09 - James White - Galaktyczny smakosz.pdf

(1074 KB) Pobierz
James White
Galaktyczny smakosz
The Galactic Gourmet
Przekład Radosław Kot
Dla Petera
mojego syna niegdyś i w przyszłości
R OZDZIAŁ PIERWSZY
Gurronsevas przywykł do szacunku. Wiedział jednak, że zwykle nie chodziło o jego wysoką
inteligencję czy wybitne kwalifikacje zawodowe. Większość istot zwracała w pierwszym rzędzie
uwagę na niezwykłe rozmiary i wielką siłę Tralthańczyka. Tak więc chociaż zaproszenie na mały
mostek rzadko trafiało się pasażerowi — nawet jeśli był on akurat jedynym pasażerem na
pokładzie — Gurronsevas wolałby, aby kapitan Tennochlana nie przesadzał z uprzejmością i
pozwolił mu dokończyć podróż w mniej zagraconej i znacznie obszerniejszej ładowni.
Siedział wszakże w milczeniu i patrzył z podziwem na ekran, na którym rosła z wolna wielka
sylwetka Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego. Ten widok szybko sprawił, że zapomniał o
niewygodach. Z zapartym tchem obserwował jaskrawe boje wyznaczające ścieżki podejścia,
jasno oświetlone stanowiska dokowania i mieniące się najróżniejszymi barwami okna oddziałów,
w których odtworzono wszystkie niemal środowiska właściwe istotom rozumnym
zamieszkującym Galaktykę.
Siedzący obok kapitan Mallan pokazał zęby i wydał szczekliwy odgłos, który oparł się
wysiłkom autotranslatora. Gurronsevas wiedział, że u ludzi takie zachowanie oznacza wesołość.
— Proszę się nacieszyć tym widokiem, dopóki pan może — rzekł dowódca statku. — Ci,
którzy tu pracują, rzadko wychodzą na zewnątrz.
Jego podwładni na mostku zachowali milczenie. Gurronsevas, który nie wiedział, co mógłby
odpowiedzieć, wziął z nich przykład.
Nagle obraz Szpitala zniknął i na ekranie pojawiła się podobizna zielonkawego
chlorodysznego Illensańczyka o rysach zamazanych nieco przez wypełniającą jego kombinezon
żółtą mgiełkę.
— Tu recepcja — powiedział i Gurronsevasowi wydało się, że mimo pośrednictwa
autotranslatora wypowiedź ma nadal coś z oryginalnej sykliwości mowy chlorodysznego. —
Proszę o identyfikację. Podajcie, czy macie na pokładzie pacjentów, gości czy personel, i
określcie gatunki. Jeśli to nagły przypadek, proszę najpierw opisać stan pacjenta. Proszę też o
klasyfikację fizjologiczną wszystkich na pokładzie, abyśmy mogli przygotować dla was
odpowiednie pomieszczenia oraz stosowną aprowizację.
— Aprowizację — mruknął kapitan, spoglądając z uśmiechem na Gurronsevasa. — Nie mamy
na pokładzie nagłego przypadku. Jestem major Mallan, dowódca statku zwiadowczego Korpusu
Kontroli Tennochlan , w locie kurierskim z Retlinu na Nidii. Załoga składa się z czterech
przedstawicieli ziemskiego typu DBDG. Pasażer jest jeden, Tralthańczyk FGLI. Ma dołączyć do
personelu Szpitala. Wszyscy to ciepłokrwiści tlenodyszni, z których przynajmniej jeden, to
znaczy ja, chętnie zapomniałby na jakiś czas o pokładowych racjach żywnościowych…
— Proszę czekać — przerwał mu recepcjonista. Wyraźnie nie zamierzał tracić czasu na
pogawędki o ziemskim jedzeniu, które dla Illensańczyka było śmiertelnie trujące. Na ekranie
znowu pojawił się masyw Szpitala. Z bliska robił jeszcze większe wrażenie. Ale mogli podziwiać
go tylko chwilę.
— Podążajcie torem wytyczonym przez czerwono–żółto–czerwone boje do śluzy przy
stanowisku dwudziestym trzecim — powiedział zielonoskóry. — Po zacumowaniu oficerowie
Korpusu zameldują się u pułkownika Skemptona. Na Gurronsevasa będzie czekał porucznik
Timmins.
Gurronsevas zastanowił się, czy chodziło o uprzejmość ze strony istoty, która mogła się
okazać jego przełożonym. Po namyśle uznał, że chyba nie. Recepcjonista nie wydawał się
szczególnie poruszony perspektywą wizyty znamienitego gościa, chociaż sława Gurronsevasa
musiała dotrzeć nawet na Illensę. Wszak znała go i podziwiała cała Federacja. Ilekroć zjawiał się
na którejś z planet zamieszkanych przez ciepłokrwistych tlenodysznych, było to wydarzenie.
Tutaj zaś usłyszał tylko krótką zapowiedź, że ktoś wyjdzie mu na spotkanie.
Gdyby sam siebie nie cenił wystarczająco wysoko, zapewne poczułby się urażony.
Timmins okazał się Ziemianinem w zielonym mundurze, który chociaż czysty i zadbany, był
już tak znoszony, że insygnia ledwo dawało się odczytać. Czubek głowy oficera porastały
miedziane włosy. Pokazał zęby w grymasie, który u przedstawicieli jego gatunku nie oznaczał
agresji, ale był odpowiednikiem uśmiechu. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, do gościa zaś
odnosił się z wyważonym szacunkiem.
— Witamy na pokładzie — powiedział, gdy wstępną prezentację mieli już za sobą. —
Technicznie rzecz biorąc, nasz szpital jest za mały, aby uznać go za sztuczną planetę, za duży
natomiast na statek międzygwiezdny. Jednak puryści językowi upierają się, żeby nazywać go
statkiem, a my stosujemy się do tego, chyba że sięgamy po inne jeszcze, mniej wytworne
nazwy… Gdy tylko będzie to możliwe, chciałbym pokazać panu kwaterę i objaśnić z grubsza, jak
co u nas działa. Będąc szefem działu utrzymania i eksploatacji, odpowiadam za wszelkie sprawy
środowiskowe z wyjątkiem, rzecz jasna, środowiska społecznego. Tym zajmuje się major
O’Mara, który pragnie widzieć pana jak najszybciej w swoim gabinecie. Biorąc pod uwagę
natężenie ruchu na korytarzach i konieczność wkładania ubiorów ochronnych przy
przechodzeniu przez strefy o innych warunkach naturalnych, do celu dotrzemy zapewne za jakieś
dwadzieścia minut. Po drodze przekażę panu najważniejsze informacje, które powinni otrzymać
wszyscy nowi w Szpitalu. Jeśli zatem można, poprowadzę.
Gdy wyszli z przedsionka śluzy i ruszyli rękawem ku pomieszczeniom Szpitala, porucznik
zaczął od przeprosin — na wypadek gdyby w jego przemowie znalazło się coś, co gość już
słyszał. Potem wyjaśnił, że Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego jest najnowocześniejszym,
największym i, w zgodnej opinii środowiska medycznego, najlepszym szpitalem
wielośrodowiskowym, jaki kiedykolwiek zbudowano. Do jego powstania przyczyniły się
dziesiątki gatunków. Produkcja i transport kolejnych modułów wytwarzanych na rozmaitych
planetach zajęły blisko dwa dziesięciolecia. Utrzymanie i zarządzanie całością powierzono
Korpusowi Kontroli, zbrojnemu ramieniu Federacji, jednak nigdy nie stał się on bazą wojskową.
Na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach można było odtworzyć środowiska wszystkich
gatunków zrzeszonych w Federacji, co obejmowało bardzo szerokie spektrum, począwszy od
kruchych metanodysznych, przez tleno– i chlorodysznych, po istoty żywiące się twardym
promieniowaniem.
Gurronsevas nie słuchał zbyt uważnie. Pochłaniało go przede wszystkim unikanie zderzeń z
innymi użytkownikami korytarza, zarówno większymi od niego, jak i mniejszymi. Wędrowali
tłocznym i gwarnym labiryntem przejść o białych ścianach, labiryntem, w którym niebawem sam
powinien umieć znaleźć drogę.
Dwaj krabopodobni Melfianie i jeden Illensańczyk zawarczeli i zasyczeli na niego, gdy
niezgrabnie zatrzymał się na skrzyżowaniu, aby ich przepuścić. Naraził się w ten sposób również
idącemu z tyłu drobnemu i rudawemu Nidiańczykowi, który wygłosił szczekliwą reprymendę.
Otrzymany jeszcze na pokładzie statku prosty translator nastawiony był tylko na tłumaczenie
mowy Ziemian, Gurronsevas nie wiedział więc, co dokładnie syczały, gulgotały i jęczały do
niego spotkane istoty.
— Teoretycznie o pierwszeństwie przejścia decyduje ranga medyczna — powiedział
Timmins. — Niebawem nauczy się pan rozpoznawać ją po kolorowych opaskach. Wszyscy je tu
noszą. Jak długo pan sam nie ma opaski, pański status pozostaje nieokreślony… Uwaga, pod
ścianę!
Prosto nas nich jechało urządzenie zajmujące niemal połowę szerokości korytarza. Był to
ruchomy moduł ochronny stosowany przez lekarzy rasy SNLU, istoty oddychające przegrzaną
parą. Ciśnienie i temperatura w ich środowisku były bez dwóch zdań zabójcze dla tlenodysznych.
Przy takich spotkaniach, wyjaśnił Timmins z uśmiechem, lepiej zapomnieć o starszeństwie i
posłuchać instynktu samozachowawczego nakazującego błyskawicznie usunąć się z drogi.
— Szybko pan do tego przywyknie — dodał. — Widywałem już gości, którzy podczas
pierwszego kontaktu z przedstawicielami aż tylu różnych gatunków wpadali w panikę, uciekali i
kryli się albo zastygali sparaliżowani strachem. Pan radzi sobie całkiem nieźle.
— Dziękuję — odparł Gurronsevas. Normalnie nie byłby skłonny dzielić się informacjami o
sobie z kimś ledwie poznanym, ale komplement mile go połechtał. — Mam doświadczenie, jeśli
chodzi o takie sytuacje, poruczniku. Podobne sceny można ujrzeć podczas wielogatunkowych
konwentów i zjazdów. Tyle że ich uczestnicy są zwykle gorzej wychowani.
— Naprawdę? — spytał porucznik ze śmiechem. — Na pańskim miejscu poczekałbym z
oceną manier napotkanych istot do chwili, gdy otrzyma pan wielokanałowy autotranslator. Nie
wie pan, co niektóre z nich mówiły o panu. Za kilka minut dotrzemy do departamentu
psychologii.
Gurronsevas zauważył, że na tym poziomie korytarze są znacznie mniej zatłoczone, a mimo to
nie poruszają się szybciej. Wręcz przeciwnie — z jakiegoś powodu Ziemianin zwolnił.
— Zanim pan wejdzie — powiedział nagle, jakby po dłuższym wahaniu — chyba dobrze
będzie, jeśli usłyszy pan coś o osobie, którą za chwilę pan pozna.
— To może się okazać pomocne — zgodził się Gurronsevas.
— Major O’Mara jest naczelnym psychologiem. Uzdrawiaczem umysłu, o ile pamiętam
wasze nazewnictwo. Odpowiada za harmonijne współistnienie i współpracę ponad dziesięciu
tysięcy istot, które wywodzą się niekiedy z bardzo zróżnicowanych kultur…
Jak wyjaśnił porucznik, mimo starannego doboru kandydatów, wzajemnej tolerancji i
powszechnego poszanowania fachowości, zdarzały się w Szpitalu tarcia albo konflikty.
Najczęściej wynikały one ze zwykłej niewiedzy albo niezrozumienia, czasem jednak wiązały się
z głębszymi problemami, głównie o podłożu ksenofobicznym. Uprzedzony do pacjentów albo do
kolegów znerwicowany lekarz nie mógł należycie wywiązywać się ze swoich obowiązków,
niekiedy zaś cierpiał nawet na rozszczepienie osobowości. Zadaniem O’Mary i jego ludzi było
wykrywanie i rozwiązywanie podobnych problemów. W ostateczności mogli nawet usunąć
kłopotliwą istotę ze szpitala. Mało kto lubił pracowników tego działu, tym bardziej że naprawdę
przykładali się do pracy.
— Ze względów formalnych O’Mara nosi stopień majora Korpusu Kontroli. Wprawdzie
mamy tu wielu oficerów i lekarzy starszych od niego stopniem, jednak w związku ze
specyficznymi zadaniami, które stoją przed jego działem, trudno uznać go za czyjegokolwiek
podwładnego. Podobnie, jak trudno byłoby określić granice jego władzy.
— Już dawno pojąłem, na czym polega różnica między stopniem a zakresem władzy —
powiedział Gurronsevas.
— To dobrze — odparł Timmins, wskazując na zbliżające się drzwi. — Tutaj. Proszę
przodem.
Znaleźli się w sporym pomieszczeniu z czterema biurkami stojącymi po obu stronach
przejścia wiodącego do wewnętrznych drzwi. Tylko trzy stanowiska były zajęte: przez Tarlanina,
Sommaradvankę i Ziemianina w mundurze Korpusu. Oficer ów nosił ten sam stopień co
Timmins. Tarlanin i Sommaradvanka nie unieśli głów znad ekranów, jednak zerknęli na gościa.
Ziemianin spojrzał na niego otwarcie. Gurronsevas przesunął się w głąb pomieszczenia. Starał się
stawiać swoje sześć nóg jak najostrożniej, aby nie wprawić wszystkiego w drżenie.
Uznał, że nie wypada się odzywać do podwładnych majora, zanim nie porozmawia z ich
przełożonym.
— Gurronsevas, nowo przybyły na Tennochlanie . Do majora — przedstawił go krótko
Timmins.
— Major czeka na pana — odparł drugi oficer. — Proszę tędy.
Wewnętrzne drzwi się uchyliły.
— Powodzenia — szepnął porucznik, zostając za progiem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin