Baxter Mary Lynn - Kobieta Danclera.pdf

(509 KB) Pobierz
291605968 UNPDF
Mary Lynn Baxter
Kobiet Danclera
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy dzisiaj go zobaczy? Czy Dancler dzisiaj wróci? Przerażona tą myślą,
Marlee Bishop gwałtownie usiadła na łóżku i zrobiła parę głębokich wdechów.
Doskonale wiedziała, gdzie się znajduje, lecz rozejrzała się wokół, próbując się
opanować. Opadła na poduszkę, a z jej ust wyrwał się cichy jęk. Leżała z
szeroko otwartymi oczami, wsłuchując się w ciszę.
Spojrzała w okno. Wschodzące słońce zabarwiło niebo na pomarańczowo-
żółty kolor. Nie ma to jak wschód słońca we wschodnim Teksasie, pomyślała,
wstając.
Przeciągnęła się i spojrzała na łąkę i pasące się na niej bydło. Za łąką widać
było dęby i sosny. Kiedy Marlee była mała, myślała, że te drzewa sięgają nieba i
że mieszkanie na ranczo Dancler B równa się przebywaniu w raju.
Teraz uważała inaczej. Zmarszczyła brwi. Myśl o pozostaniu na ranczo była
nie do zniesienia, a jednak Marlee wiedziała, że niema wyboru. Musiała wy-
zdrowieć. Był to warunek powrotu do świata pokazów i modelek; świata, który
pokochała.
Uniosła palec do twarzy, dotykając strużki spływającej po policzku. Łzy.
Jęknęła i w tej samej chwili poczuła ucisk w piersiach. Gdyby nie złapała w
Paryżu infekcji wirusowej, która tak osłabiła jej organizm, że nie mógł podołać
wyczerpującej pracy ... Gdyby tylko... Wiele o tym myślała w ciągu tygodnia
spędzonego na ranczo.
Owczarek collie, należący do macochy Marlee, zaszczekał przy tylnych
drzwiach, domagając się jedzenia. Świerszcze grały tak, jakby
współzawodniczyły ze sobą. N a szczycie dębu bawiły się dwie wiewiórki. Och,
tak, pomyślała Marlee, przyszła wiosna i stworzenia stały się niespokojne. Z nią
działo się to samo.
Przyrzekła sobie jednak, że nie wszystko stracone.
Wyzdrowieje i wypełni swoje zadanie, bez względu na Danclera. Raz jeszcze
poczuła skurcz w piersiach na samą myśl o nim - swoim przybranym bracie,
Johnie Danclerze. W takim razie nie myśl o nim, napomniała siebie, kierując się
w stronę łazienki. Może nie wróci w tym tygodniu. Było to wątpliwe, ale
prawdopodobne, i mogła mieć taką nadzieję.
Nagle zadzwonił telefon, przerywając zamyślenie Marlee. Zbliżyła się do
biurka i podniosła słuchawkę. W drugim pokoju Connie zrobiła to samo.
- Halo? - rzuciła Marlee.
- To ty, Marlee?
Brzęknęła odłożona słuchawka drugiego aparatu. - Cześć, Jerome -
powiedziała z radością, której
wcale nie czuła.
- Jak się masz, dziecinko? Marlee opadła na krzesło. -
Chyba lepiej. A ty?
- Okropnie - jęknął. - Tak bardzo za tobą tęsknię.
Marlee przywołała w wyobraźni obraz swego agenta i przyjaciela, Jerome'a
Powella, który wkrótce mógł stać się kimś więcej w jej życiu. Oświadczył się
jej, lecz jeszcze nie udzieliła mu odpowiedzi. Nie był jej obojętny i wiele mu
zawdzięczała. Z całą pewnością miał znaczny udział w rozwoju jej kariery, ale
czy Marlee kochała go tak, jak on ją? Nie. Mimo to zastanawiała się nad jego
propozycją. Mieli ze sobą wiele wspólnego, a poza tym Jerome był przystojny i
czarujący.
Średniego wzrostu, o włosach blond, wspaniale kontrastujących z jego
opalenizną. Miał także rewelacyjne białe zęby i zielone oczy, ocienione gęstymi,
czarnymi rzęsami. Niewątpliwie stanowił cenną zdobycz. Gdyby tylko mogła...
- Marlee, jesteś tam? Potrząsnęła głową.
- Przepraszam, chyba się jeszcze nie obudziłam.
- Kiedy mogę przyjechać do tego zakazanego
miejsca i zobaczyć cię?
Marlee najeżyła się. Ona mogła marudzić i narzekać, że nudzi się na ranczo,
ale nie podobało jej się, gdy robił to ktoś inny.
- To "zakazane miejsce", jak je nazywasz, nie jest takie złe. Przynajmniej
nabieram tu sił.
- T o wspaniale. Zresztą między innymi po to tam pojechałaś. - Przerwał. - No
dobrze, rozmawiałaś już z bratem?
Westchnęła.
- Nie, Jerome, nie rozmawiałam.
- Dlaczego?
- Ponieważ go nie ma.
- Nie ma?
Stłumiła narastające zniecierpliwienie.
- Mój przybrany brat pojechał do Kalifornii po srebro do siodeł.
Jerome westchnął.
- Siodła. Boże, nie zniósłbym myśli o tym, że tak mam zarabiać na życie.
- Wyrób siodeł jest sztuką -rzuciła, broniąc Danclera. Świadomość, że stanęła
w jego obronie, była
szokująca. Poza tym nie widziała go przez długi czas, dokładnie przez pięć lat.
- Tak, ale to mi... nam nie pomoże - szybko dokończył Jerome.
Marlee stłumiła kolejne westchnienie. - Zdobędę pieniądze, nie
martw się·
Jakby czując, że posunął się za daleko, Jerome zmienił ton.
- Och, maleństwo, wcale się o to nie martwię. Chcę tylko, żebyś
wyzdrowiała, żebyśmy znów byli razem i żebyś robiła to, w czym jesteś
najlepsza. - Przerwał i westchnął. - Nie uwierzysz, jak wielkie jest zapo-
trzebowanie na twoją osobę. Od kiedy zainteresował się tobą "Redbook" i
CNN, jesteś gwiazdą.
Po plecach Marlee przebiegł dreszcz podniecenia. - Och, Jerome, nie mogę
się doczekać powrotu.
- Byle nie za szybko. Wdałem się w pewien interes.
- Jaki interes?
_ Aha! Nie powiem ci, w każdym razie nie teraz. Jeśli wypali, będziesz
uszczęśliwiona. - Zachichotał. - Będziemy uszczęśliwieni.
Marlee wiedziała, że wypytywanie nie ma sensu. Jerome opowie jej o
wszystkim, kiedy uzna to za stosowne.
_ W porządku - zgodziła się. - Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, nawet o tym
nie wspominaj. .
_ Słuchaj, muszę kończyć rozmowę - rzucił - Zadzwonię później. Całuję,
kocham cię·
Marlee siedziała przy biurku, słuchając sygnału.
Potem drżącą dłonią odłożyła słuchawkę. Rozmowy z Jerome'em rozstrajały ją.
Zaczynała tęsknić za miejskim życiem i swoją pracą. Na co dzień mieszkała w
Houston, ale większość czasu spędzała w Nowym Jorku i za granicą.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Otwarte! - zawołała.
Do pokoju zajrzała macocha. - Dzień dobry.
- Cześć, Connie- powiedziała ciepło Marlee, unosząc głowę.
Connie Bishop była przystojną, silną kobietą o brązowych włosach
przyprószonych siwizną, obciętych krótko, tak, że fryzura podkreślała naturalne
loki. Zresztą gdyby nawet była brzydka, nie miałoby to znaczenia. Marlee
zawsze ją uwielbiała.
Niebieskie, błyszczące oczy Connie z uwagą wpatrywały się w Marlee.
- Powinnaś jeszcze spać.
- Chciałabym, ale przyzwyczaiłam się do wstawania o świcie i budzę się rano,
choć nie mam nic do roboty.
Connie skrzywiła się.
- To niedobrze. Musimy coś na to poradzić.
- Nie sądzę. - Marlee z uśmiechem potrząsnęła głową. - Nawet nie myśl o
przygotowaniu mi którejś z tych twoich słynnych silnych trucizn.
Connie zaśmiała się.
- Przecież pomagają; przynajmniej niektóre.
- Wolę twoją kawę.
- Jest już zaparzona i czeka. - Spoważniała. - Po tygodniu wyglądasz o wiele
lepiej. Jak tylko uda mi się obłożyć ciałem te kości...
- Obawiam się, że to niemożliwe - przerwała jej Marlee. - Muszę być w stanie
prezentować na wybiegu stroje w najmniejszym rozmiarze.
Na twarzy macochy pojawił się grymas.
- Jeśli schudniesz jeszcze trochę, porwie cię wiatr.
- Niestety, takie są zasady tej gry.
Connie westchnęła.
- Zaraz zejdę na dół - rzuciła Marlee ze śmiechem. Po wyjściu macochy
wzięła prysznic, zrobiła makijaż i włożyła szorty. Wybrała koszulkę z
kieszeniami na piersiach, dzięki czemu nie musiała wkładać biustonosza.
Zapięła sandały i zeszła na dół.
Dom był obszerny i wygodny. Marlee wprowadziła się do niego, gdy' miała
sześć lat. Odkąd pamiętała, kojarzył się jej z bezpieczeństwem. To się nie
zmieniło, choć teraz wolała pełne emocji życie w mieście niż spokojną farmę.
Podejrzewała, że Connie wie i boleje nad tym, ale nie mogła powiedzieć jej tego
wprost.
Przed wyjazdem powiedziała macosze tylko tyle, że musi zacząć żyć na
własny rachunek. Connie nie protestowała i pozwoliła jej odejść. Z Danclerem
jednak sprawa przedstawiała się inaczej. Zadrżała i pomyślała o czymś innym.
Connie stała przy kuchence gazowej i smażyła na patelni kawałek mięsa.
Olbrzymia słoneczna kuchnia z okrągłym, dębowym stołem pośrodku i kilkoma
Zgłoś jeśli naruszono regulamin