SAMANTHA JAMES - PIERWSZY RAZ.rtf

(563 KB) Pobierz
PROLOG

Samantha James

PIERWSZY RAZ

PROLOG

Boston, 1830

Z ciężkim sercem wdychała intensywny zapach morza. Wiedziała, że już nie może się dłużej oszukiwać.

Umierała.

W pokoju byli jej dwaj ukochani synowie. Przeszył ją ostry ból, nie tak jednak ogromny jak rozpacz, która gościła w jej sercu. Wstrząsnął nią kolejny paroksyzm strachu - jakże mogła im powiedzieć, że już wkrótce utracą ją na zawsze? Wszakże ich ojciec nie dbał ani o ich brudne ręce, ani o poszarpane ubrania.

Cierpiała w milczeniu. Patrick O'Connor nie troszczył się o rodzinę, czas spędzał w barze na dole pijąc do upadłego w towarzystwo swych klientów. Na samą myśl o takiej niespra­wiedliwości zbierało się jej na płacz. Co stanie się z chłopcami, gdy ona odejdzie już z tego świata? Ojciec ledwo ich zauważał.

Ogarnęło ją drżenie. Co za okrutny los sprawił, że ona pożegna się z życiem, a jej dzieci - z matką? Krzyk rozpaczy i gniewu uwiązł w jej krtani, wydobyła z siebie tylko charczący szept. Poczuła, jak czyjeś maleńkie paluszki obejmują jej wy­chudzoną dłoń. Loretta O'Connor uścisnęła słabo dziecięcą rączkę i już jej nie puściła. Nie mogła znieść myśli o nieuchron­nym rozstaniu.

Patrick O'Connor wkroczył nagle do pokoju i stanął obok łóżka, ale w jego spojrzeniu nie było śladu ciepła. Prychnął tylko pogardliwie, obrócił się napięcie i zdjął koszulę z wieszaka. Nie zaszczycił umierającej małżonki ani słowem, na dzieci nie spojrzał. Tak, jak zwykle - pomyślała Loretta z rozpaczą. I nic się już nie zmieni.

Jej serce rozdzierał płacz. Nie zwracała uwagi na podniesione głosy i rubaszny śmiech mężczyzn, jaki dobiegał z dołu. Patrzy­ła tkliwie tylko na swoich synów - Morgana i Nathaniela. Na jej spierzchnięte wargi wypłynął cień uśmiechu. Nikt by się nie domyślił, że ci chłopcy są braćmi. A jednak nimi byli.

Nathaniel, malec o włosach jak len i buzi aniołka, przyszedł na świat zaledwie przed czterema laty. Morgan, jego starszy brat, brunet o smagłej cerze - zawsze poważny i zamyślony - już w dziesiątej wiośnie swego życia odznaczał się spostrzegawczo­ścią i sprytem. Loretta nie mogła się nadziwić, że jej dzieci tak bardzo się od siebie różnią.

Poczuła bolesny ucisk w sercu.

Dobry Boże - myślała w niemej udręce - kto poprowadzi ich przez życie, kto im wskaże właściwą drogę? Dziękowała w du­chu Stwórcy, że jej trzecie maleństwo umarło, bo jakże okrutny los czeka tych dwoje, gdy jej już nie będzie. Chwała Panu za to, że obdarzył Morgana rozumem i siłą. Obawiała się jednak poważnie o Nathaniela. Żywy i pogodny, wykazywał czasem upór i nieodpowiedzialność swego ojca (niech diabli wezmą łajdaka!), co mogło przysporzyć mu kiedyś ogromnych kłopo­tów.

Usłyszawszy szelest w nogach łóżka, Loretta przycisnęła chusteczkę do piersi i zobaczyła, że Nathaniel zerka na nią niepewnie. Ucichł - ach, jakże to do niego nie pasowało - a jego spokój zdawał się sięgać niebios. Choć był jeszcze taki maleńki, wyczuwał nieomylnie, że dzieje się coś złego. Spróbowała się uśmiechnąć, lecz nie mogła.

Zbliżał się koniec.

Ledwo oddychała. Zapragnęła nagle tyle powiedzieć, ale nie było już czasu.

Przeniosła wzrok na Morgana. Gdyby starczyło jej sił, wy­krzyczałaby cały ból, jaki ściskał jej serce. Chłopiec miał czerwone obwódki wokół pięknych szarych oczu, w których kręciły się łzy, jednak nie płakał. Nigdy zresztą nie płakał, choćby spotkała go największa krzywda.

Drżąc na całym ciele Loretta uścisnęła dłoń syna, a ten wysiłek wyssał z niej resztki życia. Rozchyliła usta i przywołała go wzrokiem.

Morgan pochylił się nad łóżkiem.

Popatrzyła z miłością na jego wychudzoną bladą twarz.

- Mój dzielny chłopcze - szepnęła - jakże ja będę za tobą tęsknić... Jakże bardzo bym chciała zostać przy tobie.

Łzy napłynęły mu do oczu, lecz nie zapłakał.

- Kochanie, musisz teraz opiekować się młodszym bracisz­kiem. - Wiem, że wiele od ciebie wymagam, ale na pewno podołasz.

Chłopiec, oszalały z przerażenia, potrząsnął przecząco głową.

- Nie, mamo, ja...

- Podołasz... - zapłakała cicho Loretta. - Jesteś starszy. Nathaniel to jeszcze mały chłopiec. Brak mu twej siły i odwagi.

Morgan znowu zaprzeczył.

- Ależ tak, kochanie. Jestem z ciebie bardzo dumna. - Chcąc podtrzymać syna na duchu, Loretta przycisnęła jego rękę do swej wychudzonej piersi. - Proszę cię, Morganie... Musisz zrobić dla niego to wszystko, czego nie mogę oczekiwać od twego ojca. Nie chcę, by twój maleńki braciszek stał się do niego podobny. Nathaniel potrzebuje kogoś takiego, jak ty. Prowadź go. Chroń go - dyszała ściskając dłoń chłopca, a na jej twarzy malowała się udręka. - Błagam cię. Nie zawiedź mnie. Obiecaj, że się nim zaopiekujesz, bo w przeciwnym wypadku nigdy nie zaznam spokoju.

Morgan przełknął ślinę.

- Przyrzekam - powiedział, usiłując powstrzymać drżenie głosu. - Zrobię to. Dla ciebie, mamo.

- Nie, synku. Nie dla mnie. Dla Nathaniela - mówiła coraz ciszej. - Moje ty kochanie... Bądź dzielny. Musisz być silny i odważny - za was obu... Wierz w siebie i w Pana Boga Najwyższego. A On niech błogosławi was obu, najdrożsi.

Uciekły z niej resztki sił. Przymknęła oczy, palce obejmujące dłoń Morgana osłabły i zwiotczały. Chłopiec przywarł do jej ręki, jakby chciał na zawsze zatrzymać życie, które się właśnie skończyło.

Walczył ze łzami, ale coś paliło go w gardle i wzbierał w nim gniew tak silny, że niemal rozsadzał mu pierś.

Chciał krzyczeć i wrzeszczeć, by znaleźć jakieś ujście dla tego gniewu i smutku, a przede wszystkim - strachu. Zamiast krzyczeć, stał jednak sztywno przy łóżku, wyprostowany jak żołnierz na warcie.

Nathaniel podszedł do brata i spojrzał z lękiem na matkę.

- Czy mama śpi? - spytał cichutko.

Morgan milczał. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Czuł, że już nigdy nie będzie tak bardzo cierpiał.

Usłyszał echo ostatnich słów matki. Bądź dzielny. Musisz być silny i odważny.

Przełknął ślinę.

Ale jak mam to zrobić? - myślał. - Jak?

- Nie - odparł w końcu ochrypłym szeptem. - Mama umarła. Umarła. - Zamilkł na chwilę; w pokoju zaległa przerażająca cisza. - Tak jak te kotki, które utopił ojciec.

Młodszy chłopczyk zaczął szlochać.

- Co my teraz zrobimy? - łkał. - Nikt już nas nie będzie kochał. Nikt się o nas nie zatroszczy. Tata...

Morgan niezręcznie, z wahaniem, poklepał malca po ramie­niu.

- Nie martw się - powiedział. - Masz jeszcze mnie. A ja nigdy cię nie opuszczę.

Jak powiedział, tak się też miało stać.

Mijały miesiące. Maleńki Nathaniel nie cierpiał zbyt długo po stracie matki i wkrótce o niej zapomniał.

Morgan jednak wciąż pamiętał o tej, która dała mu życie.

Dochował również swej obietnicy.

Ojciec chłopców nie zmienił się. Był tak samo małoduszny i nikczemny, jak przedtem. Wciąż ponury niby chmura gradowa, coraz częściej zaglądał do kieliszka. Morgan, skończywszy dwanaście lat, nie miał już czasu dla siebie - przebywał głównie w barze i kuchni. Nathaniel często pozostawał bez opieki i nic dziwnego, że wyrósł na małego, przebiegłego nicponia, który często dopuszczał się różnych wybryków.

Właśnie wybiła północ, gdy Patrick O'Connor wrócił do domu owej nocy. Pchnął mocno drzwi i wtoczył się do pokoju jak pijak, którym w istocie był. W mięsistej dłoni dzierżył ogryzek świeczki. Chłopcy zadrżeli na twardych siennikach umieszczonych w głębi pokoju. Wstrzymali oddech i zamarli w bezruchu, by się nie zdradzić, że nie śpią.

Ale i tak nic im to nie pomogło. Patrick O'Connor zachwiał się, zrobił kilka niepewnych kroków w stronę stołu, powiódł przekrwionymi oczami po blacie, po czym przymrużył nagle powieki. Wrzasnął wściekle, zerwał brutalnie synów z posłania i wrócił na miejsce.

- Rano leżało tu jeszcze sześć złotych monet, a teraz widzę tylko pięć!

Nathaniel spojrzał na ojca swymi ogromnymi, niebieskimi oczami i zwilżył językiem wargi.

- Może spadły na podłogę? - spytał nieśmiało.

Patrick O'Connor pochylił swe zwaliste cielsko nad podłogą, przeszukując wzrokiem wyszczerbione deski.

- Chyba nie - warknął, prostując się z trudnością.

- W takim razie pewnie się mylisz.

- Wcale się nie mylę! - ryknął, a na jego twarzy pojawił się wyraz wściekłości. - Nie po raz pierwszy brakuje pieniędzy! Ale obiecuję wam, że ostatni. Odpowiadajcie natychmiast: który z was zabrał monetę?

Milczeli, ale Morgan nie uląkł się ojca. Przeciwnie, wysunął podbródek i patrzył mu w oczy z podziwu godnym spokojem.

- Odpowiadajcie, nicponie! - wrzasnął O'Connor. - Który z was ukradł monetę?!

Podłoga zaskrzypiała, choć pijany łajdak zrobił tylko jeden krok naprzód. Nathaniel stał tuż obok brata i ciężko oddychał. Morgan przypomniał sobie wyraźnie, że tego popołudnia widział w jego brudnej rączce kilka cukierków. W oczach Nathaniela błysnął strach. Malec zadrżał i przypadł do ziemi.

Morgan uniósł dumnie podbródek, modląc się w duchu, by ojciec nie zauważył, że trzęsą mu się kolana.

- Ja ją wziąłem.

- Niech cię diabli! - krzyknął Patrick. - Jak śmiałeś?

Morgan wyprostował plecy.

- Haruję tak samo jak twoi kelnerzy, a nie zarabiam ani...

- Bo karmię twój kałdun i daję ci ubranie na grzbiet, ty niewdzięczny łajdaku! Sam Pan Bóg widzi, że w zamian nie dostaję prawie nic, a ty mimo wszystko śmiesz mnie okradać. Nikomu na to nie pozwolę... nikomu. A teraz - podejdź no bliżej!

Morgan nie ruszył się z miejsca na tyle szybko, by zadowolić ojca. Patrick chwycił go brutalnie za chude ramię i przyciągnął do siebie, zdzierając mu koszulę z pleców z taką łatwością, jakby została uszyta z najdelikatniejszej tkaniny. Z grymasem okrucieństwa na ustach zaplątał postrzępione resztki odzienia wokół nadgarstków syna, związał mu ręce na plecach i popchnął tak mocno, że chłopiec upadł na podłogę.

Usłyszawszy, że ojciec zdejmuje laskę z wieszaka, Morgan zesztywniał.

Ten dźwięk był mu aż nadto dobrze znany.

Pierwszy cios przeszył go jak ogień. Przymknął oczy. Jestem starszy - mówił do siebie, jak niegdyś mówiła do niego matka. Muszę być silny i odważny.

Obiecał przecież, że będzie chronił brata.

Przygotował się na kolejny cios.

Świst laska jeszcze wielokrotnie wdzierał się w panującą w pokoju ciszę, lecz chłopiec nie wydał z siebie żadnego dźwięku - nie zajęczał i nie zapłakał. Potrafił znieść wszystko, bo cierpiał, aby oszczędzić brata.

I tak już miało pozostać.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Beacon HM, 1854

Było za późno, by wrócić.

Jakie to dziwne, że pomyślała o tym dopiero wówczas, kiedy zabrnęła już tak daleko.

W istocie, przemierzyła cały ocean...

Lady Elisabeth Stanton rzuciła ostatnie, niemal proszące spojrzenie na powóz, z którego właśnie wysiadła. Ale on zniknął już za rogiem, wzbijając za sobą tumany kurzu i unosząc ku górze kłęby zeschłych liści.

Przyciskając do piersi torebkę zebrała się na odwagę i popa­trzyła za siebie.

Jednym rzutem oka objęła roztaczający się przed nią widok. Nie mogła się powstrzymać od podziwu. Nic dziwnego, że Nathaniel opisywał jej swoją siedzibę z taką dumą. Wstrzymała oddech, bo dom był rzeczywiście wspaniały - miał w sobie wiktoriański majestat, a elegancją dorównywał najpiękniejszym rezydencjom londyńskim.

Mimo ogrodzenia z kutego żelaza, surowego zarysu gałęzi drzew i zamarzniętej ścieżki posiadłość nie wyglądała groźnie ani posępnie. Elisabeth potrafiła sobie świetnie wyobrazić, jak tu będzie na wiosnę, kiedy zakwitną kwiaty i kiedy zielone drzewa wystrzelą prosto w chmury.

Budynek sam w sobie był ogromny. Dojrzawszy fragment delikatnej, białej koronkowej firanki przysłaniającej okno z wi­trażem, dziewczyna poczuła ochotę, by zacisnąć palce na żelaznych sztachetach i patrzeć na rezydencję w niemym zachwycie. Naraz roześmiała się cicho. Jakże była głupia! Nathaniel odnosił przecież ogromne sukcesy jako budowniczy statków, toteż jego dom musiał być wspaniały.

Stała tak w milczeniu, rozświetlając sobą zimowy mrok i zdawała się nie wiedzieć, jak cudownie wygląda. Jej suknia z szarego jedwabiu - pognieciona nieco w czasie podróży - była wszakże uszyta wedle najnowszej londyńskiej mody. Nie ubranie jednak sprawiało, że dziewczyna rzucała się w oczy jak perła wśród węgli.

Elegancja stroju bladła przy jej urodzie. Spod kapelusza Elisabeth wysuwał się świeżo upięty złocisty kok, a jej zielone oczy przypominały swą barwą angielskie łajki na wiosnę. Lady Stanton nie należała jednak do gatunku kobiet przypominających wiotkie, blade kwiatki. I choć odznaczała się niezwykle łagodnym usposobieniem, postawę miała dumną, świadczącą o wyjątkowej sile charakteru. W tamtej chwili jednak czuła się niepewna i zagubiona.

Nie - pomyślała ponownie - odzyskując wewnętrzną moc, która przez tyle tygodni dodawała jej sił. Już za późno, by wrócić. A przy tym - tak bardzo pragnęła ujrzeć Nathaniela...

W jej myśli wkradały się - jeden za drugim - obrazy z przeszłości. Tyle się wydarzyło - dumała tęsknie. - Tak wiele się zmieniło.

Młody Amerykanin - Nathaniel O'Connor - podbił szturmem Londyn. Wszyscy szaleli za tym przystojnym, czarującym blondynem o śmiałym i zuchowatym sposobie bycia. Co najmniej kilkadziesiąt kobiet od razu zakochało się w nim bez pamięci. Ale on chciał zdobyć serce Elisabeth.

Pragnął tylko jej.

Oczywiście, był przy tym okropnym flirciarzem. Z początku dziewczyna sądziła, że Nathaniel żartuje, okazując jej tyle uwagi. Sama jednak nie należała do tych, które mdleją na widok mężczyzny. W głębi serca bardzo się cieszyła, że jest adorowana przez tak przystojnego młodzieńca, bo nie uważała się wcale za piękność. Toteż droczyła się z nim tak, jak on z nią pewna, że flirt wkrótce się skończy.

Ale mijały tygodnie, a zainteresowanie Nathaniela nie słabło. I choć Elisabeth szczyciła się zawsze zdrowym rozsądkiem, Nathaniel O'Connor stanowił dla niej pokusę, jakiej nie potrafiła się oprzeć.

Na samą myśl o nim przeszedł ją dreszcz. Przypomniała sobie, jak Nat pierwszy raz ją pocałował. Byli wówczas na przyjęciu u lorda Nelsona i tańczyli żywego, szybkiego walca, po którym śmiała się aż do utraty tchu. Nathaniel wyprowadził ją wtedy na taras, a potem na małą kamienną ławeczkę w ogrodzie. Uśmiech zamarł mu na ustach, położył obie ręce na jej szyi i przechylił delikatnie jej głowę. Wokół pachniały słodko róże, serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi, a on ją pocałował. Było to coś zupełnie niespodziewanego i upragnionego zarazem.

Później, gdy siedzieli w salonie londyńskiej rezydencji ojca Elisabeth, Nathaniel ujął obie jej dłonie.

- Kochanie... coś się wydarzyło. Obawiam się, że będę musiał jechać do Bostonu wcześniej niż sądziłem.

Ten dzień przyniósł już jedną złą wiadomość, więc Elisabeth popatrzyła na niego z przestrachem.

- Och nie! Kiedy? Kiedy musisz wyjechać?

- Jutro, najdroższa. Wypływam o świcie. - Ścisnął mocniej jej ręce. - Proszę. Jedź ze mną. Wyjdź za mnie. Jeśli zostaniesz moją żoną, uczynię cię najszczęśliwszą kobietą na świecie.

Choć miałaby ochotę zaśpiewać z radości, poczuła ogromny ciężar na sercu.

- Nathanielu... tak bardzo bym tego pragnęła... Ale dzisiejszy dzień przyniósł mi tyle bólu... Wiesz przecież, że tatę męczy okropny kaszel. Okazało się, że to poważna sprawa.

Znalazła się między młotem i kowadłem. Jakże ona, jedyna córka hrabiego Chester, mogłaby wyjechać w takiej chwili? Nie pamiętała, by ojciec był kiedykolwiek równie słaby i chory. Przerażało ją to. I choć miał przy sobie Clarissę, którą poślubił przed dwoma laty, Elisabeth nie mogła go opuścić. Chciała pozostać u jego boku.

- Kiedy tylko tata wyzdrowieje, przyjadę do ciebie do Bostonu, przyrzekam.

- Będę czekał. Obiecuję.

Kiedy tata wyzdrowieje... Nadszedł moment, gdy pożałowała swych słów, choć wypowiedziała je w dobrej wierze.

Ojciec chorował bowiem prawie miesiąc, a od sześciu tygo­dni spoczywał w grobie.

Elisabeth zacisnęła delikatne wargi, ale jeszcze jeden obraz z przeszłości nie dawał jej spokoju; tkwił w sercu boleśnie, jak drzazga.

Jako maleńka jeszcze dziewczynka straciła matkę, która umarła na zapalenie płuc i przez wiele lat mieszkała tylko z ojcem. Później jednak, kiedy dorosła, pojęła wiele rzeczy, o których hrabia nigdy nie wspominał. Zrozumiała wówczas jego samotność i tęsknotę za kobiecym towarzystwem. Dlatego też nie była wcale zdziwiona, gdy ojciec poślubił Clarissę Kenton, wdowę po baronie z sąsiedniego hrabstwa.

Niestety, Elisabeth i Clarissa pozostały sobie obce, choć hrabia sobie tego nie uświadamiał. A dziewczyna, mimo że nigdy nie odznaczała się złośliwością, uważała macochę za osobę zimną i praktyczną; nie lubiła też jej protekcjonalnego sposobu bycia.

Te cechy charakteru Clarissy dały o sobie znać zwłaszcza w ów pamiętny dzień, gdy odczytywano ostatnią wolę hrabiego.

Elisabeth wciąż jeszcze była odrętwiała z rozpaczy. I choć rozstanie z Nathanielem sprawiało jej ogromny ból - tak bardzo, niemal bezwstydnie się do niego przywiązała - wiedziała, że wkrótce los znów ich połączy. Ale ojca straciła bezpowrotnie i już nigdy nie miała zaznać jego bliskości, usłyszeć najdroższe­go, ciepłego głosu i śmiechu. Nie mogła przestać o tym myśleć, gdy patrzyła, jak trumna znika pod ziemią.

W posępnym nastroju słuchała adwokata ojca, Jamesa Rowlanda, który odczytywał testament. Myślami błądziła zupełnie gdzie indziej.

- Elisabeth! - Clarissa przywołała ją ostro do porządku. - Słuchasz? Sądzę, że ten fragment dotyczy ciebie.

Pan Rowland zerknął na nie zza okularów. Gdyby Elisabeth czuła się zupełnie normalnie, prawdopodobnie dostrzegłaby zakłopotanie w jego głosie.

- Czy mam kontynuować? - spytał prawnik.

- Ależ oczywiście! - odpowiedziała szorstko Clarissa.

Pan Rowland odchrząknął i zaczaj znów czytać:

„Wiele mych najlepszych wspomnień łączy się z moją córką, Elisabeth, i z chwilami, jakie spędziłem z nią w Hayden Country, mojej wiejskiej posiadłości w hrabstwie Kent. Dlatego też wyrażam wolę, by moja córka otrzymała ją w posagu, gdy wyjdzie za mąż, w nadziei, iż ona i jej mąż uczynią z niej swą letnią rezydencję.”

Elisabeth nie była zaskoczona. Spodziewała się, że ojciec pozostawi większość majątku Clarissie; tak też postąpił. Ale Hayden Park stanowił dla niej zawsze miejsce szczególne. Dziewczyna uśmiechnęła się smutno, gdyż ona również wiązała z nim piękne wspomnienia.

- „W ostatnich chwilach mego życia” - czytał dalej Rowland - „żałuję jedynie tego, że nie poprowadziłem jej do ołtarza. Dlatego też pragnę, by wyszła za mąż i znalazła się pod właściwą opieką. Wiem, że moja najdroższa żona Clarissa dopilnuje, by moje ostatnie życzenie zostało spełnione i dlatego powierzam jej zadanie znalezienia męża dla Elisabeth.”

Dziewczyna zamarła z przerażenia.

- Proszę o wyjaśnienie - powiedziała cicho. - Cóż to wła­ściwie oznacza?

Rumiane policzki pana Rowlanda przybrały jeszcze bardziej szkarłatną barwę.

- Skutek prawny tego zapisu - wyjaśnił - jest taki, że Hayden Park stanie się pani własnością dopiero po ślubie...

- Czy wybór męża dla mnie należy do mojej macochy? - przerwała Elisabeth.

- Ależ oczywiście - odparła Clarissa z triumfem, nie dopusz­czając Rowlanda do słowa, po czym uśmiechnęła się tak, że dziewczyna poczuła, jak przechodzi ją dreszcz. - Nie masz jednak powodu do zmartwienia. Już się wszystkim zajęłam. Lord Harry Carlton chętnie się z tobą ożeni. Wydawał się nawet zadowolony, gdy przedstawiłam mu tę propozycję.

Elisabeth zaniemówiła. Zanim skończyła dwadzieścia jeden lat, wielu mężczyzn prosiło ją o rękę. Ojciec gniewał się czasem, że nie dokonała jeszcze wyboru, lecz nie nalegał.

Znała oczywiście lorda Carltona - najstarszego syna markiza Salisbury. I choć Harry był niewątpliwie szerszy niż dłuższy, nie to przeszkadzało jej w nim najbardziej. Ten człowiek prowadził rozwiązły tryb życia, co widać było w każdym jego spojrzeniu, w sposobie, w jaki taksował wzrokiem wszystkie napotykane kobiety.

Czuła, że jest chora. Miała zdruzgotane serce. Nie mogła wydobyć głosu i wyrazić całego swego strachu, choćby po to tylko, by stał się bardziej realny.

Bezwiednie przywołała w myślach imię Stwórcy. Dobry Boże - powtarzała bezgłośnie, to przecież nie może być prawda. Spraw, by to wszystko okazało się złym snem.

Zacisnęła leżące na kolanach dłonie.

- Muszę się upewnić, czy dobrze cię zrozumiałam. Chcesz, abym poślubiła lorda Harry'ego?

- Oczywiście. - Clarissa uśmiechnęła się łagodnie, ale nadal patrzyła na nią twardo. - Przecież to doskonała partia, nie sądzisz?

Elisabeth nabrała powietrza w płuca. Krew zawrzała jej w ży­łach. Na Boga! Nie mogła przecież oddać się mężczyźnie, którego nie kocha, mężczyźnie wybranemu jej przez macochę.

Nie okazała jednak gniewu. Poczęła tylko ostrożnie dobierać słowa.

- Czyż taka jest w istocie twoja wola? Czyżbyś zamierzała zmusić mnie do ślubu z człowiekiem, którego nie chcę?

Clarissa przestała się uśmiechać.

- Już dawno powinnaś była wyjść za mąż. A n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin