1206.txt

(523 KB) Pobierz
Stanis�aw Lem
Dzienniki gwiazdowe II


DZIE�A
pod redakcj� Jerzego Jarz�bskiego

Warzawa 1994
1. Powr�t z gwiazd
2. Dzienniki gwiazdowe l
3. Dzienniki gwiazdowe II
4.Eden
5. Niezwyci�ony
6. Opowie�ci o pilocie Pirxie
7. Cyberiada. Bajki robot�w
8. Czas nieutracony
9. �ledztwo
10. Solaris
11. Dialogi
12. Opowiadania
13. G�os Pana
14. Fantastyka i futurologia tom 1 i 2
15. Summa technologiae
16. Filozofia przypadku tom 1 i 2
17. Cz�owiek z Marsa
18. Czy pan istnieje Mr. Johns?
19. Pami�tnik znaleziony w wannie
20. Doskona�a pr�nia
21. Katar
22. Wizja lokalna
23. Rozprawy i szkice
24. Pok�j na Ziemi
25. Wielko�� urojona. Biblioteka XXI wieku
26. Fiasko
27. Wysoki zamek
28. Golem XIV
29. Publicystyka
30. Cz�owiek z Hiroshimy

ZE WSPOMNIE� IJONA TICHEGO

I
Chcecie, �ebym zn�w co� opowiedzia�? Tak. Widz�, �e Tarantoga wzi�� ju� sw�j blok stenograficzny... profesorze, czekaj. Kiedy ja naprawd� nie mam nic do opowiedzenia. Co? Nie - nie �artuj�. A zreszt� - mog� w ko�cu, raz, mie� ch�tk� przemilczenia takiego wieczoru - w waszym gronie? Dlaczego? Ba, dlaczego! Moi drodzy - nie m�wi�em o tym nigdy, ale Kosmos jest przede wszystkim zaludniony istotami takimi jak my. Nie tylko cz�ekokszta�tnymi, ale podobnymi do nas jak dwie krople wody. Po�owa zamieszkanych planet - to Ziemie, troch� wi�ksze, troch� mniejsze, o klimacie zimniej szym lub bardziej tropikalnym, ale c� to za r�nice? A ich mieszka�cy... Ludzie - bo to s� w ko�cu ludzie - te� tak przypominaj� nas, �e r�nice podkre�laj� tylko podobie�stwa. �e nie opowiada�em o nich? Czy to dziwne? Pomy�lcie. Patrzy si� w gwiazdy. Przypominaj� si� r�ne zdarzenia, r�ne obrazy staj� przede mn�, ale najch�tniej wracam do niezwyk�ych. Mo�e s� i straszne albo niesamowite, albo makabryczne, nawet �mieszne, a przez to wszystko nieszkodliwe. Ale patrze� w gwiazdy, moi drodzy, i wiedzie�, �e te ma�e, b��kitne iskierki to -kiedy postawi� na nich nog� - pa�stwa brzydoty, smutku, niewiadomo�ci, wszelakiej ruiny - �e tam, w granatowym niebie, te� roi si� od starych ruder, brudnych podw�rzy, rynsztok�w, �mietnik�w, cmentarzy pozarasta-

8 STANIS�AW LEM
nych - czy opowie�ci kogo�, kto zwiedzi� Galaktyk�, maj� przywodzi� na my�l narzekania domokr��cy t�uk�cego si� po prowincjonalnych miasteczkach? Kto by go chcia� s�ucha�? I kto by mu uwierzy�? Tego rodzaju my�li przychodz�, kiedy cz�owiek jest nieco przybity albo odczuwa niezdrowy poci�g do szczerych wynurze�. Tak wi�c - aby nie zasmuca� i nie upokarza� - dzisiaj nic o gwiazdach. Nie - nie b�d� milcza�. Czuliby�cie si� oszukani. Opowiem co�, zgoda, ale to nie b�dzie podr�. W ko�cu i na Ziemi prze�y�em niejedno. Profesorze, je�li koniecznie chcesz, mo�esz zacz�� notowa�.
- Jak wiecie - miewam go�ci, niekiedy bardzo dziwnych. Wybior� spo�r�d nich pewn� kategori�: zapoznanych wynalazc�w i uczonych. Nie wiem czemu, ale przyci�ga�em ich zawsze jak magnes. Tarantoga u�miecha si�, widzicie? Ale to nie o nim, on nie jest przecie� wynalazc� zapoznanym. Dzi� b�d� m�wi� o takich, kt�rym si� nie powiod�o, albo raczej, kt�rym powiod�o si� zbyt dobrze: osi�gn�li cel i ujrzeli jego daremno��. Oczywi�cie nie przyznali si� do tego. Nieznani, osamotnieni, wytrwali w tym szale�stwie, kt�re tylko rozg�os i sukces zamieniaj� niekiedy - nadzwyczaj rzadko - w dzie�o post�pu. Rozumie si�, �e ogromna wi�kszo�� tych, co przychodzili do mnie, by�a to szara bra� op�tania, ludzie uwi�ziem w jednej idei, nie swojej nawet, przej�tej od poprzednich pokole�, jak wynalazcy perpetuum mobile, ubodzy w pomys�y, trywialni w rozwi�zaniach, w oczywisty spos�b bzdurnych, a jednak nawet w nich tli si� �w �ar bezinteresowno�ci, spalaj�cy �ycie, zmuszaj�cy do ponawiania wysi�k�w z g�ry daremnych. �a�osni s� ci u�omni geniusze, tytani karze�kowatego ducha, okaleczeni w powiciu przez natur�, kt�ra, w jednym ze swych ponurych �art�w, obdarzy�a ich beztalencia tw�rcz� zajad�o�ci�, godn� jakiego� Leonarda; ich udzia�em jest w �yciu oboj�tno��

DZIENNIKI GWIAZDOWE 9
lub drwina, a wszystko, co mo�na dla nich uczyni� - to by�, przez godzin� czy dwie, cierpliwym s�uchaczem i uczestnikiem ich monomanii.
W owym t�umie, kt�ry tylko w�asna g�upota broni przed rozpacz�, pojawiali si� z rzadka inni ludzie - nie chc� ich nazwa� ani os�dza�, uczynicie to sami. Pierwsz� postaci�, kt�ra staje mi przed oczami, kiedy to m�wi�, jest profesor Corcoran.
Pozna�em go, b�dzie temu lat dziewi��, mo�e dziesi��. By�o to na jakiej� konferencji naukowej. Rozmawiali�my ledwo kilka chwil, kiedy ni z tego, ni z owego (w najmniejszej mierze nie wi�za�o si� to z tematem) spyta�:
- Co pan s�dzi o duchach?
W pierwszej chwili s�dzi�em, �e to ekscentryczny �art, ale przypomnia�em sobie, �e dosz�y mnie s�uchy o jego niezwyk�o�ci - nie pami�ta�em tylko, w jakim to m�wiono znaczeniu, dodatnim czy ujemnym. Dlatego na wszelki wypadek odpar�em:
- W tym przedmiocie nie mam �adnego zdania. Bez s�owa wr�ci� do poprzedniego tematu. S�ycha� ju� by�o dzwonki obwieszczaj�ce pocz�tek dalszych obrad, kiedy pochyli� si� znienacka - by� du�o wy�szy ode mnie - i powiedzia�;
- Tichy, pan jest moim cz�owiekiem. Nie ma pan uprzedze�. By� mo�e zreszt�, myl� si�, ale got�w jestem zaryzykowa�. Niech pan przyjdzie do mnie - tu poda� mi wizyt�wk�. - Pierwej prosz� zatelefonowa�, bo na dzwonki nie odpowiadam i nikomu nie otwieram. Zreszt�, jak pan chce...
Jeszcze tego� wieczoru, b�d�c na kolacji z Savinellim, tym znanym juryst�, kt�ry specjalizowa� si� w prawie kosmicznym, spyta�em go, czy zna niejakiego profesora Cor-corana.

10 STANIS�AW LEM
- Corcoran! - wykrzykn�� z w�a�ciwym sobie temperamentem, zaognionym drug� butelk� sycylijskiego wina - ten postrzelony cybernetyk? Co si� z nim dzieje? Nie
s�ysza�em o nim od wiek�w!
Odpar�em, �e nie wiem o nim nic bli�szego, tylko nazwisko to obi�o mi si� o uszy. S�dz�, �e s�owa te by�yby po my�li Corcorana. Savinelli naopowiada� mi przy winie troch� obiegowych plotek. Wynika�o z nich, �e Corcoran zapowiada� si� �wietnie jako m�ody naukowiec, cho� ju� pod�wczas przejawia� zupe�ny brak szacunku dla starszych, przeradzaj�cy si� nieraz w arogancj�, a potem sta� si� were-dykiem, z tych, kt�rzy zdaj� si� czerpa� tyle� satysfakcji z m�wienia ludziom, co o nich my�l�, ile z faktu, �e w taki spos�b najbardziej szkodz� sobie. Kiedy poobra�a� ju� �miertelnie swoich profesor�w, koleg�w, i zamkn�y si� przed nim wszystkie drzwi, wzbogacony wielkim, nieoczekiwanym spadkiem, zakupi� jak�� ruder� za miastem i przebudowa� j� na laboratorium. Przebywa� w nim wraz z robotami - tylko takich znosi� wok� siebie asystent�w i pomocnik�w. Mo�e i dokona� tam czego�, ale szpalty pism naukowych by�y dla� niedost�pne. Nie dba� o to wcale. Je�eli nawi�zywa� w tym czasie jeszcze jakie� stosunki z lud�mi, to tylko po to, aby ich, po doj�ciu do niejakiej za�y�o�ci, w niezwykle ordynarny spos�b, bez jakiegokolwiek widomego powodu - odtr�ci�, zel�y�. Kiedy zestarza� si� na dobre i ta wstr�tna zabawa znudzi�a mu si� - zosta� samotnikiem. Spyta�em Savinellego, czy wiadomo mu co� o tym, �e Corcoran wierzy w duchy. Prawnik, poci�gaj�cy w�a�nie wina, omal si� nie zakrztusi� ze �miechu.
- On? W duchy?! - wykrzykn��. - Cz�owieku, ale� on nie wierzy nawet w ludzi!!!
Spyta�em, jak to rozumie. Odpar�, �e ca�kiem dos�ownie: Corcoran by�, wed�ug niego, solipsyst� - wierzy� tyl-

DZIENNDCI GWIAZDOWE 11
ko we w�asne istnienie, wszystkich innych mia� za fantomy, senne widziad�a, i rzekomo dlatego tak sobie dawniej poczyna� nawet z najbli�szymi: skoro �ycie jest rodzajem snu, wszystko w nim wolno. Zauwa�y�em, �e wobec tego mo�e wierzy� i w duchy. Savinelli spyta�, czy s�ysza�em ju� kiedy� o cybernetyku, kt�ry by w nie wierzy�. M�wili�my potem o czym� innym - ale i tego, co us�ysza�em, starczy�o, aby mnie zaintrygowa�. Jestem cz�owiekiem szybkiej decyzji, wi�c zatelefonowa�em ju� na drugi dzie�. Telefon odebra� robot. Powiedzia�em, kto i w jakiej sprawie. Corcoran zadzwoni� do mnie dopiero nazajutrz, p�nym wieczorem - mia�em si� w�a�nie uda� na spoczynek. Powiedzia�, �e mog� przyj�� do niego cho�by zaraz. Dochodzi�a jedenasta. Powiedzia�em, �e zaraz przyjd�, ubra�em si� i pojecha�em. Laboratorium by�o wielkim, ponurym budynkiem, po�o�onym opodal szosy. Widywa�em je nieraz. My�la�em, �e to stara fabryka. By�o pogr��one w ciemno�ci. Najs�abszy blask nie rozwidnia� �adnego z wpuszczonych g��boko w mur, kwadratowych okien. Tak�e wielki plac mi�dzy �elaznym ogrodzeniem a bram� by� nie o�wietlony. Kilka razy wpada�em na jakie� chrz�szcz�ce rdz� blachy, szyny, tak �e ju� troch� z�y dotar�em do ledwo majacz�cych drzwi i zadzwoni�em w specjalny spos�b, jak mi przykaza� Corcoran. Po dobrych pi�ciu minutach otworzy� mi sam, w szarym spalonym kwasami p�aszczu laboratoryjnym. By� przera�liwie chudy, ko�cisty, nosi� ogromne szk�a i siwy w�s, z jednej strony kr�tszy, jakby nadgryziony.
- Pozw�l pan ze mn� - powiedzia� bez �adnych wst�p�w. D�ugim, ledwo o�wietlonym korytarzem, w kt�rym le�a�y jakie� maszyny, beczki, zakurzone bia�e worki cementu, zaprowadzi� mnie do wielkich stalowych drzwi. P�on�a nad nimi jaskrawa lampa. Wyj�� z kieszeni cha�ata klucz, otworzy� i wszed� pierwszy. Ja za nim. Po kr�tych

12 STANIS�AW LEM
�elaznych schodach dostali�my si� na pi�tro. Otwar�a si� wielka hala fabryczna z oszklonym stropem - kilka nie os�oni�tych �ar�wek nie o�wietla�o jej, ukazywa�o tylko jej p�mroczny ogrom. By�a pusta, martwa, opuszczona, wysoko pod stropem hula�y przeci�gi, deszcz, kt�ry zacz�� pada�, kiedy zbli�a�em si� do siedziby Corcorana, zacina� w szyby, ciemne i brudne, tu i �wdzie woda ciek�a przez otwory po wybitych szk�ach. Corcoran, jakby tego nie widz�c, szed� przede mn� dudni�c� pod krokami blaszan� galeri�; znowu stalowe, zamkni�te drzwi - za nimi korytarz, nie�ad porzuconych, jakby w ucieczce, le��cych pokotem pod �cianami narz�dzi, okrytych grub� warstw� kurzu; korytarz skr�ci�, szli�my w g�r�, w d�, mijali�my podobne do zasch�ych gad�w spl�tane pasy transmisyjne. W�dr�wka, w kt�rej poznawa�em rozleg�o�� budowli, trwa�a; raz czy dwa Corcoran, w mi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin