Kuczynski Maciej - Tajemniczy plaskowyz.doc

(628 KB) Pobierz

 

MACIEJ KUCZYŃSKI

 

Tajemniczy płaskowyż

 


ISKRY • WARSZAWA • 1981

Obwoluta według projektu

JANUSZA GRABIAŃSKIEGO

opracował JERZY MALARSKI

 

 

 

Redaktor

BARBARA KACZAROWSKA

 

 

Redaktor techniczny

ELŻBIETA KOZAK

 

 

Korektor

DANUTA WOŁODKO

 

© copyright by Maciej ISBN 83-207-0385-9

Kuczyński, Warszawa 1981 Printed 10 Poland Cena zł 45.-

 


I. YENIR

 

La Guaira

Nieruchomość koi budzi Kuczyńskiego. Sięga do zegar­ka i stwierdza, że jest siódma rano. Nadsłuchując odkry­wa, że ustały wibracje silnika. Jedynie pompy dyszą gdzieś pod pokładami. Szumią i syczą też rury tłoczą­ce do kabiny powietrze cuchnące zimną blachą.

Wstaje i wychodzi na pokład łodziowy. Białe słońce nie pozwala mu otworzyć oczu. Po omacku staje przy poręczy i opiera dłonie na drewnie obsypanym drobi­nami sadzy. Doznaje uczucia, że całe ciało zanurza się w letnim, słonym syropie. Powietrze wdychane do płuc zdaje się ciągnąć i lepić do nosa. Rozchyla na koniec po­wieki. Patrzy na obraz, nieoczekiwanie - w tej słonecz­nej bieli - ciemny i nasycony głębokimi barwami. Szafi­rowe morze, nad nim mgiełka z niebieskiego pyłu, za nią góry z zapleśniałej zieleni, wynurzające się z morza. Nieruchome, szmaragdowe kopy, senne, rozmazane, powleczone dżunglą, wypiętrzone ponad maszty statku, ob­wieszone strzępami oparów. Z odległości trzech mil wyda­je się, że fala, karaibski granat z chryzoprazem, pluska o podnóże ściany. Zaledwie rysuje się port, iskry samo­chodów.

Patrzy na ten brzeg kontynentu, krawędź Ameryki, osiągniętą na koniec po przeprawie morskiej ze Starego Świata. Ogarnia go niepokój, odczuwa przyciągające działanie tej ziemi, dreszcz wywołany tym obrazem. Łowi napływające barwy i zapachy. Drewno, dziegieć, słodkie kwiaty, gnijące ryby i banany. Jednak to nie one rodzą gorączkę i oczekiwanie.

Pojmuje, iż patrzy na ląd, część świata wciąż jeszcze zdobywaną. Jeszcze tkwiącą w epoce, która w Europie tak dawno została zakończona, iż o niej zapomniano. Tutaj trwa jeszcze zdobywanie, od trzydziestu tysięcy lat nigdy nie przerwane. Jeszcze nie wyżarzyły się tutaj po­żądanie, chciwość i febra eksploratorów. Od wejścia na ten ląd pierwszych azjatyckich plemion, od przybycia wyspiarzy z Pacyfiku, atlantyckich żeglarzy, poprzez erę hiszpańskich konkwistadorów, aż do czasów imigran­tów, plantatorów, podróżników, nafciarzy, uczonych, biz­nesmenów - trwa tu nieprzerwane wchodzenie, prze­nikanie, odsłanianie. Odkrywa się, rozgrzebuje, wydrapu­je, wywleka, zajmuje, przywłaszcza. Pewność, przekona­nie, że pojedynczy człowiek może mieć jeszcze władzę nad tą ziemią, olśniewa, oszałamia. Może odkryć, znaleźć, ujawnić, nadepnąć i postawić jako pierwszy nogę. Jesz­cze są tu skrawki ziemi, których obraz nie odbił się nigdy w świadomości człowieka, od dwóch milionów lat prze­szukującego Planetę. Toteż są one dla niego równie dzie­wicze i obiecujące całą nieskończoność nieznanego, jak wycinki obcego globu.

Kuczyński żywi nadzieję, że takie miejsce zostanie osiągnięte przez wyprawę. Pojmuje wyjątkowość chwili, jak i to, że sposobność może się już nie powtórzyć. Skłamią go to do postanowienia, by użyć wszelkich sił i wpły­wów dla przeprowadzenia planu.

Wie, gdyż wiadomość nadeszła już przed odpłynięciem z kraju, że projekt uzyskał poparcie i wstępną aprobatę generała de Paredes Bello. Głównodowodzący lotnictwa w rozmowie z prezesem Tronchonim obiecał współpracę, a kompetencje polskiej ekipy wzbudziły uznanie. Jednak brak decyzji końcowej. Wiadomość nie mogła nadejść w ciągu czterdziestu dni podróży morzem, lecz teraz nie­pewność powinna się już skończyć lada chwila. Niezbęd­nym warunkiem odbycia wyprawy jest transport powietrzny. Sarisarinama to wyspa na powierzchni Ziemi, dostępna jedynie od strony nieba. Trzeba było zbudować cywilizację, wynaleźć śmigłowiec, aby podjąć myśl o lą­dowaniu w środku płaskowyżu.

Tronchoni dał się pozyskać dla planów, choć początkowo wskazywał łatwiejsze cele dla wspólnego działania i nadal w jego pismach wyczuć można wahanie. Być mo­że, jest to też obawa, że jego grupa nie stanie się rów­norzędnym partnerem dla przybyszów zza morza. Bez­pośredni kontakt powinien przełamać ostatnie opory, jeżeli istnieją. Zwłaszcza zdaje się go niepokoić dobre poinformowanie Kuczyńskiego, który zaskakuje go wia­domościami o płaskowyżu jeszcze nie opublikowanymi przez pierwszą wyprawę. Nie wie, skąd pochodzą, i do­myśla się tylko ich źródeł, odciętych dla niego.

Śledząc wierzchołki Kordyliery Nadbrzeżnej, wzniesio­ne dwa i pół kilometra nad wodą, Kuczyński cofa się my­ślą do swego spotkania tutaj z de Bellardem już przed trzema laty, a także wspomina dzieje dwudziestoletniej z nim korespondencji. Myśli też o latach, kiedy przemie­rzał tę część świata, gdy ani on, ani nikt ze speleologów nie wiedział jeszcze nic o płaskowyżu. Jednak te inne podróże i odkrycia i ta dawna przyjaźń, teraz owocują, one zbudowały gotowość do tej właśnie wyprawy.

Wraca do kabiny i notuje w dzienniku, pod datą 11 stycznia 1977 roku, wejście na redę portu La Guaira. Niezwłocznie po śniadaniu w mesie prosi, aby z całą ostrożnością obudzono Solickiego z czterotygodniowego snu rozpoczętego po opuszczeniu Lizbony, z podręczni­kiem mowy hiszpańskiej podłożonym pod krzyże, skąd wiedza rozchodzi się wzdłuż kręgosłupa i przenika do puszki mózgowej. Solicki wstaje, chwieje się, uśmiecha przez zgęstniałą brodę i nieświadom tego, jakim mówi językiem, powiada:

- Que bien he dormido! Se ha aparecido el piloto al bordo u hay que esperar todavia? - Znaczy to: - Jak dobrze mi się spało! Czy zjawił się pilot na pokładzie, czy trzeba jeszcze czekać?

Zawidzki objaśnia, że była rozmowa z portem przez radiotelefon. Dopiero nazajutrz, w poniedziałek, zostanie otwarte biuro agenta i wówczas wyjaśni się sprawa wej­ścia do portu. Jednakże przewidywania nie są najlepsze. Osiem statków na redzie leży na kotwicy przed nami, dokerzy zaś strajkują i rozładunek idzie tylko na jedną zmianę.

Uczestnicy wyprawy proszą pierwszego oficera o ze­zwolenie na wejście do ładowni. Przygotowują tak bagaż wyprawy, aby ten po przybiciu statku do nabrzeża, mógł być wyładowany bez zwłoki.. Spędzają dzień pod pokła­dem. Zostaje też spakowany bagaż przewożony w kabi­nach oraz przygotowana do wysyłki korespondencja, na której pisanie po wylądowaniu nie byłoby już czasu.

Następnego dnia Kuczyński obecny jest na mostku pod­czas rozmowy kapitana z agentem morskim przez radio­telefon i dowiaduje się, że postój na redzie potrwa co najmniej dwie doby. Przejmuje słuchawkę i uzyskuje obietnicę agenta, iż ten niezwłocznie powiadomi Tronchoniego oraz ambasadę o przybyciu wyprawy. By unik­nąć bezczynnego oczekiwania na pokładzie, prosi o wy­najęcie motorówki, która go przewiezie do brzegu dla załatwienia formalności portowych. Mimo dobrej woli agenta, nie udaje się tego przeprowadzić. Władze gra­niczne i celne wyrażają sprzeciw. Tymczasem nad po­kładem łodziowym Koisar i Dyga zawieszają na bo­mach liny wspinaczkowe. Odbywają się ćwiczenia we wchodzeniu za pomocą jumarów. Każdy ma sposob­ność dopasowania uprzęży asekuracyjnej i długości pętli, co pozwoli zaoszczędzić czasu już na płaskowyżu.

Nikt nie wątpi w tej chwili, że uda mu się tam zna­leźć. Nie pamięta się już o wątpliwościach wyrażanych przed kilkoma dniami i możliwych przeszkodach. Dość było spojrzenia na Kordylierę, wynurzoną z wody, by całkowicie odmienić nastroje.

Przy tych zajęciach na pokładzie, gdy nad głowami przelatują arkusze polerowanego żelaza, samoloty star­tujące nad wodą z lotniska Maiquetia, wspomina się też o Surdelu. Winien dołączyć do wyprawy po podróży lot­niczej z kraju, przez Stany Zjednoczone. Panuje przeko­nanie, że wobec opóźnienia statku reżyser przebywa już od kilku dni w Caracas. Rozmowy o nim podszywa cień obawy, skrywane pytanie: czy znane fatum, towarzyszą­ce Surdelowi w wyprawach, ujawni się też i tym razem?

W piątym dniu postoju na redzie data wejścia statku do portu jest wciąż nie określona. Kuczyński nadal znosi przy posiłkach obecność kapitana. Tylko wytwory kunsz­tu kucharza i niezachwiany spokój stewarda pozwalają mu trwać na tym miejscu przy stole, które w zamyśle, i miało być uprzywilejowane. Od tygodni śledzi, jak wy­kształcone prostactwo, ogładzony prymitywizm wespół z inteligentną głupotą, przebrane w wymuskany mundur, usiłują upokarzać tych, którzy wszak dobrowolnie poddali się władzy, wstępując na pokład jako załoga lub pasa­żerowie.

Pod koniec obiadu zostaje wygłoszona wielominutowa tyrada. Nie powstrzymuje jej nawet zupełne milczenie oraz ironiczny uśmiech Kuczyńskiego, uważającego, iż treść i forma wypowiedzi aż nadto zwalniają go od zasad grzeczności, a także od potrzeby choćby zaprzeczenia.

Wysłuchuje zdań o bezzasadności wydawania pieniędzy państwowych na przedsięwzięcia o charakterze samotnych czy grupowych podróży. O wyczynach, jak na przykład żeglarzy czy wchodzących na szczyty, dla społeczeństwa mających wartość zerową. Nazywa się je szaleństwem, decyzje o ich podejmowaniu - głupotą, ba, oszustwem nawet, popełnianym na świadomości zbiorowej. Gdy tak zacietrzewienie dochodzi do granic, a głos brzmi coraz donośniej, przybierając agresywne tony, współtowarzysz stołu, stary Niemiec, nadmiernie otyły, co utrudnia mu ruchy, nie pojmujący ani słowa z przemowy, trąca szklan­kę i wylewa na spodnie mówiącego wino.

Kuczyński udaje się na pokład pelengowy. Nic tam nie przesłania wspaniałości brzegu, zaś wyżej głowy są tylko flagi podrywane bryzą. Przychodzi mu na myśl inne jeszcze przekonanie, rozpowszechnione szeroko, a doty­czące dawnych i nowoczesnych podróży. Sposobność za­poznania się z nim miał czytając recenzję swojej książki „Czeluść", o zdobyciu najgłębszej jaskini naturalnej świa­ta. Autor omówienia, przejęty możliwością przedstawie­nia swych poglądów w druku, wyraził tęsknotę za mi­nionym czasem. Usiłował dowodzić czystości, jak pisał, i romantycznego ducha przepełniających rzekomo dawnych podróżników. W porównaniu z nimi współcześni zdobywcy gór, jaskiń, polarnych pustyń oraz głębin mo­rza - mają być zatruci. Tam było, twierdził, wysubli­mowane pragnienie przeżycia, pociąg do przygody, mi­styczne pragnienie wejrzenia za horyzont. To były, jak uważa, powody do ruszania w nieznane, najbardziej ludz­kie i godne pochwały.

Współczesny uczestnik wyprawy ma być tego pozbawio­ny. Jest, według niego, przesiąknięty nagannym pragnie­niem wyczynu. Chce wejść wyżej, głębiej lub pierwszy. Chce wykazać swą wyższość nad innymi. Duszę przeżartą ma obliczeniami, ćwiczy się i wprawia na różne sposoby dla uzyskania lepszego wyniku.

Być może. Lecz choćby się z tym zgodzić, dla Kuczyń­skiego będzie i tak nie do przyjęcia pierwsza część wy­wodu. Bowiem, jak się zdaje, nikt skrupulatniej nie obliczał korzyści, niż owi żeglarze płynący po złoto, ko­rzenie i łaskę cesarzy. Odpływali już zadłużeni, przytło­czeni myślą o konieczności zdobycia fortuny. Dowodem, że blask złota przyćmiewał im zdolność myślenia, jest choćby ich stosunek do odkrytych krajów. W tubylcach rzadko dostrzegali ludzi. Oni, ich budowle, wyroby, dzie­ła sztuki był to tylko surowiec, materiał, który można sprzedać lub przerobić na własny użytek. Pisma wielu wczesnych podróżników są w większości spisami towarów i oceną zasobów odkrytego kraju.

Pamięć o tym inaczej pozwala oceniać XX-wiecznego, samotnego żeglarza płynącego dookoła świata - po sławę, uznanie, dochody - to prawda, ale po uznanie nie dla kupieckich zdobyczy, lecz dla wykazanego hartu, siły cia­ła, inteligencji i charakteru.

Szósty dzień jeszcze nie przynosi zmiany. W nocy, nad milczącym morzem, słychać łoskot łańcucha rzucanej kot­wicy. Rano, ciężko dysząca fala unosi nowy statek. Jedenasty. Wszystkie, dziobami w jedną stronę, węszą wschodnią bryzę.

Wysłana kolejna depesza do Tronchoniego, lecz brak odpowiedzi. Agent pytany zaklina się, że posłania były doręczone. Kuczyński patrzy na nadbrzeżne góry. Wie, dość byłoby stanąć na jednym ze szczytów, by zajrzeć a drugą stronę i zobaczyć dachy wciśnięte w dolinę. Tu nic nie zdradza bliskości miasta. Trwa tam przyczajone. Z pokładu można śledzić tylko skrawek autostrady, przez zapomnienie jakby nie ukryty. Błękitne pasmo pnące się z portu na przełęcz i wchłaniane przez zieloną dolinę. Wszystkie auta, drobne jak mrówki na swej mrówczej drodze, zdają się pełzać tylko w tamtą stronę. Nikt nie wraca. Telefon nie dzwoni.

Nie może to nie wzbudzać przykrych przewidywań. Ku­czyński nie dzieli się z nikim myślami, które mogłyby źle usposabiać do późniejszej współpracy. W innych latach, w tym samym porcie, a i w innych krajach wybrzeża, zawsze znajdywano sposób powitania przybyłych bez wy­dawania ich na niepewność i oczekiwanie.

Współtowarzyszom zebranym w kabinie Kuczyński mó­wi o ludziach tego kontynentu i stara się przedstawić ich usposobienie. Chcą być wszystkim dla ciebie, dopóki cię widzą. Gdy znikasz im z oczu, twe istnienie przestaje być już niewątpliwe. Dopóki patrzyłeś, jak zagryzają cygaro, jak w nos dmuchają ci dymem, dopóki byli świadomi, że czarują cię ich złote bransolety i sygnet, że wdychasz ich wodę kwiatową, że masz pełne oczy ich czarnego wąsika i pomadowanych włosów, dopóki wiedzą, że cię omotuje ich mowa' składna i płynna, okresy hiszpańskie tak doskonałe, iż sami milkną, by wsłuchiwać się w to, co powiedzieli - dopóty masz władzę nad nimi. Możesz uzyskać każdą obietnicę, zapewnienie, zgodę. Ale gdy cię nie ma w pobliżu... Wtedy właśnie tracą pewność two­jego istnienia. Tak, byłeś na pewno, dobrze pamiętają, ale kiedy to było? Czy człowiek może nadal ręczyć za coś, czy za kogoś, kogo nie może zobaczyć? Świat jest wielkim złudzeniem. Stałby się nieznośny, gdyby zwra­cać się do cieni zamiast do postaci z krwi i kości, gdyby wglądać w pamięć zamiast w żywe twarze. Nie odpisują ci na listy, bo jakże przemawiać do pustego arkusza? Przechowują wspomnienia o tobie, nawet powracają do nich. Lecz od chwili pożegnania utraciłeś ciało, jesteś tylko imieniem, a więc słowem. Można mówić o tobie, lecz zwracać się do ciebie?

Tak to przedstawiając, Kuczyński poprawia nastroje, lecz zdaje sobie sprawę, że nie mówi wszystkiego. Ina­czej jest z tym bowiem, gdy pewien próg zażyłości został przekroczony. Gdy zostałeś uznany za brata, hermano, własną duszę, zaliczony do swoich. Wtedy dokonują nad­ludzkiego wysiłku, przełamują coś w sobie, przemagają swą naturę mówców, gawędziarzy, opowiadaczy i cierpiąc w milczeniu zwracają się do arkusza, by pisać do ciebie. Tak powstają ich listy, z których każdy jest literaturą.

I siódmego dnia Miasto milczy. Ludzie tym znużeni, a także martwym kołysaniem kadłuba, jaskrawością świa­tła, słoną lepkością pokładów, milkną sami, kryją się w kabinach i aby zagłuszyć wieczny świst powietrza w rurach, włączają głośniki. Dowiadują się z radia, że Miasto istnieje, jest tam za górami, bije z niego niemy wulkan, stały wybuch, nieustająca, milcząca eksplozja na falach radiowych. Krzyk wysyłany w nadziei, że ktoś się zlituje i włączy tranzystor - protezę, sztuczne ucho radiowe.

Lawina zgiełku wypada z milczącego eteru. Słychać krzyk spikerów, przepełnionych radością życia, głoszą­cych wyższość ich rozgłośni nad siedmioma innymi. Mu­zyka bluzga jak wrzątek potopem, głos śpiewaczki - palący aksamit, zjeża włosy i marszczy skórę na plecach. Jazgoczą reklamy, skomlenie handlarzy przymilne, ufne, zalotne, proszące, pewne siebie. Wabienie do pigułek, pod­wiązek, tytoniu. Polityczne stronnictwa, czopki, odwaniacze, sedesy i Kościół Jedyny.

W bitwie głosów jest jeden, który je wszystkie niby to podaje w wątpliwość. Niby buntowniczy, proletariacki, ludowy, w istocie wyliczony i wykalkulowany. Częstochowskie rymy niby to ulicznego poety: „Nie będzie dziś chlebka ani słodkiej oliwki, ani pomidora! Płać, człeku, nowy podatek na nowy wóz gubernatora"... Rozgłośnia del Sur tak przyciąga słuchaczy do swych programów reklamowych.

Nocami, gdy gasną odbiorniki, dochodzi z mostku krok wachtowych. Leżący na kojach słyszą też, jak rdza zżera blachę. Cierpka woda opłukuje kadłub, niezdrowa mgła pełza po pokładzie. Rozlega się szelest szczurzych zębów soli, nadgryzających żelazo. Rankiem marynarze odkuwają pneumatycznymi młotkami puchnącą powłokę lakie­ru. Zamalowują rany wyżarte pod spodem. Na palcach obliczają tygodnie potrzebne do powrotu. Kto będzie pierwszy w wyścigu? Czy morze strawi okręt, nim do­płyną do domu?

Przy podwieczorku kapitan ubrany tak jak beza z kre­mem, w białe skarpetki, białe lakierki z białymi sznu­rowadłami, białe spodnie, biały pasek z białą klamrą, bluzę z białymi guzikami, pochyla się nad białym obru­sem w stronę monachijczyka, ssącego serwolatkę z ke­tchupem, i ponawia pytanie jak co dnia w podróży:

- Czy smakuje tak jak zdechłe konie, tam, pod Stalin...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin