nie ujrzy dziennego światła. A matka...
No trudno, nie ją pierwszą, i nie ostatnią, spotka śmierć wraz z płodem, który zakleszczył się w jej ciele.
Takie jest życie, trzeba o tym wiedzieć.
Kiedy grozi choroba lub śmierć, człowiek ma niewiele na swoją obronę. Złe moce zsyłają plagi i dręczą ludzi, zaś dobre siły nie zawsze chętne są pomagać. Sama natura podsuwa lekarstwa i środki lecznicze, ale bardzo niewielu zna ich tajemną siłę. A jeśli nawet ktoś dowiedział się co nieco, niechętnie o tym mówi. Stosy przeznaczone dla czarownic wciąż płoną na wielkich przestrzeniach Europy.
Liv Bergaheim Meisterplass nigdy przedtem nie została wezwana do rodzącej kobiety we wsi Mogła na palcach jednej ręki policzyć odwiedziny w Sogndalsfjœren i nie zachowała po nich najlepszych wspomnień. Wiodła własne życie po drugiej stronie fiordu, w oddalonej zagrodzie, w której mieszkali tacy sami jak ona. Dźwięk kościelnych dzwonów, który ponad wodą docierał do ich przeklętej siedziby, był jedynym przesłaniem od innych ludzi.
Meisterplassen.
Zagroda Mistrza.
Jorand Jorandssønn służył jako kat już co najmniej dwudziesty rok, zyskał uznanie za pewną rękę i skuteczne, a często i bezbolesne metody. Złodziejowi, któremu trzeba było zgodnie z wyrokiem obciąć lewą dłoń, chętnie wymierzał przed egzekucją cios tak, by tamten zemdlał i nie czuł bólu. Zawsze zadbał, by powstrzymać krwotok w saganku wrzącego oleju albo przez przypalenie rany rozżarzonym do czerwoności żelazem. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś, kto dostał się w jego ręce, niepotrzebnie umarł. Ludzie radowali się głośno, kiedy nadchodziły dni kaźni, zwłaszcza gdy pogoda panowała piękna i można było poświętować. Natychmiast jednak, gdy skazaniec przestawał dawać znaki życia, okrzyki milkły, a ludzka niechęć ponownie kładła się ciężkim brzemieniem na okrytych czarną peleryną ramionach kata.
Musiał wiedzieć, że nie jest jednym z nich.
Nie chcieli patrzeć mu w oczy, ani tym bardziej zamienić z nim życzliwego słowa.
Należał do sił ciemności, był posłańcem Śmierci. Miał ręce zbrukane krwią skazańców.
Była tylko jedna jedyna osoba, której nienawidzili bardziej niż jego: nałożnica kata.
Mimo to zdarzało się, że chowali swoją niechęć i posyłali po tę drobną istotę. Szybko bowiem zrozumieli, że owa niezwykła mieszkanka strasznego domu z tamtej strony zielonego fiordu jest czymś więcej niż tylko upadłą kobietą. Już w kilka dni po tym, jak przybyła do Meisterplassen z nieślubnym dzieckiem, odważnie wkroczyła do wsi, by kupić jedzenie na Wigilię. Bóg widocznie chciał, że akurat tego dnia gospodarz z Aaberget został przebity na wylot żelazną płozą sań. Do dzisiaj ludzie opowiadają, jak ta obca kobieta, dziecko jeszcze prawie, zatrzymała krwawienie i uleczyła rannego. Ba, niektórzy twierdzili nawet, że brzegi rany zamknęły się pod dotykiem jej drobnych dłoni i w ciągu kilku minut wszystko się zagoiło.
A czyż nie słyszano o chłopie imieniem Nikolai? Dwóch sąsiadów w rozpaczy zaniosło go do Meisterplassen późnym wieczorem, był bowiem bliski śmierci z powodu tajemniczej zarazy. Ta katowska wywłoka dała mu jakichś swoich ziół i posmarowała go maścią. Od tej chwili wstąpiły w niego nowe siły, a zaledwie cztery tygodnie później stanął już do roboty, by uchronić rodzinę od grożącej jej śmierci głodowej.
Historie o umiejętnościach Liv i jej lekarstwach rozrastały się w miarę upływu czasu. Jakieś dziesięć lat temu Liv gdzieś wyjeżdżała, a kiedy wróciła do domu, rozeszły się pogłoski, że gościła w swoich rodzinnych stronach w głębi fiordu i wyleczyła córkę samego pastora. Większość nie wierzyła w takie gadanie, ale wiadomo, że prawie wszyscy, którym coś dolegało, a którzy szukali jej pomocy, odzyskiwali zdrowie. Coraz częściej małe łódki zatrzymywały się przy kamiennym nabrzeżu Meisterplassen, a zgarbieni, przestraszeni ludzie skradali się na podwórze zagrody, którą tak często przeklinali. W świetle dnia nikt jednak o tych odwiedzinach z przyjemnością nie rozmawiał.
Kiedy spotykali znachorkę we wsi lub mijali w łodzi na wodach fiordu, odwracali twarze.
Kobiety, które miały jej do zawdzięczenia życie zarówno własne, jak i dziecka, żegnały się na jej widok i miotały ciężkie przekleństwa. Bo może ona czerpie swoje siły od samego Czarnego? Może jest też i jego nałożnicą...?
Mężczyźni spluwali na ziemię, po której przeszła, czasami trafiali wyżej i plwociny spadały na suknię. Nigdy nie szukała ich gniewnych spojrzeń, spiesznie podążała dalej, na ogół do sklepu, gdzie płaciła skrupulatnie za swoje towary. Bowiem jej szylingi, owszem, te były tak samo dobre jak pieniądze innych.
Liv przez całe życie trwała na uboczu, jakby naznaczona wiekuistym piętnem. Czuła się zraniona, coraz trudniej było jej pojąć, jak kobieta może w jednej chwili złożyć w jej ręce los swój i swego dziecka, a w następnej obrzucać ją najgorszymi wyzwiskami. Ale radość z tego, że umie łagodzić cierpienia i leczyć obolałe ciała, wciąż stanowiła dla niej wystarczającą nagrodę. Samotność też nie była nie do zniesienia, miała przecież dzieci, córeczkę Marię, syna Jorila, przybranego syna Randara, a przede wszystkim ukochanego Joranda.
A daleko stąd w głębi fiordu znajdowało się też miejsce, w którym zawsze witano ją z radością... Liv ciepło wspominała ostatnie tygodnie swego dzieciństwa, spędzone u Evena i Tulvy Solgarden. Miała zaledwie dwanaście lat, gdy grupa silnych mężczyzn uratowała jej życie i sprowadziła do wsi. Przedtem mieszkała w samotnej zagrodzie wysoko w górach, zdana jedynie na towarzystwo potwornego, okrutnego dziadka. Nikt nie wiedział o jej istnieniu, ludzie sądzili, że mała dziewczynka o jasnych włosach zginęła razem z całą rodziną podczas strasznego wypadku, o którym do dziś jeszcze ze zgrozą opowiadano w późne jesienne wieczory, a który nazywano po prostu Upadek Zginęli wówczas rodzice Liv i jej młodszy braciszek Ona ocalała, ale wielokrotnie potem błagała Boga o śmierć i żałowała, że także nie umarła, spotkał ją bowiem los tysiąc razy gorszy. Pozostała przy życiu, wydana całkowicie na łaskę nieludzkiego dziadka.
Stary rozpaczał, rozpacz zaślepiała go, czyniła go szalonym i dzikim. Utracił jedynego syna, a winą za to obciążał tamtą przeklętą kobietę. Liv pamiętała chłód, jaki panował między starym a mamą, i w miarę upływu lat coraz lepiej instynktownie pojmowała sens tego, co się wtedy działo, całe to złe traktowanie, przymus, gwałty... O Boże, jako dorosła wciąż jeszcze zdawała się pamiętać swoje myśli z tamtego czasu. Nigdy tylko nie umiała odtworzyć myśli dziecka pośród tych strasznych cierpień. Czy w ogóle kiedykolwiek była dzieckiem?
Gdy pastor chciał jej odebrać owoc grzechu, uciekła. Nowo narodzona Maria stała się, choć to może dziwne, tym źdźbłem, którego się chwytała, by zachować zdrowe zmysły. Dziecko było z krwi dziadka, zostało spłodzone w strasznym gniewie, dla zemsty, mimo to było w niepojęty sposób czyste. Liv narażała całą przyszłość maleństwa, kiedy pewnej zimowej nocy wsiadła do czarnej łodzi Olego - Miedziaka i pozwoliła, by prąd unosił ją jak najdalej od wszystkiego, co znała.
Dzięki temu spotkała Joranda, owego przerażającego, lecz niezwykle troskliwego człowieka.
Została u niego, chociaż z czasem niebezpieczeństwo przestało jej grozić i dochodziły wiadomości, że mogłaby spokojnie wracać do domu.
Często wspominała ten trudny miesiąc, kiedy myślała o możliwości zdrady, opuszczenia Joranda dla zapewnienia sobie własnej zagrody i dobrej opinii, a także przyszłości dla swoich dzieci. Uratowała ją Maria, ukochana córeczka. One obie, dwie samotne kobiety z Meisterplassen, były do siebie bardzo przywiązane. Liv z radością stwierdzała, że córka odziedziczyła jej zainteresowanie dla ziół, leczenia i uzdrawiania.
Toteż kiedy teraz przyjechał posłaniec ze Stebje, postanowiła zabrać ze sobą córkę.
Maria dorosła już na tyle, by poznać najgłębsze tajemnice życia, które objawiają się przy narodzinach dziecka.
Nie skończyła jeszcze szesnastu lat, ale stała się już świetnie rozwiniętą młodą kobietą o takich samych jasnych włosach jak matka. Oczy Marii nie były jednak tak niebiańsko błękitne, sprawiały raczej wrażenie, że wraz ze zmianą pór roku przybierają coraz to inną barwę. Teraz były głęboko niebieskie, prawie takie jak pociemniałe przed niepogodą morze, błyszczały z podniecenia i napięcia.
Popłynie z matką do wsi!
Wcześniej zaledwie kilka razy odbywała taką podróż, Liv bowiem chciała chronić swoje dzieci przed szyderczymi słowami ludzi i ich odpychającym chłodem.
Ale w końcu Maria musi zacząć jej towarzyszyć. Nadszedł czas, ona sama była o cztery lata młodsza tamtego dnia, kiedy opatrzyła straszną ranę i być może uratowała życie najstarszego chłopca w Solgarden.
Teraz Maria stała w cieniu, ale nie odwracała wzroku pod wpływem przenikliwych, taksujących ją spojrzeń. Dziewczyna była dumna, przez całe dzieciństwo bawiła się swobodnie niczym dzikie zwierzątko na wolności. Wprawdzie żyła samotnie w rodzinnej, leżącej na uboczu zagrodzie, nie miała ani koleżanek, ani przyjaciółek, którym mogłaby powierzać swoje tajemnice, miała jednak mamę, Joranda, braciszka Jorila, no i, oczywiście, Randara. Randar... ów cichy i zamknięty w sobie chłopiec, a mimo to w jakiś tajemniczy sposób pociągający! Mógł być synem Joranda, podobny do niego dzięki ciemnym, bujnym włosom i wyraźnym rysom.
Maria wiedziała jednak, że Randar przybył do Meisterplassen jako mały chłopiec, dokładnie tak, jak i ona. Rośli niczym rodzeństwo, ale ostatnimi czasy Maria zaczynała darzyć urodziwego dwudziestolatka nie całkiem siostrzanymi uczuciami.
Nie, teraz nie wolno myśleć o Randarze!
Trzeba patrzeć, co robi mama!
Sama siebie przywołała do porządku i skupiła całą uwagę na osobie matki. Tamta stała pośrodku niewielkiej izby i Maria stwierdziła, iż nikt z obecnych nie wyciągnął do niej ręki na powitanie.
Liv przegoniła wszystkich ciekawskich, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Większość wymknęła się za drzwi, tylko stara babka pomagająca zwykle rodzącym, Anna - Krestina, uparła się zostać. Wykrzykiwała złe słowa i bluźniła, gdy gospodarz wrócił do domu z Liv i Marią w łodzi. Czy zamierza złożyć w ręce samego Diabła los swojej nieszczęsnej kobiety i jej niewinnego dziecka?
Gospodarz odsunął ją jednak szorstko, twarz miał czerwoną i surową, usta mocno zaciśnięte.
Stracił już cierpliwość do tej starej. Po Anne - Krestinę posyłano chętnie przy trudniejszych porodach, ale bardzo często sprawy kończyły się źle. Kobiety we wsi nie miały jednak nikogo innego, by spytać o radę czy poprosić o pomoc, gdy na przykład poród zatrzymywał się nagle w połowie i życie dwóch istot zawisło na włosku. Rzecz jasna, zdarzało się od czasu do czasu, że szorstka, pozbawiona życzliwości i ciepła pomoc Anny - Krestiny przynosiła rezultaty, że matce i jej dziecku udawało się przeżyć, ale przecież wszystkie sprawy są w rękach Boga. Dlatego posyłano po nią prawie zawsze, a ona zarabiała na chleb, pomagając ludziom w razie bólu zębów, porodów, biegunki lub krwotoku. Odpowiednie narzędzia nabyła od wędrownego znachora i używała ich z wielką pewnością siebie. Chętnie upuszczała krwi nawet najsłabszym pacjentom.
Upuścić krwi, to jej najczęstsza rada.
Anna - Krestina posługiwała się też różnego rodzaju uchwytami i hakami. Od dawna się zastanawiała, czy owe tak często przez nią używane narzędzia nie mogłyby pomagać również w przypadkach zatrzymania się płodu, i właśnie teraz postanowiła wypróbować tę metodę. Rodząca umrze i tak, nikt więc nie może oskarżać babki, że zamordowała słabe ciała matki i dziecka metalowym narzędziem. Wszyscy już mogli się przekonać, iż tutejsza gospodyni nie sprostała swemu głównemu życiowemu zadaniu.
No i nagle sprowadzili tutaj tę katowską dziwkę!
Anna - Krestina uważała się za osobę doświadczoną i nie lękała się żadnej konkurencji. Słyszała oczywiście, że wielu przeprawia się na drugą stronę fiordu, by kupić nieczyste lekarstwa i maści, ona sama jednak wciąż miała pod dostatkiem bogatych pacjentów. Kiedy teraz rodząca gospodyni umrze w rękach tej ladacznicy, być może ludzie nareszcie przejrzą na oczy. Najpierw trzeba jednak przybyłą osadzić na miejscu, niech tak nie stoi nieskrępowana pośrodku izby, trzymając w rękach dziwnie rzeźbioną skrzyneczkę.
Nawet się nie przywitała!
Mruknęła tylko parę słów do nieprzytomnej położnicy.
Co zamierza zrobić?
Z rzeźbionej skrzyneczki został wyjęty metalowy pojemnik. Liv wyciągnęła korek, po pokoju rozszedł się jakiś silny zapach. Wylała dwie krople na strzęp czystej owczej wełny i przyłożyła orzeźwiający zwitek pod nos chorej. Zapach wydawał się dziwnie obcy, zupełnie odmienny od smrodu i ludzkiej woni, która przedtem wypełniała pomieszczenie.
Anna - Krestina patrzyła ze złością. Zapach ją paraliżował, wydawał się dobry i ciepły, świeży i oczyszczający. W zatęchłej izbie i nad łóżkiem chorej unosił się dotychczas ciężki odór potu, Anna - Krestina sama się do tego przyczyniła, cuchnęło od niej czymś cierpkim i dławiącym, rozsiewała zapach starczego ciała oraz resztek jedzenia, gnijących między zębami. Ciągnęło od niej jeszcze czymś nieokreślonym, przypominającym smród, jaki zalega w izbie, w której mężczyźni wylewają na podłogę resztki z kufli po piwie. Owa babka i opiekunka chorych nie wyglądała schludnie. Posiadała jednak władzę, była uznawana ze względu na swoje bardzo poszukiwane umiejętności i usługi. Liv domyślała się, że chyba nie uniknie otwartej wrogości, skoro starucha pojęła, że jej pozycja została zagrożona. Ale teraz miała inne zmartwienia.
Kobieta w łóżku wyglądała, jakby już umarła.
Nie wyczuwało się skurczów porodowych, chociaż brzuch napinał się raz po raz z drżeniem. Ciało stało się blade, było spocone i zimne. Włosy potargane i pozlepiane leżały na przepoconej poduszce. Chora rozpaczliwie zaciskała pobladłe dłonie na krawędzi łóżka, jakby w ten sposób chciała utrzymać się przy życiu.
- Jak daleko to zaszło? - zapytała Liv uprzejmie.
- Za daleko, sama chyba widzisz. Jedno jest pewne, ona nigdy więcej nie będzie brzemienna. Ale może uda nam się uratować jej życie, mam tu coś, co mogłoby jej pomóc.
Liv zadrżała, gdy zobaczyła, że starucha wydobywa z worka w kącie potężny żelazny hak, taki, jakich rybacy używają do łapania dużych fląder. Hak miał dwa ostre zaczepy i został wykonany tak, że mógł utrzymać nawet bardzo dużą rybę.
Anna - Krestina zachichotała z dumą, sama siebie chwaliła za pomysłowość. Ten przedmiocik może niejedno zdziałać, tak, tak...
Liv nie mogła opanować drżenia, rozumiała, co stara zamierza zrobić, do czego użyje tego okropnego narzędzia. Chce mianowicie poświęcić dziecko, przebić jego delikatną, gołą główkę, która się zakleszczyła w przejściu pomiędzy kośćmi łonowymi matki. Chce zamordować nie narodzone maleństwo, zadając mu straszliwy ból, wyszarpać z ciała matki żywy płód niczym szamoczącą się rybę...
Ogarnęły ją mdłości, nie może do tego dopuścić!
- Nie! Nie wolno ci! Odłóż to, stara babo, zamordujesz i matkę, i dziecko tym swoim piekielnym żelastwem!
- Słuchajcie no tej wywłoki! Czy ty sobie wyobrażasz, że możesz tu przyjść i mówić Annie - Krestinie, co powinna robić przy łóżku rodzącej?
- Nie wolno ci, słyszysz! Wynoś się stąd, ty śmierdząca babo, i zabieraj to przeklęte diabelstwo!
Popchnęła starą, cała nieśmiałość gdzieś się ulotniła, a złość dała jej odwagę, budzącą respekt. Maria uśmiechała się do matki, dumna z jej zachowania i uradowana, że Liv postawiła się wobec niczego nie rozumiejących i głupich ludzi. Miała ochotę krzyknąć: Nie dawaj się, mamo!
Rozległy się kroki gospodarza, który najwyraźniej usłyszał gniewne głosy kobiet i biegł, żeby je rozdzielić.
- Na Boga, baby przeklęte, nie szarpcie się jak wściekłe kotki nad śmiertelnym posłaniem mojej nieszczęsnej kobiety! Czy nie dość, że człowiek traci żonę i dziecko, musicie jeszcze zbrukać ich ostatnie minuty kłótnią i wyzwiskami? Nie, nigdy nie powinienem był was tu sprowadzać, wściekłe suki!
Złapał każdą za ramię, oderwał je od siebie i potrząsnął tak, że starucha upuściła narzędzie, które trzymała w ręce.
- Ona chce zamordować twoje dziecko tym hakiem, chce go wbić niewiniątku w głowę! - krzyknęła Liv.
Czerwona twarz gospodarza zrobiła się trupio blada.
- Co w... No tak, słyszałem o twoich nieludzkich sposobach, Anno - Krestino, gdybym jednak wiedział, że jesteś morderczynią, nigdy bym cię nie wezwał do swojego domu! Wynoś się zaraz, nieszczęsna, i zabierz ze sobą to diabelstwo! Życie mojej żony spoczywa teraz w rękach Boga. I życie dziecka też!
Anna - Krestina została wypchnięta za drzwi, a zaraz potem tą samą drogą poleciał jej worek.
Liv stała w milczeniu, spoglądała w gniewne oczy gospodarza. Widziała, że ten człowiek cierpi, zrozumiała natychmiast, że los żony nie jest mu obojętny. Jego zaczerwienione oczy błyszczały jak w gorączce, ręce dygotały, głos odmawiał posłuszeństwa.
Podeszła do niego, pogładziła poufale po policzku, ujęła jego zimne dłonie w swoje ciepłe i uścisnęła.
- Ja nie zostawię twojej żony. Jest jeszcze nadzieja, to silna kobieta. Idź teraz i poproś służącą, by postawiła na ogniu największy saganek, będziemy potrzebować mnóstwo gorącej wody. Trzymaj z daleka wszystkich ciekawskich i przynieś mi dwa naręcza czystej słomy, muszę prześcielić łóżko.
...
dragonball11