rozważania.RTF

(91 KB) Pobierz
Rozważania

Rozważania

 

Zachowaj czujność

Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć (1 P 5, 8).

Jest w tobie ogromna siła, energia, która przepływa przez twój umysł, wyobraźnię, przez twoje serce. To strumień myśli, poruszeń, uczuć, planów na przyszłość, różnych refleksji i spostrzeżeń. Jak każdy strumień może ci przynosić korzyść lub może ci wyrządzać szkodę. Cała sztuka polega na tym by umieć zatrzymywać, przyjmować i rozwijać to, co ci pomaga w tym byś był radośniejszy, spokojniejszy, łagodniejszy, bardziej opanowany. Chodzi o to, byś również umiał zobaczyć szkodę jaką ci mogą wyrządzić myśli, które zanurzają cię w smutku, rozpaczy, strapieniu, zwątpieniu. Pierwszy krok jaki możesz i powinieneś uczynić to po prostu zobaczyć tę różnicę. Zobaczyć, że możesz się zdystansować do strumienia siły i energii wewnętrznej, która przepływa przez ciebie. Poczuj ją, dotknij jej. Zobacz co ze sobą niesie. Czy jest górskim potokiem po burzy: rwącym, niosącym ze sobą piach, drobne kamienie, glinę, to wszystko, co może cię zatruwać i przygaszać. A może przepływa teraz przez Ciebie spokojny nizinny potok: przejrzysty i szemrzący cicho ale wesoło.

Zobacz również, że nie jesteś bezradny względem tego, co się w tobie dzieje. Kiedy już nazwiesz to, co się w tobie dzieje, możesz zdecydować co z tym zrobić: przyjmować to, co niosą twoje myśli w sposób bezwiedny, automatyczny czy raczej decydować o tym, czy poddawać się konkretnym myślom. Jesteś człowiekiem a więc możesz decydować o tym, co dzieje się w twoim wnętrzu, o tym jakim myślom pozwalasz dominować w swoim sercu. Czyż to właśnie nie jest rozeznawaniem duchowym: czyli po prostu czujną obserwacją siebie, swoich reakcji na dwa rodzaje poruszeń: na te pochodzące od ducha złego i te pochodzące od ducha dobrego. Chcesz czy nie, ten proces odnawia się każdego dnia. Każdego dnia ściera się w twym sercu dobro ze złem. Toczy się walka o twoje życie, o jego jakość a zarazem o życie tych, których dzisiaj spotkasz. Jeśli nie chcesz przeżywać swojego życia świadomie, jeśli nie chcesz wybierać to znaczy, że już wybrałeś, to już pozwoliłeś by ktoś inny zamiast ciebie samego był panem twego serca. Czyż wielkość człowieka ostatecznie nie polega właśnie na tym, że może i powinien decydować o tej ogromnej wewnętrznej energii, że powinien ją porządkować na większą chwałę Bożą i dla pożytku innych i siebie samego.

Wrogość pokonana

On bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części ludzkości uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur – wrogość (Ef 2, 14)

Moje zbawienie nie dokonuje się w pojedynkę. Dokonuje się we wspólnocie z innymi ludźmi, którzy również wybierają drogę za Chrystusem. I gdy myślę o zbawieniu, to myślę zazwyczaj o spotkaniu z Chrystusem, właśnie o tym wybieraniu drogi ku Niemu. Ale zbawienie nie zaczyna się w tym momencie. To tylko jedna z jego części. Owocem zbawienia, które dokonuje się już teraz pośród nas jest z pewnością uzdrowienie w sferze duchowej, fizycznej, emocjonalnej, uwolnienie od nękających nas złych myśli, nastrojów, większa dyspozycyjność w bezinteresownej służbie dla innych, postawienie Boga w centrum naszego życia. Jednym słowem wzrost wiary, nadziei i miłości w naszych sercach. Tak, to prawda. Ale nie jest możliwe, abym stał się uczestnikiem tego zbawienia, jeśli nie rozpocznie się ono na płaszczyźnie odkrywania słabości.

Zazwyczaj, gdy myślę o nawróceniu, zaczynam się zastanawiać nad złem popełnionym przeze mnie, nad moimi osobistymi grzechami. To dobrze. Ale to nie wystarcza. To moje myślenie o wyrządzonej przeze mnie szkodzie nie może mnie zatrzymywać na mnie samym. Ma mnie, bowiem doprowadzić do zrozumienia i głębokiego, wewnętrznego przeżycia rzeczywistości grzechu w wymiarze powszechnym. Jeśli odkrywam w sobie jakąś słabość i jeśli jest to szczere i wolne stawanie w prawdzie o sobie samym, to doprowadzi mnie ono wcześniej czy później do spotkania się z innymi. Doprowadzi mnie ono do uświadomienia sobie rzeczywistości Kościoła, którą tworzą ludzie słabi. Kościół - wspólnota ludzi na drodze do zbawienia - to nic innego jak wspólnota słabych, którzy chcą pomagać takim jak oni sami, równie słabym. Autentyczne dotknięcie mojego osobistego grzechu pozwoli mi zbliżyć się do innych, do równie słabych jak ja, do tak samo poranionych jak ja, do tak samo cierpiących z powodu zła i egoizmu jak ja. Czy mam odwagę poczuć solidarność z moimi współbraćmi i współsiostrami w wymiarze słabości i grzechu? Czy mam odwagę spotykając alkoholika, narkomana, człowieka uzależnionego od seksu, złodzieja… czy mam odwagę nie osądzać, ale uświadomić sobie, że ten sam oścień zła dotyka również i mego serca, choć może rani mnie w mniej wstydliwy sposób? Czy mam odwagę przyznać się, że wszyscy zgrzeszyliśmy, że wszyscy jesteśmy dotknięci tą samą chorobą i w pewnym sensie niczym nie różnimy się od siebie: Nie ma bowiem różnicy, gdyż wszyscy zgrzeszyli (Rz 3, 23). Różnice wprowadza moje przewrotne serce, by usprawiedliwić się przed samym sobą.

Dlaczego tak mam spojrzeć na innych? Nie chodzi o to, by wpędzać się w poczucie winy. Chodzi jedynie o to, by zrozumieć, że wszyscy jednakowo jesteśmy słabi, że moje osądzanie innych nie jest żadnym rozwiązaniem. Gdy bowiem przeżyję tę głęboką solidarność z innymi, równie dotkniętymi złem jak ja, tylko wtedy będę mógł odczuwać skutki zbawienia w wymiarze wspólnoty, w wymiarze Kościoła: mojej wspólnoty zakonnej, wspólnoty małżonków, wspólnoty miejsca pracy, wspólnoty modlitewnej i jakiejkolwiek innej, w której jestem… Tylko wtedy będę zdolny do przebaczenia, do stracenia czegoś ważnego dla innego, tylko wtedy będę umiał przyjąć z autentyczną pokorą uszczypliwości, nieraz kłody rzucane mi przez innych, a moje serce będzie wolne od wrogości. Tylko wtedy.

Panie, proszę Cię, zachowaj mnie od skrywanego przede mną samym pragnienia bycia lepszym od innych, stawiania siebie ponad innymi. Przemyj me brudne oczy, bym przejrzał, bym swych braci i siostry traktował z miłością, na równi z sobą.

Teraz

Królestwo Boże jest w was (Łk 17, 21)

Czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, dlaczego Jezus mówił tak mało o życiu po śmierci i tak dużo o życiu tu na ziemi? To, co nam przekazał o naszej przyszłości, to tak niewiele: ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało. Z drugiej strony, mówił tak wiele o Królestwie Niebieskim, które jest w nas, jest już teraz. Jezus nie zajmował się przyszłością, Jego uwaga i nauczanie dotyczyły przede wszystkim teraźniejszości: kochaj bliźniego swego jak siebie samego, kochaj swoich wrogów…

Życie teraźniejszością to prawdziwy heroizm. To nic innego jak powołanie do świętości. To umiejętność rozpoznawania Boga obecnego i żywego już tu i teraz – w tym wszystkim, co robię, w tych wszystkich, z którymi żyję na co dzień, w tym wszystkim, co przeżywam w sobie. To ogromny wysiłek, a może i ból. Czasem to rzeczywistość, od której najchętniej chciałoby się uciec, zostawić ją, bo przecież wymaga od człowieka tyle cierpliwości, zrozumienia drugiego człowieka, siebie, Boga, świata, w którym się żyje, tych ludzkich i jakże często pogmatwanych sytuacji. Ale to jest właśnie to Królestwo w nas. Ono jest tu i teraz, choć często niewidoczne, choć tak inne i mało atrakcyjne na pierwszy rzut oka, takie szare, monotonne, takie „ziemskie”. A przecież są momenty, gdy odkrywam światło w ciemności – gdy nagle przychodzi oświecenie i zrozumienie, odkrycie Bożej obecności i Bożego sensu w sytuacjach czy też ludziach, którzy wcześniej wydawali mi się dalecy, obcy, których obecności w swoim życiu nie zauważałem i nie rozumiałem.

Jest we mnie pokusa, by uciec od tej rzeczywistości, od mojego świata, w którym żyję: od moich bliskich, kolegów z pracy, od zwyczajności miejsca, w którym żyję, od monotonii codzienności. Ha, nawet mogę zyskać sławę i uznanie, stając się specjalistą w roztrząsaniu spraw związanych z przyszłością, z życiem pozagrobowym, z tym, co tajemnicze i takie ciekawe. Mogę stać się specjalistą od przyszłości, nie rezygnując wcale ze swej pobożności. O ileż bardziej będzie ona wtedy kolorowa i ciekawa! Ale czy nadal będę specjalistą od teraźniejszości, od mojego własnego życia? To wielka pokusa, by uciec w takie czy inne spory, by zostawić, a może nawet zapomnieć o swoim własnym życiu.

Królestwo Boże jest w was. Tu i teraz. W ten sposób przypominasz mi, Panie, bym Cię spotykał tu i teraz, tam gdzie żyję, bym nie uciekał od siebie i od innych, którzy potrzebują mojej pomocy.

Milczenie

Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele... (Łk 10, 41)

Nie da się całej rzeczywistości ująć w słowa. Podobnie jak istotą naszego istnienia nie jest tylko praca i działanie podobnie nie możemy pozostawać tylko aktywni, mówiący, próbujący poradzić sobie jakoś z rzeczywistością za pomocą słów. Jest w każdym z nas ogromne pragnienie milczenia. Pragnienie jakże często dławione i spychane gdzieś na margines naszego życia. Kojarzy nam się źle, bo przecież nauczono nas, że nasza wartość tkwi w tym, co potrafimy zrobić, powiedzieć, czym możemy się wykazać przed innymi. To ideologia, która spycha w cień nas jako nas, odrzuca wartość nas samych jako ludzi. A przecież ta wartość w rzeczywistości nie jest uzależniona od naszej aktywności, od działania i mówienia. Gdy zaczniesz tym żyć narodzi się w tobie głęboki pokój, ale by do tego dojść potrzeba właśnie milczenia. Nie tylko po to, by usłyszeć siebie, usłyszeć swój własny głos, który z przekonaniem mówi: dobrze, że jesteś; dobrze, że po prostu jesteś i tak naprawdę wszystko inne się nie liczy. Tak, ten głos jest ważny, ale przecież sam już doświadczyłeś tego, że rozbrzmiewa on w tobie z pewnym lękiem, niepewnością. Rzadko staje się silny i mocny. I pewnie nie będzie nigdy silny swoją mocą, bo prawdziwa siła pochodzi od Boga. Potrzeba ci więc takiego milczenia, które nie tylko poprowadzi cię ku usłyszeniu samego siebie, swoich tęsknot za wewnętrznym pokojem, za dobrym słowem o twojej wartości pochodzącym od ciebie samego. Potrzeba ci przede wszystkim takiego milczenia, pośród którego usłyszysz to jedno najważniejsze Słowo. Usłyszysz, że był i jest Ktoś, kto z całym boskim autorytetem i pewnością przemawia delikatnie do twego serca mówiąc: Dobrze, że jesteś. Kocham Cię. Nie lękaj się.

Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba ci tylko jednego. A więc zatrzymaj się i wsłuchaj pośród milczenia w Słowo, które Bóg ma dla ciebie. Słowo Prawdy, Nadziei i Miłości. Bóg przychodzi do Ciebie z dobrą nowiną. Nie musisz nic robić, tylko siądź spokojnie u stóp Jezusa i słuchaj uważnie.

Prawdziwie wierzyć

Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie (Mk 1, 11)

Czasem odczuwasz pokusę by wierzyć w sposób abstrakcyjny to znaczy oderwany od twojej rzeczywistości, co więcej oderwany od twojej osoby. Czyż nie pytasz się tyle razy samego siebie „Czy jest możliwe, aby stało się to, czy tamto? Czy jest możliwe, że mam ten konkretny charyzmat, że mogę mówić innym o Bogu, świadczyć o Nim swoim życiem?” Popatrz na swoje zwątpienie, na swoje liczne „czy”. Jak często popadasz w pokusę by twoja wiara w Boga ograniczała się do wiary w Boga, który działa przez innych, przez różne sytuacje i wydarzenia, ale nie przez ciebie. A przecież nie można wierzyć w Boga nie wierząc w siebie. Nie można wierzyć Bogu, jeśli się nie uwierzy w to, że żyje w tobie, że działa przez ciebie, że obdarzył cię jedynym niepowtarzalnym charyzmatem, sposobem docierania do ludzi, którego nikt inny nie posiada. Bo wierzyć w Boga to również wierzyć w ten szczególny charyzmat, którym się zostało obdarzonym. I gdy ta wiara zaczyna w tobie kiełkować zaczynają znikać twoje „czy” a pojawia się mądre i Boże „jak”, którego tak wielu ludzi oddanych Bogu doświadczyło w swoim życiu. „Jakże mi się to stanie?” – pyta Maryja. Jak mam być apostołem pogan pyta św. Paweł i otrzymuje odpowiedź: „Moc w słabości się doskonali. Wystarczy ci mojej łaski”.

A więc nie pytaj się siebie czy masz charyzmat przeżywania przyjaźni z Bogiem, ale pytaj się siebie i Boga, jaki to charyzmat, w jaki sposób możesz pomagać swoim braciom i siostrom, w jaki sposób możesz się dzielić Bogiem żyjącym w Tobie. Na tym polega prawdziwa wiara. Ta wiara angażuje, nie pozostawia cię biernym. Owszem pozwala ci doświadczyć swoich słabości i błędów, ale zwróć uwagę na to, że w jakiś sposób Bóg powierzył się Twoim dłoniom i uzdolnił cię do tego, byś był Jego świadkiem pośród innych.
Prawdziwie wierzyć to wierzyć w to Boże działanie w Tobie, w to, że przez ciebie chce docierać do innych pomimo twoich słabości i lęków. Prawdziwie wierzyć to wierzyć w charyzmat, którym zostałeś obdarowany. To być pewnym tego daru. Czyż właśnie wiara w to nie wydaje ci się najtrudniejsza? Ja jestem z Tobą dokądkolwiek się udasz. Wody ogromne nie zatopią ciebie, ogień wielki nie spali cię. Nie bój się, bo Twoje imię jest wyryte na mych dłoniach. Bo jesteś cenny w moich oczach.

Być

Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię (Mt 5, 5)

Odczuwam głębokie powołanie do tego, by być Twoim uczniem, by wpierw samemu otworzyć swe serce na Twoje słowo, na Twoją obecność, by potem móc dzielić się tym doświadczeniem z innymi. I zaskakujesz mnie najbardziej, gdy przypominasz mi, że największym sensem bycia Twoim uczniem jest po prostu towarzyszenie Ci, bycie z Tobą. Gdy powołujesz Dwunastu to, chcesz, aby Ci towarzyszyli, a dopiero potem, by czynili znaki. Przypominasz im, żeby nie cieszyli się z tego, że mogą wypędzać złe duchy, ale z tego, że ich imiona są zapisane w niebie. A więc być Twoim apostołem to po prostu być z Tobą, towarzyszyć Ci i odkrywać w tym większy sens niż w działaniu, które może często wypływa z dobrej woli, ale nie ma wiele wspólnego z pełnym przyjaźni i pokory zjednoczeniem z Tobą. Ileż w moim życiu hałasu działania, mówienia, a jak mało pokoju i cichości płynących z bycia z Tobą!

Dlaczego uciekam przed tą cichością i pozornym nierobieniem niczego? Łatwiej jest mi robić, działać niż się zatrzymać. Czyżbym przeczuwał, że mój bezruch, stanięcie w miejscu mogą zdemaskować głęboko skrywaną bezradność? Mogą zdemaskować także pozorną zdolność do zapobiegania wszystkiemu, co złe wokół siebie, pozorną zdolność do rozwiązywania problemów, zaradzania trudnym sytuacjom. Gdy daję, gdy robię, gdy mówię – zachowuję kontrolę, wyższość. Mam coś do dania, do powiedzenia. Moja wartość „powiększa się”. A jednak gdzieś podskórnie przeczuwam, że najtrudniej jest mi po prostu być z Tobą zarówno na modlitwie jak i w drugim człowieku, szczególnie wtedy, gdy nic po ludzku nie mogę ofiarować, gdy przeżywam swoje strapienie. I wtedy najbardziej pragniesz mojej obecności. Chcesz, żebym po prostu był z Tobą. Bym nie uciekał przed bólem bezradności. Chcę uwierzyć, że to ma sens, tak samo jak miał sens powrót syna marnotrawnego. Cieszysz się, że na powrót jest z Tobą. Cieszysz się, gdy wracam ze świata hałaśliwego działania i aktywizmu i po prostu odkrywam pełnię życia w byciu z Tobą, które mnie oczyszcza i uzdrawia. Cieszysz się, gdy dobry łotr jest z Tobą w ostatniej chwili Twego życia, gdy Ci towarzyszy, gdy Cię adoruje na drzewie krzyża, choć zewnętrznie już nic nie może uczynić .

Panie, proszę udziel mi łaski powrotu do Ciebie, przylgnięcia do Ciebie całym sobą bez niepotrzebnego działania i zagonienia. Proszę daj mi odczuć sens bycia z Tobą nawet, gdy oznacza to ból bezradności i ludzkiego poczucia bezsensu. Ucz mnie by wszystkie moje działania, pragnienia i postanowienia wypływały z chęci towarzyszenia Ci i adorowania Cię, w Twojej cichej obecności w moich braciach i siostrach, we mnie samym. Tylko wtedy będę miał udział w autentycznym dobru, które przetrwa próbę czasu. Tylko wtedy będę mógł posiąść ziemię i mieć życie w pełni. Proszę, Jezu, cichy i pokornego serca, uczyń serce moje według serca Twego!

Strapienie

Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje! (Mk 8, 34)

Czasem odczuwasz strapienie, które pozostawia cię zmęczonym i zniechęconym. Mogą być tego różne przyczyny, ale zatrzymaj się i zastanów czy przypadkiem nie jest ono spowodowane twoją niechęcią w podejmowaniu swoich codziennych obowiązków, trudów, prac. Może po prostu uciekasz przed swoim krzyżem. To wcale nie musi być wielkie męczeństwo, wielka ofiara – twoim krzyżem mogą być twoi bliscy, twoje skromne obowiązki i zobowiązania. Bo przecież chodzi o wierność Bogu w małych rzeczach. I stąd właśnie może się w tobie rodzić smutek, apatia, poczucie nieustannego zmęczenia wynikające z patrzenia na te małe lub większe trudności, czy nawet przeciwności losu wyłącznie swoimi oczyma. To tak jakbyś w tym wszystkim widział tylko to, co cię przygniata, co ci nie pozwala się rozwinąć. A przecież istnieje jeszcze inny sposób przeżywania codzienności i tego, co w niej trudne i nieprzyjemne. To po prostu potraktowanie ich jako krzyża, podjęcie ich z nadzieją i ufnością, że skoro pochodzą od Boga, to przecież ostatecznie prowadzą nie do smutku, zniechęcenia czy śmierci ale do zmartwychwstania. Pamiętaj, że odrzucając krzyż, a więc odrzucając swoją codzienność w swoim wymiarze heroizmu, wytrwałości i poświęcenia dla innych odrzucasz zarazem owoce zmartwychwstania: radość, pokój, łagodność, opanowanie, cierpliwość... Te dary są owocem wysiłku, trudu i cierpliwości.Krzyż przeraża jeśli się patrzy na niego po swojemu, bez Boga. I właśnie do tego kusi nas zły przekonując, że to już wszystko, że za krzyżem nie kryje się zmartwychwstanie, prawdziwe i nowe życie w radości. Pokazuje i piętrzy przeciwności, trudności odbierając radość. Istnieje również prawdziwa radość znana tym, którzy z ufnością przyjmują cierpienia: właśnie pocieszenie i pokój pośród cierpienia. To do Ciebie należy decyzja jak chcesz przeżywać swoje życie wraz z trudnymi i bolesnymi sytuacjami. Czy chcesz się czuć przytłoczonym i przywalonym ciężarem krzyża jak Szymon Cyrenejczyk, czy chcesz go nieść i pomagać w tym innym jak Matka Teresa z Kalkuty. Ten sam krzyż, a jakże inaczej niesiony: już nie ze spuszczoną głową, nie w poczuciu wstydu i z chęcią zrzucenia go jak najprędzej, ale w doświadczeniu pomagania samemu Chrystusowi żyjącemu w drugim, w poczuciu wewnętrznego pokoju pomimo piętrzących się trudności i cierpień. Tak wiele sposobów na niesienie krzyża. W jaki sposób ty chcesz nieść swój krzyż?

Miłość do świata

Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16)

A więc świat jest godzien miłości, miłości Boga i mojej miłości. Ale jak mam rozumieć miłość do świata? Przecież świat kojarzy mi się przede wszystkim z tym, co złe, co jest przeciwne Tobie i Twej miłości, co sprzeciwia się Twej woli.

Świat to wszystko co mnie otacza: przyroda, ludzie, wydarzenia i sytuacje z codzienności mego życia, rzeczy materialne, które zostały mi dane do dyspozycji. To obszar mojej egzystencji, mojego istnienia i działania, to również czas. Tym obszarem był pierwotnie raj. Dzisiaj to świat skażony grzechem i w konsekwencji cierpieniem i niedoskonałością, które wywołują ból w przeżywanych przeze mnie relacjach. A jednak umiłowałeś świat, nie odwróciłeś się od swego pierwotnego zamysłu stworzenia człowieka i świata z miłości i dla miłości. Gdy człowiek wystąpił przeciw Tobie, Ty się nie poddałeś, nie uznałeś, że zamysł był zły. Nie pozostałeś z założonymi rękoma i nie pozostawił mnie samego z konsekwencjami moich jakże często złych wyborów. Z miłości do tego świata dałeś swego Syna. Po co? By nauczył nas wszystkich patrzeć na nowo na świat, który człowiek znienawidził po grzechu pierworodnym.

Boże, ileż we mnie skrywanej nienawiści i agresji do świata, w którym jest tyle niesprawiedliwości, zła i zawiści! Boże, i Ty chcesz, abym Cię naśladował w miłości do tego świata? A więc żądasz ode mnie, bym uznał, że jest to jedyne, realne miejsce, w którym mam być szczęśliwy kochając innych, przebaczając im, szanując ich mimo tego, że sam zostałem tylekroć zraniony, a może nawet poniżony? Mam kochać ten świat, choć może sam nie otrzymałem wystarczającej miłości i wsparcia od moich rodziców, moich bliskich? Mam kochać ten świat, chociaż zostałem zdradzony, upokorzony? Co więcej mam kochać ten świat, choć sam ranię innych czyniąc to, czego nie chcę? Czy ta miłość jest wogóle możliwa? Gdy patrzę na Twego Syna wydaje mi się, że to, co mi proponujesz przerasta moje ludzkie siły, mój sposób pojmowania, moją cierpliwość, moją wytrzymałość. A jednak gdzieś w głębi swego serca wiem i czuję całym sobą, że to jedyna droga do szczęścia, choć nie takiego, jak to sobie wyobrażałem.

A więc przypominasz mi, Boże, że w mym sercu toczy się walka o miłość do świata, o miłość do tego, co Ty sam umiłowałeś. Stanąć po Twojej stronie to nic innego jak zaakceptować tę rzeczywistość, którą mi dałeś, choć jest ona tak bardzo niedoskonała. Pokochać ten świat, to przyjąć go jako dar Twej miłości. Nie umiem tego teraz pojąć i zrozumieć. Pewnie wyjaśnisz mi to wtedy, gdy spotkamy się twarzą w twarz. Ale wiem, że to moje powołanie, to droga do Ciebie. Wiem, że to droga mojej walki w wierze, a walczyć i ginąć można tylko za to, co się kocha.

Upodobanie

Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie (Mk 1, 11)

Słowa tak dobrze mi znane. Bóg kieruje je do Swego Syna. Kieruje je do mnie. Często o nich myślę, powtarzam je często w swoim sercu i modlę się nimi. Ale dopiero dziś odkryłem, że gdy je rozważam to zaledwie mogę się zdobyć na stwierdzenie: „Tak, tak Bóg mnie kocha, to znaczy akceptuje mnie. Tak, tak wiem, że chodzi o to, że akceptuje mnie z moimi wadami, lękami, ułomnościami, z tym wszystkim, co sprawia, że jestem taki niedoskonały”. Ale czy to cała prawda, która wyraża się w tych słowach? Nie! Przecież Bóg wyraźnie mi mówi: w Tobie mam upodobanie! A upodobanie, to coś więcej niż zwykła akceptacja. To radość i pełnia szczęścia z tego, że istnieję, że żyję, że chodzę po ziemi, że się poruszam – tylko z tego. To radość z mojego istnienia, a nie z mojego działania, z moich osiągnięć, sukcesów itd. To także, ale na pierwszym miejscu to ogromne uniesienie i wręcz zauroczenie moją osobą. W jakiż niesamowity i cudowny sposób Bóg musi przeżywać miłość do mnie! Jakże ona musi Go wypełniać całkowicie! A mnie tak trudno to zobaczyć i ucieszyć się radością, która rozpiera teraz Jego serce, gdy patrzy na mnie i mówi: Słodki jest głos twój i twarz pełna wdzięku (Pnp 2, 14).

Jakże często nie dowierzam Bogu, nie dowierzam Jego słowom: tak, ale... i wszystko zaczyna się od nowa. Wierzę bardziej sobie niż Jemu. To jest moja niewiara: nieustanne wątpliwości, akcentowanie tego, co we mnie złe, patrzenie na siebie z nutką fatalizmu. Czy to jest Prawda, ta prawdziwa? Jakże bardzo jestem przeniknięty schematami tego świata: tak, jesteś coś wart jeśli... zrobisz to lub tamto, jeśli osiągniesz sukces, jeśli twoje imię będzie znane... A Bóg mówi zupełnie coś innego: tyś jest mój syn umiłowany, tyś jest moja córka umiłowana i... nie stawia żadnych warunków, żadnych wymagań. Po prostu kocha. Takie proste i zarazem takie trudne do przyjęcia. Takie trudne żeby uczynić to swoją prawdą. Bóg jest prostszy niż mi się to wydaje. Z drugiej strony jakże wiele zależy ode mnie, od tego, jakich głosów słucham każdego dnia. Czy pozwalam, żeby świat ze swoim hałasem zagłuszył słowa miłości, czy też szukam Prawdy, tej jedynej, tej najważniejszej, bez której wszystko inne jest po prostu marnością.

Niedoskonałość

Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się według obietnicy, którą Pan wypowiedział przez Eliasza (1 Krl 17, 16)

By stać się Twoim przyjacielem, trzeba być odważnym. Trzeba mieć odwagę wdowy z Sarepty Syjońskiej by czynić to, czego wymagasz wiedząc, że po ludzku przerasta to moje siły, że po ludzku jest to działanie niedoskonałe, nie- wystarczające, za małe. Cóż za dziwna postawa, a może nawet pycha, by uwierzyć, że Ty możesz przemienić niedoskonały dar wdowy w źródło niewyczerpującego się pożywienia! Pycha, czy też pokora?

Wejść w przygodę wiary i przyjaźni z Tobą, to nie tylko uwierzyć, że jesteś, że istniejesz, że mówisz do mnie, ale to także uwierzyć, że chcesz mówić przeze mnie, choć tyle we mnie niedoskonałości, choć sam sobie wydaję się tak żałosny, tak nieznaczący. Chcesz w ten sposób oczyszczać mnie i uwalniać od moich zabezpieczeń i ludzkiego myślenia: by działać, mówić, świadczyć o Tobie tylko wtedy, gdy wydaje mi się to na miejscu i odpowiednie; tylko wtedy, gdy mogę po ludzku spodziewać się efektów; tylko wtedy, gdy mnie się wydaje, że ma to jakiś sens. Ileż w tym mego egoizmu i liczenia na siebie! Ileż w tym tchórzostwa, by nie stracić w oczach innych, a zarazem jak mało otwarcia na Twego Ducha, który przecież chce działać przeze mnie takim, jakim jestem i Który pewnie ma więcej wiary we mnie niż ja sam.

Panie, Ty umarłeś za mnie na krzyżu by dać mi życie i to życie w pełni. Wierzę w Twoją Miłość do człowieka, do mnie. Wierzę, że jest ona największym cudem i skarbem tego świata. Wierzę, choć trudno jest mi to wypowiedzieć głośno, że patrzysz na mnie z miłością i chcesz, abym na tej miłości skupiał swój wzrok i serce. Bo tylko wtedy będę umiał inaczej spojrzeć na siebie, na to, co trudno jest mi w sobie przyjąć i zaakceptować. Bo tylko wtedy będę umiał dziękować Ci za moje słabości i tylko wtedy będę umiał Ci służyć pośród mej niedoskonałości.

Panie ofiaruję Ci moje życie: mój niedoskonały dzban mąki, moją niewielką baryłkę oliwy. Spraw, bym oczami wiary dostrzegł i uwierzył, że są Ci potrzebne, że mają swoje miejsce w Twoim planie zbawienia świata. Spraw, bym nie zatrzymywał ich dla siebie w strachu przed opinią innych, lecz bym czynił z nich dar, który Ty będziesz przemieniać swoją miłością w miłą Tobie ofiarę tak, jak Ty zechcesz i kiedy zechcesz.

Ogień

Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich? (Łk 9, 54)

Moje nieustanne nawracanie się. Moje codzienne konfrontowanie się z prostymi rozwiązaniami, prostymi receptami na uzdrowienie świata, innych, sąsiadów, tylko nie siebie samego. Czemu, Panie, we mnie tak wiele lenistwa? Dlaczego szukam tak prostych rozwiązań: spalić, zniszczyć, odrzucić to, co dla mnie niewygodne, co mnie przerasta, co mnie boli, co jest inne od mojego osobistego myślenia? Jak bardzo się zapomniałem i zagalopowałem w moim pośpiesznym osądzaniu i wydawaniu wyroków na innych? Co więcej, są one dobrze i pobożnie uzasadnione: przecież to Twoi wrodzy, przecież to głupi ludzie, przecież oni nic nie rozumieją, przecież tak będzie najlepiej! Najlepiej? Ale dla kogo? Dla nich? A może jednak dla mnie? Jak wielka we mnie pokusa, by radzić sobie z życiem po swojemu, tak, jak chcieli to uczynić Twoi uczniowie. A przecież byli blisko Ciebie, szliście razem i nie zostaliście przyjęci w gościnę. Prosta reakcja, prosty kodeks sprawiedliwości, którym i ja tak często kieruję się na co dzień: osądzić, odrzucić, zniszczyć, sprowadzić ogień, który strawi człowieka, tych, którzy są przeciwko mnie. I w swym zaślepieniu nie dostrzegam, że ten ogień niszczy najpierw mnie, niszczy moje serce i mego ducha. Bo tyle w nim zawziętości, nienawiści, zgorzknienia, choć chowanych i skrywanych, gdzieś w głębi siebie, do których trudno się przyznać. A Ty Panie idziesz dalej, szukasz tych, którzy Cię przyjmą w gościnę, którzy chcą Cię słuchać. Odchodzisz od tych, którzy Cię nie przyjęli i nie czujesz do nich nienawiści. Nie chcesz im pokazać za wszelką cenę, nie chcesz ich do niczego zmuszać. Bo do miłości nie można zmusić. Dziwisz się tylko tak zwanej gorliwości uczniów, którzy chcą sprowadzić ogień. Dziwisz się, że już postanowili, że już zdecydowali, że już osądzili i że wcześniej nie zapytali Cię o zdanie, o to, co Ty masz im do powiedzenia.

Panie, jakże często płonie we mnie ogień fałszywej gorliwości. To ogień aktywizmu, zagonienia, upatrywania swej wartości w tym, że mogę innych pouczyć, że wiem lepiej. I jakże często ten ogień trawi mnie samego odbierając pokój. A Ty chcesz nauczyć mnie tylko jednego: bym wpierw, zanim zacznę działać, bym Cię posłuchał, bym Cię zapytał, co Ty o tym myślisz, bym zrozumiał wpierw drugiego, bym zobaczył w nim swego brata i siostrę. Wtedy właśnie dokonuje się ten niesamowity cud: zaczyna we mnie płonąć płomień pokoju, zrozumienia, miłosierdzia, wybaczenia. Wiem, że po ludzku przegrywam, ale to, co czuję w sobie, w swym sercu daje mi pewność, że jest to ten płomień, który Ty przyszedłeś rzucić na ziemię i pragniesz by zapłonął także w moim sercu.

Panie, proszę, naucz mnie być z Tobą, naucz mnie pytać się Ciebie o siebie, o moje życie, o innych, o świat, o to, co mogę uczynić dla innych… Rozpal we mnie ogień Twojej miłości!

Pierwszy

Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go (Łk 15, 20)

Jesteś pierwszy, Boże. We wszystkim! Jesteś pierwszy nie tylko dlatego, że istniejesz od wieków, ale dlatego, że od wieków kochasz, miłością odwieczną, przekraczającą wszelkie miary czasu i przestrzeni. Od wieków też jesteś moim Ojcem, choć przyzwyczaiłem się myśleć, że moim ojcem jest ten, przyczynił się do moich ziemskich narodzin. Myślę często o tym, że właśnie ta relacja z moim ziemskim ojcem (a nawet szerzej: rodzicami) naznacza moje relacje z Tobą, że to dobro i zło, które otrzymałem od swych rodziców naznaczają i wyznaczają drogę moich stosunków z Tobą. Szkoda, że tak rzadko uświadamiam sobie, że jednak Ty jesteś pierwszy. Że Ty zrodziłeś mnie przed wiekami z miłości, z ogromnego nie dającego się powstrzymać pragnienia podzielenia się sobą ze mną i mną z innymi. Jak trudno mi w to uwierzyć! Jak trudno mi uwierzyć i dostrzec, że to, co wydaje mi się pierwotne, czyli moja relacja z rodzicami nie byłaby możliwa, gdybyś Ty, od początku, nie ukształtował mego serca zdolnym do kochania. Ta zdolność do miłości nie bierze się z ludzi. Jest z Ciebie, odwiecznie mnie miłującego, przed stworzeniem świata. Ona jest od samego początku, tak, jak Ty jesteś od zawsze. Moje przyjście na świat i pierwsze relacje z ludźmi, których postawiłeś mi najbliżej są tylko nadaniem formy temu, co już wnoszę na ten świat: pragnienia i zdolności do kochania i bycia kochanym. To dlatego ludzie, którzy nie doświadczyli tych ludzkich więzów miłości z najbliższymi też mogą kochać i być szczęśliwi. Bo Twoja miłość jest ponad wszystko i czyni cuda.

Jesteś Pierwszy! Jesteś we mnie, Ty utworzyłeś moją istotę. Ty stworzyłeś moje człowieczeństwo, a gdy w nim błądzę i gubię się, to Ty pierwszy wychodzisz mi na spotkanie, gdy ja jestem jeszcze daleko. Ty pierwszy mnie umiłowałeś i pierwszy do głębi jesteś zatroskany o mnie, gdy się gubię i pierwszy odczuwasz radość, gdy wracam do Ciebie bo wierzę, że Twoja miłość do mnie jest pierwsza, najmocniejsza, że jest ponad moje błędy, moje bunty i odejścia.

Dziękuję Ci, że na mnie czekasz, że się nie zniechęcasz. Dziękuję Ci za tę przypowieść, bo napełnia moje serce nadzieją, że kiedyś, gdy zakończy się moja ziemska wędrówka, tam po drugiej stronie, będziesz na mnie czekał cierpliwie, dobrodusznie, nieskory do gniewu, z otwartymi ramionami.

Ojcze, naucz mnie przyjmować Twoją miłość. Naucz mnie pokory i właściwej miary w widzeniu Ciebie. Daj mi poznać i zrozumieć, że najważniejsza jest Twoja miłość, która mnie osądzi i usprawiedliwi z moich ludzkich ułomności.

 

Boga narodzenie

(…) moje obecne życie jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie (Ga 2, 20)

Ileż we mnie małostkowości! Ileż we mnie pochowanych gdzieś głęboko w serca zakamarkach żali, urazów, niechęci, pretensji, nieprzebaczenia. Aż trudno mi w to uwierzyć! A jednak jest tego sporo. Uzbierało się. Wiem o tym, bo czuję ile bólu w sercu. Jak bardzo mnie one zatruwają i nie pozwalają widzieć Twej hojności, która objawia się przez innych.

A ja cały czas aż do znudzenia powtarzam ten sam refren: że tego nie mam, że tego mi nie dałeś, że o tym zapomniałeś. Że najlepiej, to gdybym słonia na łańcuchu dostał. Choć gdzieś podskórnie czuję, że i wtedy bym nie uwierzył, że jestem dla Ciebie ważny i kochany. Ale serce powtarza dalej swoje: żeby mieć wszystko, czego zapragnę. By móc rządzić, decydować, by po prostu w końcu kimś być. I nawet potrafię się sobie takim wyobrazić, ale wtedy na szczęście strach skacze do gardła bo przychodzi świadomość, że chciałbym… mieć kamienne serce. Bo tylko z takim nieczułym sercem można by być kimś takim. Inaczej by się nie dało.

Ileż we mnie małostkowości! Cze mu nie pozwalam by inni kochali mnie tą swoją zwykła małą wielką miłością? Czemu nie wystarcza mi to, co otrzymuję od innych: rodziców, bliskich, przyjaciół, a czasem zupełnie mi nieznajomych ludzi? Czemu? Bo wciąż chciałbym więcej i więcej. Bo chciałbym wszystko, dlatego nie wystarcza mi to, co mam. Ileż we mnie z kapryśnego dziecka. Trzeba mi się z nim dogadać, wytłumaczyć, pokazać, że ma więcej niż mu się zdaje. Trzeba je przekonać, że nie można mieć wszystkiego, że to do niczego dobrego nie prowadzi. Mogę się z nim porozumieć tylko łagodnością, nie trzeba go strofować i karcić.

Gonić za wszystkim, to stracić to „niewiele”, które co dzień otrzymuję. To także odważyć się kochać innych właśnie tak zwyczajnie, tak po małemu, tak po ludzku, tak niedoskonale. To także uwierzyć, że to, co wydaje mi się tylko kroplą tego, co mogę dać, dla drugiego może znaczyć znacznie więcej niż mi się zdaje.

Czas wyjść z jaskini ideałów. Czas wkroczyć w rzeczywisty realny świat i zacząć w nim żyć, bo tylko tu jest życie, choć takie niedoskonałe. Tylko tu jest drugi człowiek, tylko tu jesteś Boże i przychodzisz do mnie rodząc się w Betlejem - maleńkie, słabe Dziecko. Boga narodzenie. Tak, pragnę tego dla mego serca. Pragnę tego, dla tych, którzy Cię jeszcze nie poznali.

Poznać Jezusa

Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu (Łk 24, 31)

Przyzwyczailiśmy się już do tego, że swoje rekolekcje odprawiamy w dwóch ważnych okresach roku kościelnego: w Adwencie i przede wszystkim w Wielkim Poście. Gdy jednak przyglądamy się świadectwom ewangelistów o tym, co działo się tuż po Zmartwychwstaniu Jezusa, winniśmy do tych dwóch okresów dołączyć jeszcze jeden, który zwyczajowo nie jest przez nas tak traktowany. Chodzi oczywiście o czas wielkanocny, o czas świętowania Zmartwychwstania, czas, gdy Jezus ukazuje się swoim uczniom, którzy wcale nie są radośni, nie są przepełnieni optymizmem i zapałem, ale jakby nadal ślepi, zatrwożeni, przestraszeni, niepewni jutra. Są tacy jak... my, bo wycofujący się z kontaktów z innymi; bo pełni obaw o jutro zamknięci w Wieczerniku. Są pogubieni, rozproszeni. Nie są razem, gdy nad brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego Jezus przychodzi do nich, nie ma ich wszystkich. Są ślepi, bo zarówno nad brzegiem jeziora, jak i w drodze do Emaus Jezus jest z nimi, a oni prawie go nie rozpoznają! Gdy przychodzi do nich do Wieczernika, trudno uwierzyć im w Jego realną obecność. Gdy dzielą się dobrą nowiną o życiu Jezusa z Tomaszem, ten nie wierzy. Jezus proponuje im więc rekolekcje: przychodzi do nich, pozwala się dotykać, ukazuje się im, towarzyszy im w drodze, wyjaśnia im Pisma, tłumaczy, przekonuje przynosi jedzenie i zaprasza do ogniska, gdzie pieką się ryby, zaprasza do stołu i błogosławi chleb i wino, łamie chleb i im daje. Umacnia ich wiarę, nadzieję i miłość przede wszystkim swoją obecnością i dobrym słowem. Przychodzi do nich i jest z nimi niezniechęcony ich ślepotą, małodusznością, niewiarą, małostkowością, brakiem nadziei.

W tym roku Bóg i nas zaprosił w szczególniejszy sposób, aby to, co stało się udziałem apostołów było również i naszym udziałem: Bóg zaprosił nas do odprawienia naszych osobistych, a zarazem wspólnotowych rekolekcji w okresie wielkanocnym, posyłając do nas jeszcze raz swoje słowo zapewnienia o tym, że żyje, że się o nas troszczy, że jest dobry, że o nas nie zapomniał, że nie odwrócił się do nas plecami. Uczynił to przez wielkiego człowieka, naszego rodaka, który przez ostatnie 27 lat przyłączał się do nas tak, jak Jezus do uczniów w drodze do Emaus. Przyłączał się do nas pełen miłości i cierpliwości wyjaśniając nam Pisma, będąc z nami, łamiąc z nami chleb na placach i ulicach naszych miast, obdarowując nas hojnie słowem pokrzepienia, pocieszenia i przypomnienia, że pomimo trudności jakie przeżywaliśmy, pomimo bycia tak bardzo podobnymi do zgnębionych i upadających na duchu uczniów, pomimo tego wszystkiego Bóg jest z nami i o nas nie zapomniał. A nam było z nim dobrze, choć może nie od razu pojęliśmy to, o czym do nas mówił przez tyle lat. Aż w końcu przyszedł czas, gdy on zniknął nam z oczu. I to najważniejsze pytanie, które pozostało i które musi do nas powracać: Czy otworzyły nam się oczy i czy rzeczywiście go poznaliśmy? Czy rzeczywiście pojęliśmy przykład, który nam zostawił?

Nieraz słyszeliśmy wspaniałe słowa kierowane do nas przez niego. Nieraz za pośrednictwem mediów - a może czasem osobiście byliśmy świadkami gestów miłości kierowanych w stronę wierzących i niewierzących, gestów, które można streścić słowami Ewangelii: kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.

Zapewne każdy z nas ceni sobie jakąś szczególną cechę w Proroku naszych czasów. Dla mnie tą cechą jest postawa miłości: oddania swego życia za Kościół i dla Kościoła, dla Chrystusa. Oddania swego życia za wspólnotę ludzi grzesznych i słabych, którzy nie zawsze dobrze rozumieli i przyjmowali przesłanie zawarte w słowach, które płynęły z ust Papieża jak chociażby trudne momenty w czasie jednej z pielgrzymek do kraju, gdy Ojciec Święty śmiało przypominał słowa Boga. Dekalog - Dziesięć Słów Boga, które dla wielu były niepopularnym wezwaniem do nawrócenia i uszanowania woli Bożej bardziej niż swojej własnej. Gdy Ojciec Święty zaczynał ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin