Glowacki Janusz - Opowiadania (8).pdf

(981 KB) Pobierz
Glowacki Janusz - Polowanie na
Janusz Głowacki
Polowanie na muchy 
inne opowiadania
 
WIRÓWKA NONSENSU
Byłem już prawie zupełnie spokojny, nie czułem ani wielkiego 
napięcia, ani żalu nad sobą i bezradnej złości, ani późniejszego odprężenia i 
ulgi, które miałem przez moment zaraz po wyjściu od Ewy. Zresztą to 
uczucie trwało najkrócej, może przez kilkadziesiąt metrów, kiedy rozluźniłem 
ręce i szedłem prawie pustą jeszcze ulicą, wciągając i wolno wypuszczając 
powietrze. Ciesząc się prawie, że na razie już wszystko zakończone ‐ to, że na 
razie, pomyślałem Dopiero Później, Kiedy Nie Czułem Już Wcale Ulgi, Tylko 
Szedłem Licząc Kroki, Stawiając Między Latarniami Raz mniejsze, raz 
większe, ale wtedy to już nie było odprężenie.
‐ Więc w ogóle wymyśliliśmy z docentem Rożkiem tę naukę, taki 
gatunek teorii informacji, wymyśliliśmy w kawiarni, bo już wtedy skończyły 
mi się wyjazdy na spotkania i udowadnianie, że Boga nie ma, co, jak 
wiadomo, jest kompletnym nonsensem. Chcesz czkawkowca?
Jan B. wyciągnął z kieszeni wytartego lodenowego płaszcza paczkę 
mazurów. Zatrzymaliśmy się, kiedy zaczął szukać zapałek. Spotkałem go 
godzinę temu na reprezentacyjnej ulicy blisko centrum, w miejscu gdzie 
łączyło się z nią kilka innych i gdzie można było spotkać o tej samej porze 
tych samych ludzi pozaczepianych o urzędy, których tu było sporo, o 
kawiarnie i sklepy. Szliśmy razem dość długo i Jan B. mówił trochę sepleniąc, 
nie ogolony, w przybrudzonej białej koszuli. Do mnie nie docierało najpierw 
prawie nic, bo spotkałem go już wtedy, kiedy dawno minęło uczucie ulgi i 
próbowałem przeanalizować wczorajszy wieczór. Zresztą Jan B. nie zwracał 
na to uwagi, zupełnie wystarczała mu moja ułożona w wyraz 
zainteresowania twarz, z przyjemnością, szybko wyrzucał zdania.
Ja analizowałem wczorajszy wieczór zaczynając właściwie nie od 
imienin koleżanki Ewy, młodej lekarki, na których byliśmy bardzo ostrożni, 
bo traktowaliśmy je chyba oboje trochę jak próbę, i które ciągnęły się bardzo 
długo. Starannie dobierałem przez parę godzin słowa, uśmiechy. 
Zatańczyłem z Ewą tylko raz, co zresztą nie sprawiało mi przykrości, bo w 
ogóle nie lubię tańczyć, opowiedziałem parę dowcipów, z których dwa się 
podobały, i utrzymywaliśmy się nieźle w tonie ogólnej wesołości. 
Zaczynałem od momentu, kiedy już później, po wyjściu, szliśmy, najpierw w 
milczeniu, a potem rozmawiając obojętnie. Ewa mówiła o zmęczeniu, że było 
nudno, i dość śmiesznie pokazywała głupie miny jednego z gości. Ja chętnie 
się zgadzałem, ale czułem w sobie napięcie i byłem pewien, że musi zaraz 
dojść do innej rozmowy, takiej, jaką mieliśmy dwa dni temu i jeszcze 
przedtem wiele razy.
‐ Co sądzisz o wypiciu kawy w „Snobie”? ‐ Jan B. zwolnił przy małej 
kawiarni mieszczącej się w gmachu ekskluzywnego wydawnictwa. ‐ 
Pośledzilibyśmy nieco wirówkę nonsensu, czyli taniec małp w społecznej 
próżni, w klatce, która nie wydaje żadnego rezonansu.
 
Właściwie było mi wszystko jedno, ale po namyśle postanowiłem 
jednak nie wchodzić. Bardziej odpoczywałem i odprężałem się idąc. Jan B. 
zgodził się ze mną, ponieważ odkąd przestał pisywać głębokie szkice 
krytyczne o filozofach niemieckich i zajął się układaniem kronik 
współczesnych, których na razie drukować nie zamierzał, jego sytuacja 
materialna znacznie się pogorszyła. Zwłaszcza że ostatnim ze szkiców zraził 
do siebie znaczną część środowiska. Postanowił więc nie rozstawać się ze 
mną przed wspólnym wypiciem kawy lub znalezieniem innego inwestora.
‐ Więc dalej, wracając do tej nauki, dawałem wykłady. Wożono mnie 
do różnych laickich ośrodków, między innymi do kół ZMS‐u. Stawiałem im 
różne bezsensowne pytania, na przykład: W okolicy rozeszła się wieść o 
ukazaniu się ducha. Co powinien zrobić aktywista ZMS? Patrzą na mnie 
uważnie, wszyscy krótko ostrzyżeni, w dżinsach...
Potem zaczęło się szybko, najpierw ona mówiła bardzo dużo, zupełnie 
niepotrzebnie, i właściwie kiedy odeszła ode mnie na ulicy, zaczęła nagle 
biec, a potem znowu szła kilkadziesiąt metrów przede mną, trzeba było 
odwrócić się i odejść. Ale szedłem za nią w odległości kilkudziesięciu 
kroków, upewniając się, że robię to tylko z lojalności, z troski o nią, żeby sobie 
czegoś nie zrobiła, żeby ktoś jej na przykład nie napadł. Mówiłem sobie, że 
robię to tylko dlatego, zaciskając pięści i myśląc, że chyba chciałbym jej więcej 
nie zobaczyć, nie kończyć tej niepotrzebnej rozmowy. Ale szedłem dalej, 
chociaż właściwie byłem pewien, że pójdzie prosto do domu i że nikt jej nie 
zaczepi, bo była prawie piąta rano i na przystankach zaczynali już zbierać się 
ludzie. Potem zatrzymała się, zaczekała na mnie i poszliśmy do niej do domu, 
na razie spokojnie.
‐ I wtedy oni nagle zaczynają poważnie mi odpowiadać. Jeden podnosi 
rękę, oczywiście krótko ostrzyżony i w dżinsach, i mówi, że owszem, sprawa 
jest ważna, i na przykład raz na torach, tam gdzie przejechało dróżnika, 
zaczęło straszyć. A na to podnosi rękę drugi i mówi, że to nonsens, cała rzecz 
jest naukowa i że to sprawa telepatii. Że była taka historia, że matka położyła 
ośmiomiesięczne dziecko na torze, bo było nieślubne, a w pociągu, który 
nadjeżdżał, siedziało drugie ośmiomiesięczne i że w ostatniej chwili to na 
szynach nadało do tego w przedziale ultrakrótkie fale, to w przedziale 
pociągnęło za hamulec i pociąg stanął...
Zaczęliśmy znowu mówić już w domu, najpierw cicho, potem głośniej, 
choć wiedzieliśmy, że matka uważnie, z satysfakcją słucha z drugiego pokoju. 
Nie umiałem przerwać tej rozmowy, chociaż nie mogła właściwie nic zmienić 
ani naprawić. Mówiliśmy długo, bo mieliśmy już ogromną odporność i 
przygotowanie, potem ona podniosła się i powiedziała, że wyjdzie, a wtedy 
podniosłem się i ja i wyszedłem zostawiając za sobą przyczajoną w drzwiach 
matkę. Zbiegłem ze schodów. Zaczekałem chwilę na dole, potem szedłem 
szybko, wiedząc na pewno, że ta rozmowa nie jest jeszcze zakończona. 
Półtora roku temu, w dwa tygodnie po poznaniu, kiedy wszystko było jeszcze 
 
oczywiste, niespodziewanie mieliśmy pierwsze starcie i właściwie już można 
było przewidzieć dalszy ciąg. Gdy wtedy wyszedłem bardzo łatwo, trzaskając 
drzwiami, nie spodziewałem się wcale, że jeszcze zadzwoni, nawet mnie jej 
spokojny głos w słuchawce ogromnie zaskoczył.
‐ Niestety, urwało się to także ‐ smutnie zaseplenił Jan B. ‐ Ale a 
propos: kiedy ty wreszcie skończysz z tą bezsensowną Ewą, z tymi 
bezsensownymi recenzjami i zajmiesz się w końcu poważnie prowokacją, 
szantażem i donosem? Moje uszanowanie, witamy, witamy.
‐ Co jest? ‐ zatrzymał się Jarosław, młody dramaturg, który mimo 
dwudziestu ośmiu lat miał już wystawionych kilka sztuk, dwie kolejne żony i 
prawie zupełnie siwe włosy. Poznałem go, kiedy byłem z matką u Tomasza, 
pięćdziesięcioletniego subtelnego eseisty, krytyka i powieściopisarza. Tomasz 
wyrażał się o nim z wielkim uznaniem, „jakkolwiek jego tryb życia...” ‐ 
rozkładał ręce. Od czasu spotkania u Tomasza młody dramaturg traktował 
mnie z wielką sympatią i bardzo uprzejmie.
‐ Co u Tomasza? ‐ spytał teraz. U Tomasza nie byłem dość dawno, ale 
powiedziałem, że wszystko w porządku.
‐ Czytałem twoją recenzję, masz dobre pióro ‐ stwierdził z 
przekonaniem, starannie odmierzając słowa.
Oczywiście, wiedziałem, że recenzji nie czytał. Było to omówienie 
nieciekawej monografii historycznej, jedna z moich dwu napisanych dotąd 
recenzji, którą załatwiła mi matka w poważnym miesięczniku dzięki 
przyjaźni z Tomaszem. Tomasz załatwił mi tam ryczałt ‐ co sprawiło, że mój 
ojciec ustosunkował się z większą wyrozumiałością do przyjaźni matki z 
Tomaszem, nawet może z pewnym szacunkiem, ponieważ odkąd skończyłem 
historię, sam przez parę lat bez rezultatu starał się załatwić mi pracę w 
Instytucie Historycznym. Prawdę mówiąc, nie miałem o to pretensji do ojca, 
nie czując specjalnej ochoty do pracy naukowej, a pensja, którą bym tam 
otrzymywał, nie była też szczególnie zachęcająca.
‐ Powinieneś pisać o prozie, Tomasz ci to załatwi. Powiedziałem, że 
cieszę,się z jego uznania, ale że oczywiście nie ma w ogóle o czym mówić.
‐ Chodźcie ‐ machnął ręką Jarosław do czekających z szacunkiem w 
odległości paru metrów wysokiej blondynki, nie wyglądającej na więcej niż 
szesnaście lat, i szerokiego, dokładnie owiniętego modnym płaszczem. ‐ 
Szkoda, że zamilkłeś ‐ zwrócił się do Jana B. ‐ to duża szkoda.
‐ Niewątpliwie ‐ skrzywił się Jan B. ‐ Tylko że absolutnie nie mam o 
czym pisać.
‐ To życzliwa dama ‐ pokazał Jarosław blondynkę. ‐ Zatrzymałem ją 
parę minut temu i powiedziałem: „Będę cię dzisiaj rżnął”, a ona na to: „To już 
twoja sprawa.”
‐ Normalnie ‐ powiedziała cicho dziewczyna. Miała szczupłą, delikatną 
twarz, wąskie, blade usta.
Jan B. zachował pełną obojętność, a owinięty płaszczem jeden z 
 
licznych czcicieli Jarosława, posiadający jako jedyną zaletę zamożnych, często 
wyjeżdżających rodziców, roześmiał się z uznaniem.
‐ Wybieramy się gdzieś później. Może się przyłączycie?
Oświadczyłem, że mam ważną sprawę do załatwienia. Chciałem 
przede wszystkim zadzwonić do domu i zorientować się, czy nie dzwoniła 
Ewa. Od tego uzależniałem kolejne przemyślenie sytuacji. Potem doszedłem 
do wniosku, że może lepiej w ogóle zajrzeć do domu, mógłbym wtedy 
skończyć recenzję, którą już dawno powinienem oddać. Poza tym byłem 
bardzo zmęczony, bolały mnie nogi i wiedziałem, że powinienem się położyć 
chociaż na godzinę.
Jan B. zakręcił się zdezorientowany. – Aha, Jarosławie, mam dla ciebie 
świetną historyjkę. Niemieccy ranni żołnierze wzięci przez nas do niewoli. 
Tłum kobiet oblega pociąg sanitarny. To jest już po powstaniu. Machają 
pięściami i krzyczą... Ale, ale, czy nie wstąpilibyśmy na kawę?
‐ Dobrze ‐ powiedział wolno Jarosław. ‐ Chodźmy, Co dalej... Z wami ‐ 
zwrócił się do dziewczyny i szerokiego, schowanego w płaszczu ‐ spotkamy 
się za godzinę na obiedzie. Teraz idę porozmawiać z przyjacielem.
‐ Więc wtedy jedna z kobiet na dworcu zaczyna krzyczeć: „Ciszej, bo 
nie słychać, jak jęczą!” Smaczne, co? Mówię tobie pierwszemu, możesz 
wykorzystać.
Dzidka otworzyła drzwi i rozjaśniła się w ostentacyjnie serdecznym 
uśmiechu. ‐ Świetnie, że jesteś. ‐ Przygładziła krótko obcięte czarne włosy. ‐ 
Właśnie podaję obiad. Wiktor wrócił dziś wcześniej z Instytucji ‐ dorzuciła 
jeszcze, kiedy wyminąłem ją już i usiadłem w pierwszym, największym 
pokoju w jednym z wyplatanych foteli, ustawionych dookoła stołu.
‐ Dzwonił ktoś?
‐ Oczywiście ‐ znów serdeczny uśmiech Dzidki. ‐ Dzwoniono. 
Odczekałem chwilę i zapytałem bardzo spokojnie: ‐ Ewa?
‐ Nie, Ewa nie dzwoniła. ‐ Dzidka krążyła teraz szybko między 
kuchnią a stołem. ‐ Dzwoniła Ilona, prosiła, żebyś koniecznie zadzwonił, jak 
tylko przyjdziesz. Dzwoniła dwa 6 razy. ‐ Znów energicznie zawróciła w 
stronę kuchni, krótka spódnica podkreślała długość jej nóg. ‐ Zaraz podaję 
zupę.
Z gabinetu ‐ tak nazywał się pokój na końcu korytarza ‐ wynurzył się 
ojciec. Był w spodniach od garnituru, spod rozpiętej koszuli wyglądała 
koszulka gimnastyczna, co zdaniem ojca podkreślało jego męskość i 
przychylny stosunek do ćwiczeń fizycznych. ‐ Smacznego wszystkim ‐ ciężko 
opuścił się na krzesło. Miał trochę po pięćdziesiątce i ostatnio mocno przytył. 
‐ Ciekawe, co też dzisiaj dostaniemy? ‐ zatarł ręce i spojrzał na mnie uważnie. 
‐ A ty zmizerniałeś, niedobrze. Prawda, Dzidka, że zmizerniał?
‐ Tak, może rzeczywiście. ‐ Uśmiechnęła się znowu, 
dwudziestopięcioletnia studentka biologii, która przelotny romans z moim 
ojcem w czasie jego nieoficjalnego pobytu nad morzem potraktowała bardzo 
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin