ROBERT ANTHONY SALVATORE-KRYSZTAŁOWY RELIKT.rtf

(811 KB) Pobierz
R

R.A. Salvatore

 

 

 

Kryształowy relikt

(Tłumaczenie: Monika Klonowska, Grzegorz Borecki)


mojej żonie Dianie oraz Bryanowi, Geno i Caitlin

za ich pomoc i cierpliwość okazane przy tym doświadczeniu.

Także mym rodzicom, Geno i Irenie

za to, że zawsze we mnie wierzyli,

nawet wtedy gdy ja sam w siebie zwątpiłem.


Gdy ktoś podejmuje się takiego dzieła, jak to, szczególnie zaś wtedy, gdy jest to jego pierwsza powieść, niezmiennie znajduje się przy nim szereg ludzi, którzy pomagają mu w realizacji owego zamy­słu. „Kryształowy relikt” nie byt pod tym względem wyjątkiem.

Na publikację powieści składają się trzy elementy: pewna doza ta­lentu, spora ilość ciężkiej pracy i łut szczęścia. Pierwsze dwa elementy mogą podlegać kontroli autora, lecz ten trzeci wymaga znalezienia się w stosownym czasie w odpowiednim miejscu i natrafienia na wydaw­cę, który uwierzy w zdolności i poświęcenie niezbędne przy realizacji danego zadania.

Dlatego najserdeczniej dziękuję wydawnictwu TSR, a szczególnie Mary Kirchoff, za to, że dano mi, początkującemu autorowi, szansę i przeprowadzono przez cały proces edytorski.

W latach 80. pisanie stało się procesem wysoce skomplikowanym technologicznie, jak też eksperymentem dla zdolności twórczych. W przypadku „Kryształowego reliktu” szczęście wyjątkowo mi sprzyjało. Uważam się za szczęśliwca, ponieważ miałem takiego przyjaciela, jak Brian P. Savoy, który towarzyszył mi w tej drodze wraz ze swym oprogramowaniem, nadając końcowy kształt tekstowi.

Dziękuję też mym osobistym recenzentom, Dave'owi Duquette oraz Michaelowi LaVigueur, za wskazanie słabych i mocnych punktów suro­wego szkicu, memu bratu, Gary'emu Salvatore, za jego pracę nad mapami Doliny Lodowego Wichru i pozostałym członkom mej grupy gry AD&D: Tomowi Parkerowi, Danielowi Mallardowi i Rolandowi Lortie, za ich ciągłe inspirowanie rozwoju dziwacznych postaci bohaterów powieści fantasy.

Na zakończenie dziękuję człowiekowi, który naprawdę wprowadził mnie w świat gier AD&D, Bobowi Brownowi. Ponieważ odszedł od nas (zabierając ze sobą zapach fajkowego dymu), atmosfera wokół stołu do gier nigdy już nie będzie taka sama.


Preludium

 

Demon siedział na krześle wyciętym z pnia gigantycznego grzy­ba. Szlam bulgotał i kłębił się wokół skalistej wyspy; wiecznie ocie­kający i przelewający się, charakteryzował ten poziom Otchłani.

Errtu bębnił swymi szponiastymi palcami; rogata, małpia gło­wa chwiała mu się na ramionach, gdy zaglądał w ciemność.

- Gdzie jesteś, Telshazzie? - zasyczał demon, spodziewają­cy się nowin o relikcie. Crenshinibon opanował jego wszystkie myśli. Mając w ręku tę skorupę, Errtu mógł zapanować nad całym planem, a nawet może nad kilkoma. A Errtu był o krok od zdobycia jej.

Demon znał moc tego artefaktu; Errtu służył siedmiu Liczom, gdy ci połączyli swą całą magię i zrobili kryształowy relikt. Liczę, nieumarli potężni magowie, którzy nie chcieli spocząć, gdy ich śmiertelne ciała opuściły królestwo żywych, zebrali się, aby stworzyć najbardziej nikczemną rzecz, jaka kiedykolwiek powstała; zło, które rozwijało się i żywiło tym, co dawcy dobra uważali za najcenniejsze - światłem słonecznym.

Zginęli jednak mimo swej, znacznej przecież, mocy. Wykuwa­nie pochłonęło wszystkich siedmiu. Aby nasycić pierwsze iskierki swego życia Crenshinibon skradł ową magiczną siłę, która zacho­wywała truchła w anty żywym stanie. Owocem tego wszystkiego był wybuch mocy, który wtrącił Errtu z powrotem w Otchłań. Demon postanowił zniszczyć relikt.

Lecz Crenshinibona nie można było tak łatwo zniszczyć. Te­raz, całe wieki później, Errtu znowu natknął się na ślad kryształowego reliktu - kryształową wieżę Cryshal-Tirith z pulsującym sercem, przedstawiającym dokładne wyobrażenie Crenshinibona.

Errtu wyczuwał, magię niesłychanie blisko; odbierał sygnały potężnej obecności reliktu. Gdyby tylko mógł znaleźć wcześniej... gdyby tylko mógł go pochwycić... Niestety wtedy przybył Al Dimeneira, anielec o przerażającej mocy. Al Dimeneira jednym słowem wygnał Errtu z powrotem ku Otchłani.

Errtu, słysząc mlaśnięcia kroków, zajrzał w wirujący dym i ciemność.

- Telshazz? - zaryczał.

- Tak, mój panie - odpowiedział mniejszy demon, zbliżając się skulony do tronu z grzyba.

- Dostał to? - grzmiał Errtu. - Czy Al Dimeneira ma krysz­tałową skorupę? Telshazz zadrżał i jęknął.

- Tak, mój panie... uff, nie, mój panie! Złe, czerwone oczy Errtu zwęziły się.

- Nie mógł go zniszczyć - pospieszył z wyjaśnieniem mały demon. - Crenshinibon spalił mu ręce.

- Ha! - parsknął Errtu. - Przewyższa nawet moc Al Dimeneiry! Gdzie więc jest? Przyniosłeś go, czy pozostał w drugiej kryształowej wieży?

Telshazz jęknął ponownie. Najchętniej nie powiedziałby swe­mu okrutnemu panu prawdy, lecz nie odważył się na nieposłu­szeństwo.

- Nie, panie, nie w wieży - wyszeptał.

- Nie!? - ryknął Errtu. - Gdzie jest?

- Al Dimeneira rzucił nim.

- Rzucił nim?

- Przez plany, miłościwy panie! - zapłakał Telshazz. - Z całej siły!

- Przez plany istnienia! - ryknął Errtu.

- Usiłowałem go zatrzymać, ale...

Rogata głowa wystrzeliła do przodu. Słowa Telshazza przeszły w nieartykułowany bulgot, gdy psie szczęki Errtu darły jego gardło.

 

* * * * *

 

Z dala od mroków Otchłani Crenshinibon spoczął na świecie. Daleko, w północnych górach Zapomnianych Królestw kryształo­wy relikt, ostatecznie spaczony, spoczął w zasypanej śniegiem dolinie.

I czeka.


Część I

Dekapolis


1

Popychadło

 

Gdy karawana magów z Wieży Arkanów zobaczyła pokryty śniegiem szczyt Kelvin's Cairn, wznoszący się nad płaskim hory­zontem, doznała znacznej ulgi. Ciężka podróż z Łuskami do odle­głych, nadgranicznych siedzib, powszechnie znanych jako Dekapolis, zabrała im ponad trzy tygodnie.

Pierwszy tydzień nie był zbyt trudny. Grupa trzymała się bli­sko Wybrzeża Mieczy i - mimo że wędrowali do najdalej wysu­niętych na północ granic Królestw - letnie wiatry, wiejące od Morza Bez Szlaków, zapewniły im wystarczającą wygodę. Jed­nak, gdy okrążyli najbardziej na zachód wysuniętą ostrogę Grzbie­tu Świata, łańcucha górskiego uważanego przez wielu za północ­ną granicę cywilizacji i zeszli w Dolinę Lodowego Wichru, mago­wie szybko zrozumieli dlaczego wszyscy odradzali im tę wędrów­kę. Dolinę Lodowego Wichru, tysiąc mil kwadratowych nagiej tundry, opisywano im jako najbardziej nieprzyjemne tereny w ca­łych Królestwach. W czasie jednego dnia podróży po północnym stoku Grzbietu Świata, Eldeluc, Dendybar Cętkowany i pozostali magowie z Łuskami stwierdzili, że owa opinia w pełni odpowiada rzeczywistości.

Od południa ograniczona przez niemożliwe do przebycia góry, przez lodowiec na wschodzie i niemożliwe do przepłynięcia mo­rze, najeżone niezliczonymi górami lodowymi od północy i wscho­du, Dolina Lodowego Wichru była dostępna tylko przez przejście między Grzbietem Świata, a wybrzeżem - szlakiem rzadko uży­wanym przez kogokolwiek, z wyjątkiem oczywiście najwytrwalszych kupców.

Do końca życia dwa wspomnienia powracać będą czyste i wy­raźne za każdym razem, gdy magowie pomyślą o tej wyprawie; dwa fakty z życia Doliny Lodowego Wichru, których wędrowcy nigdy nie zapomną. Pierwszym był nieustający jęk wiatru, jakby to sama kraina jęczała w bezustannych męczarniach, drugim była pustka doliny, linia szarego i brązowego horyzontu ciągnąca się mila za milą.

Punktem docelowym karawany było dziesięć małych miasteczek, rozłożonych wokół trzech jezior regionu, w cieniu jedynej góry - Kelvin's Cairn. Jak każdy, kto przybywał do tego niemiłego kraju, magowie szukali w Dekapolis doskonałych rzeźb w kości, wyrabia­nych z czaszek pstrągów pływających w wodach jezior.

Niektórzy magowie mieli na uwadze też inne korzyści, w nie­dalekiej perspektywie.

 

* * * * *

 

Mężczyznę zdziwiła łatwość, z jaką wąski sztylet prześlizgnął się przez fałdy szat starca i wbił się głęboko w pomarszczone ciało.

Morkai Czerwony spojrzał na swego ucznia; jego oczy, rozsze­rzone zdumieniem, patrzyły na zdradę człowieka, którego od ćwierć wieku wychowywał jak własnego syna.

Akar Kessell puścił sztylet i przerażony tym, że śmiertelnie raniony człowiek ciągle stoi, odskoczył od swego mistrza, po czym wybiegł i oparł się o tylną ścianę małego pomieszczenia, wynaj­mowanego magom z Łuskami na czasowe kwatery przez gościn­ne miasteczko Easthaven. Kessell drżał na całym ciele, zastana­wiając się nad opłakanymi konsekwencjami, jakie musiałby po­nieść w wypadku - coraz bardziej realnym - gdyby czarnoksię­skie doświadczenie starego maga pozwoliło mu znaleźć sposób na pokonanie samej śmierci.

Jakiż straszliwy los mógł zgotować mu jego potężny nauczy­ciel za tę zdradę? Jakim magicznym męczarniom mógł go poddać prawdziwy i potężny mag, taki, jak Morkai; męczarniom prze­wyższającym najstraszliwsze tortury znane na świecie?

Stary mag nie spuszczał oczu z Akara Kessella nawet wtedy, gdy ostatnie światło poczęło zanikać w jego umierających oczach. Nie pytał, dlaczego. Nigdy otwarcie nie zapytał Kessella. Wie­dział, że gdzieś zaangażowana jest w to chęć zyskania potęgi - to zawsze bywało przyczyną takiej zdrady, a zdumiewało go tyl­ko narzędzie, nie zaś motyw. Kessell? Jak taki nędzny uczeń, jak

Kessell, którego wargi zdolne były wypowiedzieć tylko najprost­sze z zaklęć, mógł mieć nadzieję na odniesienie jakiejś korzyści ze śmierci jedynego człowieka, który okazał mu coś więcej, niż tylko podstawowe, grzecznościowe względy?

Czerwony Morkai padł martwy. To było jedno z pytań, na któ­re nigdy nie znalazł odpowiedzi.

Kessell pozostał oparty o ścianę, potrzebując jej twardego wsparcia i drżał tak jeszcze przez długie minuty. Stopniowo po­częła znów wzrastać w nim pewność siebie, pewność, która po­stawiła go w tak niebezpiecznym położeniu. Teraz był panem - tak powiedzieli przecież Eldeluc, Dendybar Cętkowany i inni ma­gowie. Teraz, gdy nie ma już jego mistrza, on - Kessell, zostanie nagrodzony pokojem do medytacji i pracownią alchemiczną w Wieży Arkanów w Łuskanie.

Eldeluc, Dendybar Cętkowany i inni tak właśnie powiedzieli.

 

* * * * *

 

- A więc zrobione? - zapytał tęgi mężczyzna, gdy Kessell wszedł w ciemną aleję wyznaczoną na miejsce spotkania. Kessell pokiwał pospiesznie głową.

- Odziany w czerwień mag z Luskanu nie rzuci już żadnego zaklęcia l - oznajmił zbyt głośno, jak na gust towarzyszy zmowy.

- Mów ciszej, głupcze - zażądał kruchy mężczyzna, Dendy­bar Cętkowany, tym samym co zawsze, monotonnym głosem, cofając się w cień alei. Dendybar w ogóle rzadko się odzywał i ni­gdy przy tym nie okazywał nawet najmniejszego śladu uczuć; zawsze krył się pod nisko naciągniętym kapturem swej szaty. Wokół Dendybara unosiło się coś bezlitosnego, coś, co wyprowa­dzało z równowagi większość ludzi, którzy się z nim spotykali. Mimo tego, że mag fizycznie był najmniejszym i najmniej impo­nującym mężczyzną w kupieckiej karawanie, która wyprawiła się do oddalonych o czterysta mil granicznych osad Dekapolis, Kessell obawiał się go bardziej, niż każdego innego.

- Czerwony Morkai, mój poprzedni mistrz nie żyje - powta­rzał sobie więc bohaterski Kessell, - Akar Kessell, znany odtąd jako Kessell Czerwony, jest teraz nominowany do Gildii Magów Luskanu.

- Spokojnie, przyjacielu - powiedział Eldeluc, kładąc uspoka­jająco rękę na drżącym nerwowo ramieniu Kessella. - Będzie jeszcze czas na właściwą koronację. Gdy wrócimy do miasta. - Tu uśmiechnął się i mrugnął do Dendybara tak, aby Kessell tego nie widział.

Pogrążony w rojeniach umysł Kessella zawirował w poszuki­waniach wszystkich plusów oczekiwanej nominacji. Nigdy już nie będzie wyśmiewany przez innych uczniów, chłopców młod­szych od niego, którzy żmudnie wspinali się po stopniach Gildii nudnymi kroczkami. Powinni mu teraz okazywać szacunek, gdyż przeskoczył nawet tych, którzy przeszli już w najwcześniejszych dniach jego nauki na obdarzone szacunkiem stanowiska magów.

Delektował się w myślach każdym szczegółem przyszłych dni, jednak jego rozpromieniona twarz nagle poszarzała. Zwrócił się ostro do stojącego obok siebie człowieka, rysy stężały mu, jakby odkrył jakiś straszliwy błąd. Eldeluc i kilku innych w alei zanie­pokoiło się; wszyscy w pełni zdawali sobie sprawę z konsekwen­cji odkrycia kiedykolwiek przez arcymaga Wieży, dokonanego przez nich morderstwa.

- A szata? - zapytał Kessell. - Czy powinienem nosić czer­woną szatę?

Eldeluc nie mógł powstrzymać uśmiechu ulgi, ale Kessell przy­jął to zaledwie jako uspokajający gest ze strony swego nowego przyjaciela.

- Powinienem wiedzieć, że coś tak trywialnego powinno do niego pasować - mruknął do siebie Eldeluc, lecz do Kessella rzekł tylko: - Nie martw się o to. W Wieży jest mnóstwo szat. Nie uważasz, że byłoby to trochę podejrzane, gdybyś stanął na progu arcymaga, żądając wakującego krzesła Morkaia Czerwonego, ubrany w szaty, które mag nosił w chwili morderstwa?

Kessell pomyślał przez chwilę, a potem zgodził się.

- Może - kontynuował Eldeluc, - w ogóle nie powinieneś nosić czerwonej szaty?

Oczy Kessella w panice uciekły w bok, jego stare wątpliwości, które prześladowały go przez wszystkie dni, począwszy od dzie­ciństwa, ponownie zaczęły w nim bulgotać. Co Eldeluc powie­dział? Czyżby zmienili zamiar i nie nagrodzą go krzesłem, które­go tak pożądał?

Eldeluc specjalnie użył dwuznacznego stwierdzenia, aby mu dokuczyć, nie chciał jednak wtrącać Kessella w niebezpieczny stan zwątpienia. Mrugnąwszy znowu do Dendybara, którego cała ta gra gdzieś tam w duszy bardzo cieszyła, odpowiedział na nieme pytanie nieszczęśnika:

- Miałem na myśli tylko to, że może inny kolor byłby dla ciebie bardziej odpowiedni. Niebieski podkreślałby znakomicie kolor twych oczu.

Kessell zachichotał z ulgą.

- Może - zgodził się, nerwowo wykręcając palce.

Dendybar poczuł się nagle zmęczony całą tą farsą, skinął na swego grubego towarzysza, aby odprawił tego maluczkiego, do­kuczliwego szubrawca. Eldeluc posłusznie odesłał Kessella aleją.

- Wracaj teraz do stajni - polecił. - Powiedz zarządcy, że magowie wyjeżdżają do Łuskami dziś wieczorem.

- A co z ciałem? - zapytał Kessell. Eldeluc uśmiechnął się złośliwie.

- Zostaw je. To pomieszczenie jest dla odwiedzających to mia­sto kupców i dygnitarzy z południa. Pozostanie najprawdopodob­niej puste aż do następnej wiosny. Inny morderca w tej części świata wywołałby małe podniecenie, zapewniam cię. A nawet, jeśli dobry ludek Easthaven odkryje, co tu się naprawdę wydarzy­ło, to jest z pewnością na tyle mądry, aby zająć się swoimi spra­wami, a sprawy magów pozostawić magom!

Grupa z Luskanu wyszła na zalaną słonecznym światłem ulicę.

- Teraz idź! - polecił Eldeluc. - Czekaj na nas o zachodzie słońca. - Odprowadził wzrokiem Kessella, oddalającego się w po­drygach jak podekscytowany mały chłopiec.

- Jakie to szczęście znaleźć tak użyteczne narzędzie - zauwa­żył Dendybar. - Jeden głupi uczeń maga wybawił nas od wielkich kłopotów. Wątpię, czy znaleźlibyśmy inny sposób, aby podejść tak przebiegłego starca. Jednak sami bogowie tylko wiedzą dlaczego Morkai miał taką słabość dla tej nieszczęsnej kreatury!

- Słabość wystarczającą ostrzu sztyletu! - roześmiał się dru­gi głos.

- I jaka odpowiednia inscenizacja - zauważył inny. - Tajemnicze truposze uważane są tylko za swego rodzaju niedogodność dla sprzątaczek w tym niecywilizowanym miejscu!

Gruby Eldeluc roześmiał się głośno. Makabryczne zadanie było w końcu wykonane; mogli wreszcie opuścić ten nagi kawałek zamarzniętej pustyni i wrócić do domu.

 

* * * * *

 

Kessell żwawo spieszył przez osadę Easthaven do stajni, w któ­rej stały konie magów. Czuł się tak, jakby stanie się magiem miało zmienić każdy aspekt jego codziennego życia, jakby jakaś mistycz­na siła została w nieokreślony sposób wlana w jego pierwotnie nie ukształtowane talenty.

Drżał w oczekiwaniu nadejścia mocy, która powinna być jego. W pewnym momencie drogę przebiegł mu uliczny kot, rzuciwszy nań uważne spojrzenie.

Zmrużywszy oczy Kessell rozejrzał się, czy aby ktoś tego nie widzi.

- Dlaczego nie? - mruknął. Wyciągnąwszy palec w stronę kota wypowiedział słowo rozkazu, aby wywołać wybuch energii. Przerażony kot błyskawicznie jak strzała opuścił miejsce spotka­nia, ale nie uderzyła ani w niego, ani w jego pobliżu żadna ma­giczna błyskawica.

Kessell spojrzał na osmalony koniec palca i zastanowił się, co zrobił nie tak, jak trzeba. Nie był jednak zaskoczony. Jego poczer­niały paznokieć był najwyraźniejszym rezultatem, jaki udało mu się kiedykolwiek uzyskać przy tym właśnie zaklęciu.


2

Na Brzegach Maer Dualdon

 

Jedyny ze swej rasy w odległości setek mil halfling Regis założył ręce za głową i oparł się o pokrywający pień drzewa koc z mchu. Z kręconymi lokami na szczycie swej liczącej trzy stopy wysokości postaci, nawet jak na swą niewysoką rasę, Regis był niski, za to jego brzuch był gruby z powodu zamiłowania do dobrego jedzenia.

Nad Regisem wyrastał, służący mu za wędkę popękany kij - ściskany dwoma futrzanymi butami, górował nad spokojnym jezio­rem, doskonale odbijając się w szklistej powierzchni Maer Dualdon. Po wodzie przebiegały delikatne zmarszczki i pomalowany na czer­wono drewniany spławik zaczął lekko tańczyć. Żyłka popłynęła w stronę brzegu i opadła bezsilnie na wodę tak, że Regis nie czuł ryby szarpiącej za przynętę. W ciągu kilku sekund haczyk bez przy­trzymywania go został zręcznie oczyszczony, ale halfling nie wie­dział o tym i mogłyby minąć całe godziny, zanim zatroszczyłby się o to, aby go sprawdzić.

Tę wycieczkę zrobił sobie dla przyjemności, nie dla pracy. Po­nieważ zbliżała się zima, Regis sądził, że mogła to być jego ostat­nia wycieczka nad jezioro w tym roku; nie łowił ryb w zimie, jak to fanatycznie czynili niektórzy zachłanni ludzie z Dekapolis. Abs­trahując od tego halfling już wcześniej nazbierał wystarczającą ilość kości z innych połowów, aby mieć zajęcie przez wszystkie siedem miesięcy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin