Zelazny Roger - Powrót kata.pdf

(269 KB) Pobierz
379519860 UNPDF
Roger Zelazny
Home Is the Hangman
Powrót kata
Nie mam zbyt wiele do powiedzenia o tak długim opowiadaniu. Zresztą
przeczytaliście już moją notatkę poprzedzającą ostatnią opowieść.
Wielkie, ciężkie płatki spadają w noc, cichą noc, bezwietrzną noc. Jeśli nie ma
wiatru, nie traktuję ich jak zamieci. Znikąd westchnienia ani skowytu psa. Tylko
zimna, jednostajna biel spływająca z nieba za oknem i cisza, która staje się jeszcze
bardziej przejmująca, gdy przerywa ją daleki huk wystrzałów i jeszcze głębsza teraz,
gdy ich odgłos milknie. W dużym pokoju myśliwskiej chatki słychać tylko posykiwanie
i trzask kłód dopalających się w popiół w palenisku.
Siedziałem na krześle, odwrócony bokiem do stołu, twarzą do drzwi. Obok, po
lewej stronie, spoczywał na podłodze pojemnik z narzędziami. Hełm leżał na stole, jak
przechylony kosz ze stali, kwarcu, porcelany i szkła. Gdybym usłyszał kliknięcie
miniwłącznika, a następnie cichy szum ze środka, pod siatką, tuż przy przedniej
krawędzi pojawiłoby się słabiutkie światełko i zaczęłoby szybko migotać. Gdyby
zdarzenia te nastąpiły, istniałaby spora szansa, że niedługo zginę.
Wyciągnąłem z kieszeni czarną kulę, gdy Larry i Bert wyszli na zewnątrz, uzbrojeni
odpowiednio w miotacz ognia i w coś, co wyglądało jak strzelba na słonie. Bert wziął
też dwa granaty.
Rozwinąłem kulę w rękawicę bez szwów; od wewnętrznej strony umazana była
czymś w rodzaju mokrego kitu. Następnie naciągnąłem ją na lewą dłoń i siedziałem z
wyprostowaną ręką i łokciem na oparciu krzesła. Po prawej, na stole, obok hełmu,
leżał mały pistolet laserowy, do którego jakoś nie miałem zaufania.
Gdybym uderzył lewą ręką w metalową powierzchnię, substancja przywarłaby do
niej, odklejając się od rękawicy. Eksplodowałaby po dwóch sekundach, a siła wybuchu
skierowana byłaby przeciw powierzchni. Newton miałby tu pole do popisu, mówiąc o
prostokątnym rozkładzie reakcji, która zapewne na strzępy rozerwałaby powierzchnię
stykową. Materiał ten zwano ładunkiem tłumiącym; jego posiadanie nie było legalnie
dozwolone i należał raczej do arsenału włamywaczy. Ta zmyślna substancja, uznałem,
może być naprawdę użyteczna. Jedynie sposób, w jaki trzeba ją dostarczyć na miejsce,
pozostawiał sporo do życzenia.
Na wprost mojej dłoni, obok hełmu i pistoletu, stał mały walkie–talkie. Dzięki
niemu miałem ostrzec Berta i Larry’ego, jeśli usłyszałbym kliknięcie miniwłącznika,
następnie cichy szum, a potem światełko, które zaczęłoby szybko migotać. Wtedy
chłopcy dowiedzieliby się, że Tomowi i Clayowi, z którymi straciliśmy kontakt na
początku strzelaniny, nie udało się zniszczyć wroga, i że niewątpliwie leżą teraz
martwi na swoich pozycjach, mniej więcej o kilometr na południe stąd. Wtedy też
dowiedzieliby się, że i ich czeka najprawdopodobniej bliska śmierć.
Wywołałem ich, gdy usłyszałem kliknięcie. Chwyciłem hełm i zerwałem się na
równe nogi, gdy światełko zaczęło migotać.
Niestety, było już za późno.
Czwartym miejscem, jakie wymieniłem na bożonarodzeniowej kartce wysłanej
prawie rok temu Donowi Walshowi, była księgarnia i bar Peabody w Baltimore w
stanie Maryland. I tak, w ostatni październikowy wieczór, zająłem tam najdalszy stolik
w najbardziej oddalonym od wejścia pomieszczeniu, tuż obok wnęki, której drzwi
 
wychodziły na uliczkę, którą dowożono towar. Po przeciwnej stronie sali ubrana na
czarno kobieta grała na rozklekotanym fortepianie, niemiłosiernie psując tempo
każdego utworu. Po prawej stronie ogień syczał i furczał dymem na wąskim palenisku,
którego zastawione rupieciami obramowanie przysłonięte było leciwym porożem
jelenia. Sączyłem piwo, słuchając muzyki.
Miałem cichą nadzieję, że będzie to jedna z tych sytuacji, kiedy Don w ogóle się nie
pojawi. Pieniędzy starczyłoby mi do następnego lata, a do pracy jakoś się nie paliłem.
Lato spędziłem na północy; teraz zakotwiczyłem w Chesapeake i bardzo chciałem
popłynąć dalej ku Karaibom. Rosnący chłód i nieprzyjemny wiatr mówiły mi, że dość
czasu zmarudziłem już na tych szerokościach geograficznych. Niemniej jednak samo
przez się było oczywiste, że muszę posiedzieć w umówionym barze jeszcze do
północy. Zostały więc dwie godziny.
Zjadłem kanapkę i zamówiłem jeszcze jedno piwo. Upiwszy mniej więcej połowę,
dostrzegłem Dona zbliżającego się do wejścia, z płaszczem przewieszonym przez
ramię. Rozglądał się, szukając mnie. Zdołałem wyrzucić z siebie odpowiednią dawkę
zaskoczenia, gdy wreszcie przystanął przy moim stoliku:
— Don! To naprawdę ty? Wstałem i uścisnąłem mu dłoń.
— Alan! Jaki ten świat mały i tak dalej. Siadaj! Siadaj!
Usiadł naprzeciwko mnie, przewieszając płaszcz przez oparcie krzesła po lewej
stronie.
— Co tu robisz? — zagadnął.
— Jestem tylko przejazdem — odparłem. — Przy okazji wpadłem odwiedzić
starych znajomych. — Postukałem palcami w pooraną, zniszczoną, czcigodną
powierzchnię blatu. — A to mój ostatni przystanek. Wyjeżdżam za kilka godzin.
Chrząknął.
— Dlaczego tak stukasz w to drewno?
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
— Żeby wyrazić uwielbienie dla jednej z ulubionych melin Henry’ego Menckena.
— Ten bar istniał już wtedy?
Skinąłem głową.
— Zdaje mi się — powiedział — że jest w tobie jakiś osobliwy stosunek do
przeszłości, a może skierowany przeciwko teraźniejszości. Nigdy dokładnie tego nie
rozgryzłem.
— Może po trochu i jedno, i drugie — odparłem. — Szkoda, że Mencken już tu nie
wstąpi. Chętnie posłuchałbym, co ma do powiedzenia o współczesności… A jak ty
sobie z nią radzisz?
— Z czym?
— Ze współczesnością. Z tu i teraz.
— Och. — Przywołał kelnerkę i zamówił piwo. — Jestem tu w interesach —
wyjaśnił. — Chcę zatrudnić doradcę.
— Aha. A co w interesach?
— Komplikują się — odrzekł. — Bardzo się komplikują. Zapaliliśmy po papierosie
i po chwili na stole zjawiło się zamówione piwo. Paląc i popijając, słuchaliśmy muzyki.
Zaśpiewałem już tę piosenkę i odśpiewam ją znów: Świat jest jak utwór muzyczny
o nierównym tempie. Spośród wszystkich zmian, jakie nastąpiły w moim życiu,
większość miała miejsce w ostatnich latach. To zabawne, ale tak samo myślałem kilka
lat temu; i miałem przeczucie, że również i za parę lat mogę myśleć podobnie — o ile
do tego czasu interesy Dona nie uwolnią mnie z tego padołu łez i od cielesnej powłoki.
Don kieruje drugą co do wielkości na świecie agencją detektywistyczną. Czasami
uznaje, że jestem mu potrzebny, ponieważ nie istnieję. Nie istnieję teraz, ponieważ
istniałem kiedyś, gdy wspólnie próbowaliśmy napisać tę dziwaczną operę o naszych
 
czasach. Mam tu na myśli prace nad stworzeniem Centralnego Banku Danych i moją
znaczącą rolę w dziele zbudowania roboczego modelu prawdziwego świata, który miał
obejmować wszystko i wszystkich. To, czy nam się powiodło, i czy stworzone
podobieństwo rzeczywiście ułatwia opiekunom tego świata sprawowanie kontroli nad
jego działaniem, pozostaje do tej chwili przedmiotem dyskusji moich byłych kolegów,
zwłaszcza teraz, gdy melodia często fałszuje i coraz trudniej bywa odnaleźć igłę w
stogu siana. Wtedy podjąłem decyzję i osobiście dopilnowałem, by nie przyznano mi
obywatelstwa w nowym świecie, świecie, który być może stał się nawet ważniejszy od
poprzedniego. Jako wygnaniec przekraczam granicę tego świata jak cudzoziemiec bez
ważnej wizy. Zresztą robię to tylko wtedy, gdy muszę zarobić na życie. I wtedy
właśnie wkracza do akcji Don. Ludzie, których tożsamość mogę przybrać, bywają mu
niekiedy pomocni w różnych delikatnych kwestiach.
Niestety, wydawało się, że i teraz o to mu chodzi, podczas gdy ja miałem ochotę na
leżenie do góry brzuchem.
Dopiliśmy piwo i zapłaciliśmy rachunek.
— Tędy — powiedziałem, wskazując tylne wyjście.
Włożył płaszcz i ruszył za mną.
— Chcesz tutaj pogadać? — spytał, gdy szliśmy wąską uliczką.
— Raczej nic — odparłem. — Najpierw coś złapiemy, a potem porozmawiamy.
Skinął głową. Ruszyliśmy dalej.
Po mniej więcej trzech kwadransach byliśmy już w salonie „Proteusza”.
Przygotowywałem kawę. Czuliśmy lekkie kołysanie chłodnych wód zatoki pod
bezksiężycowym niebem. Włączyłem tylko dwa słabsze światła. Wreszcie poczułem się
wygodnie. Tu, na pokładzie „Proteusza”, przeludnienie, funkcjonowanie, tempo życia
w miastach, ulegało spowolnieniu, przytłumieniu, stawało się wręcz nierealne, dzięki
metafizycznemu dystansowi kilku metrów wody. Łatwo przychodzą nam zmiany
krajobrazów, lecz ocean zawsze wydaje się taki sam; i, idąc tym tropem, kiedykolwiek
wyruszamy w morską podróż, zapadamy na dziwne poczucie bezczasowości. Może
właśnie dlatego spędzam na wodzie tyle czasu.
— Pierwszy raz zaprosiłeś mnie na pokład — powiedział. — Wygodnie się tu
urządziłeś. Naprawdę bardzo wygodnie.
— Dzięki. Ze śmietaną czy z cukrem?
— Ze śmietaną i z cukrem.
Gdy usiedliśmy z parującymi kubkami w dłoniach, spytałem:
— Co tym razem?
— Jedna sprawa o dwóch wątkach — odparł. — Pierwszy z nich niejako mieści się
w moich kompetencjach. Drugi natomiast nie. Przekazano mi, że sytuacja jest zupełnie
wyjątkowa i wymagać będzie pomocy specjalisty o bardzo wąskiej specjalizacji.
— Nie jestem specjalistą w żadnej dziedzinie poza jedną: życiem.
Nagle podniósł wzrok i spojrzał mi prosto w oczy.
— Zawsze zakładałem, że cholernie dobrze znasz się na komputerach — stwierdził.
Odwróciłem wzrok. To był cios poniżej pasa. Nigdy wcześniej nie podawałem się
za autorytet w tej dziedzinie i jednocześnie zawsze istniało między nami niepisane
porozumienie, że moje metody manipulacji okolicznościami i tożsamością nie są
przedmiotem dyskusji. Z drugiej strony, musiało być dla niego zawsze oczywiste, że
moja wiedza z tej dziedziny jest zarówno rozległa, jak i bardzo zaawansowana na
każdym polu. Mimo to nie spodobał mi się ten temat. Przeszedłem do obrony.
— Dziewięciu ludzi na dziesięciu zna się na komputerach — powiedziałem. —
Może za twoich czasów było inaczej, ale teraz nawet pierwszoklasiści mają już zajęcia
komputerowe. Siłą rzeczy i ja wiem o nich sporo. Tak jak każdy z mojego pokolenia.
— Wiesz dobrze, że nie to mam na myśli — odparł. — Czy nie znamy się
 
wystarczająco długo, byś mógł mi odrobinę zaufać? To pytanie wynika wprost ze
sprawy, którą prowadzę. I to wszystko.
Skinąłem głową. Reakcje przez samą swą naturę nie zawsze bywają właściwe, ale
akurat z tą dziedziną łączył mnie dziwny stosunek emocjonalny. Rzekłem więc:
— No dobra, znam się na komputerach trochę lepiej od pierwszoklasistów.
— Dzięki. Możemy zacząć od tego miejsca. — Pociągnął łyk kawy. — Ja sam
otrzymałem wykształcenie prawnicze i księgowe, później wojskowe, jeszcze później
pracowałem w wywiadzie, by wylądować w końcu jako urzędnik państwowy. Dopiero
później zabrałem się za interesy. A o sprawach technicznych wiem tyle tylko, co udało
mi się podłapać tu i ówdzie, na różnych przypadkowych kursach. Wiem, co można
osiągnąć przy pomocy komputera, ale nie wiem, jak komputer działa. Nigdy nie udało
mi się zrozumieć wszystkich szczegółów. Chciałbym więc, żebyś spróbował mi
wyjaśnić różne rzeczy, a ja będę starał się je pojąć na tyle, na ile tylko mi się uda.
Musisz zacząć od podstaw, a jeśli przez to przebrnę, to będzie znaczyło, że jesteś
człowiekiem, jakiego mi trzeba. Najpierw mógłbyś opowiedzieć mi o zasadach
działania robotów używanych na początku badań kosmicznych — na przykład tych,
które zostały użyte na Wenus.
— To nie ma nic wspólnego z komputerami — odrzekłem — i jeśli już o tym
mowa, nie były to również roboty we właściwym sensie tego słowa. Były to
urządzenia telefaktorujące.
— Powiedz, na czym polegała różnica?
— Robot to maszyna wykonująca pewne działania zgodnie z instrukcjami
programowymi. Telefaktor zaś to urządzenie całkowicie zależne, obsługiwane przy
pomocy zdalnego sterowania. Telefaktor zawsze funkcjonuje w oparciu o polecenia
wydawane przez operatora. W zależności od stopnia skomplikowania przedsięwzięcia,
można uzyskiwać połączenia audiowizualne, kinestetyczne, dotykowe lub nawet
całościowe. Im dalej idzie się w tym kierunku, tym więcej cech antropomorficznych
nadaje się urządzeniu.
W wypadku Wenus, jeśli sobie przypominasz, operator na orbicie ubrany był w
pancerz zewnętrzny sprawujący kontrolę nad ruchami ciała i kończyn znajdującego się
na powierzchni urządzenia dzięki systemowi przetworników dyszowych. No i miał na
głowie hełm obsługujący kamerę urządzenia — znajdującą się oczywiście w głowicy
— dzięki której przez cały czas widział obraz z dołu. Miał też na uszach słuchawki
przekazujące transmisję audialną. Czytałem książkę, którą później napisał. Opowiadał
w niej, że zdarzały się dość długie chwile, gdy zapominał, że siedzi w kabinie, na
głównym miejscu przy konsolecie. Wrażenie, że kroczy chwiejnie przez ten piekielny
krajobraz, miało być zupełnie rzeczywiste. Pamiętam, że zrobiło to na mnie spore
wrażenie, choć byłem jeszcze dzieckiem, i pamiętam, że zapragnąłem sam takiego
miniurządzenia, dzięki któremu mógłbym brodzić po kałużach, wszczynając bójki z
mikroorganizmami.
— Dlaczego?
— Bo na Wenus nie było smoków. Tak czy inaczej, na tym właśnie polega zasada
działania urządzenia telefaktorującego, w odróżnieniu od robota.
— Na razie wszystko jest dla mnie jasne. Czy mógłbyś teraz powiedzieć mi, na
czym polegała różnica między wcześniejszymi a późniejszymi urządzeniami
telefaktorującymi?
Wypiłem łyk kawy.
— Podobne zadania trudniej było wykonywać w odniesieniu do bardziej odległych
planet i ich satelitów — podjąłem. — Z początku nie wysyłano na orbitę operatora.
Głównie z powodów ekonomicznych, choć istniały też pewne nie rozwiązane
problemy natury technicznej. Głównie jednak chodziło o pieniądze. W każdym razie
 
urządzenia lądowały same na docelowych światach, a operatorzy pozostawali tu, na
Ziemi. Z tego też powodu na pętli przesyłowej pojawiało się opóźnienie w transmisji.
Trwało to dobrą chwilę, zanim dane wsadowe docierały na Ziemię, i oczywiście
następowała kolejna przerwa w momencie odbioru przez telefaktor informacji o
sposobie działania. Próbowaliśmy zaradzić temu na dwa sposoby: pierwszy polegał na
zastosowaniu sekwencji stop–naprzód, stop–naprzód, drugi natomiast był bardziej
skomplikowany i teraz właśnie dochodzimy do punktu, gdy na scenę wkraczają
komputery w sensie ich udziału w pętli kontrolnej. Wymagało to opracowania modeli,
które znały główne czynniki środowiska i które później wzbogacały swoją wiedzę w
trakcie wstępnej sekwencji stop—naprzód. Na tej podstawie komputer miał
przewidywać najbliższe zdarzenia. Ostatecznie mógł nawet przejąć kontrolę nad pętlą i
prowadzić telefaktor dzięki kombinacjom „układów rachub” i analizie sekwencji stop–
naprzód. Nadal jednak nie mógł obyć się bez pomocy człowieka, gdy pojawiały się
nieoczekiwane zdarzenia. Tak więc, w przypadku najdalszych planet, badania na
początku nigdy nie były prowadzone całkowicie automatycznie ani całkowicie ręcznie,
ani też ich wyniki nie były w pełni zadowalające.
— No dobrze — powiedział, zapalając papierosa. — A jaki był następny krok?
— Postęp dokonał się właściwie nie dzięki technice, ale dzięki pieniądzom. Portfele
otworzyły się i mogliśmy pozwolić sobie na wysyłanie ludzi. Statki lądowały, gdzie
tylko mogły i gdzie nie mogły, wyładowywały telefaktory, a ludzie wracali na orbitę.
Jak za dawnych czasów. Problem opóźnienia rozwiązał się sam, gdyż operator
ponownie mógł nad wszystkim czuwać. Można potraktować to jako powrót do
wcześniejszych metod. Zresztą jest to nadal praktykowane, i jakoś działa.
Potrząsnął głową.
— Coś ci umknęło pomiędzy tym o komputerach a zwiększonym budżetem.
Wzruszyłem ramionami.
— Próbowano wtedy wielu rzeczy, ale żadne nie okazały się tak skuteczne, jak
wypróbowane już partnerstwo pomiędzy człowiekiem, komputerem a telefaktorem.
— Wiem, że istniał jednak projekt — powiedział — polegający na próbie obejścia
problemów związanych z opóźnieniem poprzez wysłanie za jednym zamachem
telefaktora i komputera. Tyle że komputer nie był po prostu komputerem, a telefaktor
— telefaktorem. Czy wiesz, o czym mówię?
Zapaliłem papierosa, zastanawiając się nad odpowiedzią.
— Myślę, że mówisz o Kacie — odparłem po chwili.
— Zgadza się. Właśnie tutaj zaczynam się gubić. Powiedz, na czym polega zasada
działania tego programu?
— Ostatecznie okazał się on niewypałem — stwierdziłem.
— Z początku jednak funkcjonował poprawnie.
— Tylko z pozoru. I w dodatku tylko w łatwym środowisku, na Io. Później
wszystko zaczęło się walić i musiało zostać odhaczone jako totalna klapa, choć
zamierzenia były szczytne. Z drugiej strony plany od samego początku były przesadnie
ambitne. Dla ludzi, którzy odpowiedzialni byli za wdrażanie tego programu, pojawiła
się niezwykła szansa połączenia w jedno dwóch awangardowych programów — z
których nad jednym trwały jeszcze prace badawcze, a drugi był zupełnie świeży. W
teorii wszystko pasowało do siebie jak ulał, nic więc dziwnego, że nie można było
oprzeć się pokusie i scalono zbyt wiele rzeczy. Wszystko zaczęło się dobrze, ale miłe
złego początki.
— Ale o jakich rzeczach mówisz?
— O Boże! Czego tam nie było! Komputer, który nie był po prostu komputerem…
No dobra, od tego możemy zacząć. W ubiegłym stuleciu trzech inżynierów z
Uniwersytetu w Wisconsin — Nordman, Parmentier i Scott — wynaleźli urządzenie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin