0818. Cara Colter - Wszystko o mężczyznach.pdf

(497 KB) Pobierz
280052967 UNPDF
Cara Colter
Wszystko o mężczyznach
Scan-Dalous
ROZDZIAŁ PIERWSZY
John David Turner uwielbiał śpiewać. Im głośniej - tym
lepiej. Od dźwięku jego głosu trzęsły się krokwie, a ściany
wibrowały. Śpiewał, gdy był szczęśliwy, a dziś miał cho­
lernie dobry dzień, mimo że nadwerężył sobie ramię, wy­
ciągając silnik z mustanga Clyde'a Waltera.
Gdy uderzał w niego strumień gorącej wody, łagodząc
ból w naciągniętych mięśniach ramienia, wydzierał się nie­
miłosiernie, śpiewając swoją ulubioną piosenkę.
- Annabel była krową o niezwykłej piękności...
Ciągnął tę frazę aż do rozdzierającego końca, który przy­
pominał wycie kojotów. Czasami, a zwłaszcza wczesnym
latem jak teraz, kojoty mu wtórowały.
Przerwał, by sprawdzić, czy je usłyszy.
Wszystkie okna były otwarte, a wieczorny wiatr chłodził
żar dnia. Jego dom i przylegający do niego warsztat napra­
wy silników samochodowych stały na obrzeżach miasteczka
Dancer w Dakocie Północnej.
Ale to nie głos kojotów dał się słyszeć, gdy nagle zapadła
cisza, tylko, o dziwo, pukanie do drzwi.
Zmarszczył brwi, niezadowolony, że ktoś zakłóca jego
prywatność. Zastanawiał się, czy w ogóle otwierać. Nikt nie
wiedział, że lubi sobie pośpiewać. Nikt. Prócz tej jednej
dziewczyny, której pewnego razu w przypływie szaleństwa
zaśpiewał serenadę...
Pukanie do drzwi frontowych nie ustawało.
J.D. zakręcił prysznic i chwycił ręcznik. Wspaniały na­
strój prysł jak bańka mydlana.
Kto, u diabła, ośmiela się przeszkadzać mu w najbar­
dziej intymnym momencie?
Oby to był jego przyjaciel Stan - jedyny poza nim w mia­
steczku członek Klubu Zaprzysięgłych Kawalerów - który
czasami zaglądał do niego z dwiema butelkami piwa. Spędzali
wieczór, majstrując przy jakimś starym samochodzie. Jeśli to
był Stan, jutro wszyscy mieszkańcy Dancer będą wiedzieli,
że J.D. Turner śpiewał pod prysznicem serenadę o krowie!
J.D. miał niemiłe przeczucie, że bardzo, bardzo długo
będzie wysłuchiwał dowcipów na temat krów.
Z drugiej strony jednak, jeśli to rzeczywiście Stan, będzie
mógł opowiedzieć mu o postępach w reperacji mustanga.
Lekko pocieszony tą myślą, wyszedł do holu. Raptownie
zatrzymał się przy drzwiach, widząc przez szybę zgrabną
kobiecą sylwetkę.
Kobieta odwróciła się od drzwi i patrzyła w stronę mia­
sta ponad żywopłotem z bzów, wystawiając się na lekki po­
wiew wiatru wiejącego z prerii. Była ubrana w cienką blu­
zeczkę i obcisłą spódnicę, która podkreślała uwodzicielskie
zaokrąglenia jej bioder i długie, zgrabne nogi.
Rozpoznał ją od razu, mimo że była odwrócona do niego
plecami.
Charakterystyczne blond włosy uczesane w kok, z któ­
rego wiatr wyciągnął kilka kosmyków, lśniły w promieniach
zachodzącego słońca.
Zaschło mu w ustach. Przypomniał sobie mężczyznę, ja­
kim był kiedyś, dawno temu, gdy śpiewał kobiecie miłosną
piosenkę.
Ale to minęło. Już nie był tym mężczyzną. Mocniej za­
wiązał ręcznik na biodrach i gniewnie ruszył do przodu.
Pięć lat... Nawet się z nim nie pożegnała! Żadnego listu,
żadnego telefonu. Ani słowa wyjaśnienia. A teraz tak po
prostu pojawia się w jego życiu!
Zatrzaśnie jej drzwi przed nosem i przekręci klucz. Elana
Smith już raz rzuciła na niego swój urok. To wystarczy.
Z wściekłością minął wewnętrzne drzwi, a potem fron­
towe i wypadł na ganek.
Gniew całkowicie zmącił mu umysł. Złapał kobietę za
ramię i okręcił w kółko, a potem nieoczekiwanie, nie za­
uważając szoku na jej twarzy, przyciągnął ją do siebie i po­
całował.
Z pewnością nie był to pocałunek powitalny. Zawierał
w sobie całą gorycz zdradzonej miłości i ból pięciu lat tę­
sknych rozmyślań.
Wyrywała mu się szaleńczo. Poczuł chwilową satysfak­
cję, że w porównaniu z nim jej siły były żałosne.
Wtedy mimochodem dotarło do niego, że coś się zmie­
niło... Elana usiłowała uciec przed jego pocałunkami? By­
łaby zachwycona ich zachłannością. Na pewno by je od­
wzajemniła... Dochodząc do tego wniosku, nagle poczuł,
że ta kobieta kapituluje pod naporem jego ust. Walka się
skończyła.
Ogarnęły go wątpliwości. Kobieta zdołała się w końcu
wyrwać i uderzyła go torebką w głowę. Zachwiał się, a po­
tem popatrzył na nią zmrużonymi oczami.
Nagle poczuł się tak, jakby dostał czymś o wiele cięższym.
- Jak śmiesz! - Patrząc na niego ze złością, zaczęła wy­
cierać przód bluzki.
Do licha! To była twarz Elany - piękna, oryginalna,
w kształcie serca. Jakże dobrze pamiętał te rysy - niewia­
rygodne kości policzkowe, zadarty nos, lekko uniesiony
podbródek.
Ale stojąca przed nim kobieta nie była Elaną!
Oczy Elany były niebieskie, te zaś miały kolor indygo,
jak sam środek granatowego bratka. Złość i strach w tych
oczach też były prawdziwe, ale gdzieś w ich głębi zauważył
aksamitną miękkość, prawie taką samą, jaką wyczuł w jej
ustach.
Usta również nie należały do Elany. Tamte były szerokie
i zmysłowe, zaś ta kobieta miała wargi małe i lekko odęte
z powodu pocałunku.
Zaklął pod nosem i skrzyżował ramiona na piersiach.
Oczywiście nie podobało jej się, że jest owinięty tylko
ręcznikiem. W ogóle jej się to nie podobało. Przyglądała
się z dezaprobatą swojej mokrej bluzce.
- Zniszczyłeś mi bluzkę - powiedziała w końcu z nieco
sztucznym opanowaniem. - To jedwab.
- Domyślam się.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- Mokry jedwab jest przezroczysty - rzekł swobodnie.
Zarumieniła się i gwałtownie skrzyżowała ramiona na
piersiach.
- Za późno - skomentował. - Widziałem. Wykończony
koronką.
- Och!
- Tylko nie walnij mnie znowu torebką - ostrzegł.
- A ty nie gap się tak na mnie.
- Jak?
- Jak... bazyliszek.
J.D. Turner, zaprzysięgły kawaler, nadal cieszył się, gdy
na jego widok kobiety nieśmiało spuszczały głowy. Bazy­
liszek? Nie wierzył własnym uszom. Och, chętnie znów by
ją pocałował. W ramach kary.
Przyjrzał się jej uważniej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin