Bishop K. J. - Akwaforta (GTW).doc

(1508 KB) Pobierz

 

K. J. BISHOP

AKWAFORTA

PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ JAKUSZEWSKI

 

WYDAWNICTWO MAG

WARSZAWA 2008


Tytuł oryginału:

The Etched City

 

Copyright © 2003 by K. J. Bishop

 

Copyright for the Polish translation

© 2008 by Wydawnictwo MAG

 

Redakcja:

Urszula Okrzeja

 

Korekta:

Magdalena Górnicka

 

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:

Damian Bajowski, Irek Konior

 

Projekt typograficzny, skład i łamanie:

Tomek Laisar Fruń

 

ISBN 978-83-7480-086-0

 

Wydanie I

 

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel./fax (0-22) 813 47 43

e-mail: kurz@mag.com.pl

www.mag.com.pl


Pogardą i nienawiścią darzę pychę oraz haniebne rozkosze ironii,

gdy przekształcona w gasidło odtrąca od celu trafną myśl.

 

Lautréamont, „Poezje”

(przełożył Maciej Żurowski)


CZĘŚĆ PIERWSZA


JEDEN

 

W Kraju Miedzi nie było kamieni milowych. Nierzadko jedynym, co pozwalało wędrowcowi ocenić postępy podróży, był czas drogi od jednych szczątków albo ruin do następnych: pół dnia wędrówki od studni bez wody do armatniej lufy sterczącej z pryzmy piasku, dwie godziny, by dotrzeć do szkieletów człowieka i muła. Starożytna, wycieńczona kraina przegrywała walkę z czasem, a toczący ją rozkład udzielał się wszystkiemu na jej obszarze, jak pod wpływem chandry.

W południowej części krainy połacie pustyni występowały na przemian z obszarami porośniętymi skarłowaciałą roślinnością. Biegł tamtędy tylko jeden trakt, łączący ze sobą z rzadka rozrzucone sioła i oazy. Poprowadzono go wzdłuż pozostałości kamiennego muru, zbudowanego w zamierzchłych czasach przez jakiegoś wodza. Można się było tam natknąć na ruiny wież strażniczych i małych fortów, położonych w znacznych odległościach od siebie. Większa część muru i jego fortyfikacji całkowicie obróciła się w gruzy, ale tu i ówdzie jego stan był na tyle dobry, że pozwalał znaleźć schronienie.

Pewnego wieczoru, pod koniec Miesiąca Łupin, gdy słońce skłaniało się ku zachodowi i nie prażyło już tak mocno, droga zaprowadziła lekarkę Raule do wieży, w której zachowały się jeszcze trzy ściany. Na ten obiecujący widok ze śniadej twarzy kobiety zniknęła zasępiona mina, towarzysząca jej przez całe monotonne, parne popołudnie. Rankiem miała okazję wymienić opowieści z koczowniczymi Harutaimami, którzy również wędrowali drogą, czy raczej obok niej, jako że mieli w pogardzie zbudowane przez ludzi szlaki. Nigdy nie obozowali w pobliżu muru i ostrzegali Raule, by również tego nie robiła. Wierzyli, że w ruinach straszą złe duchy, starożytni, pełni złości nieumarli. Raule jednak wolała nocować pod osłoną murów zamiast na otwartej przestrzeni.

W wieży znalazła popioły czyjegoś ogniska, pustą butelkę, puszkę po mięsie oraz zwitek zakrwawionych bandaży. Zsunęła się z wielbłąda, pozwalając zwierzęciu skubać kolczaste rośliny, które zakorzeniły się w szparach między kamieniami. Przesunęła stopami odpadki w kąt, rozbiła pod ścianą niewielki namiot i rozpaliła małe ognisko w miejscu poprzedniego. Potem zabrała się do posiłku, przeżuwając z trudem pasy suszonej koziny, którą kupiła od Harutaimów. Z większym smakiem spożyła garść daktyli. Nadziewała je jeden po drugim na stary sztylet i piekła nad ogniem, aż stawały się gorące i miękkie. Po tej skromnej kolacji siedziała jeszcze chwilę przy ognisku, owinięta w koc i pogrążona w myślach. Była zmęczona, ale nie mogła zasnąć, choć już zapadła noc.

Po zachodzie słońca temperatura spadła gwałtownie i zerwał się ostry wicher. Gdy Raule wsłuchiwała się w jego zawodzenie, przez głowę przemknęła jej myśl, że łatwo byłoby sobie wyobrazić dobiegające z mroku głosy dżinów i ghuli albo brzęk wielbłądzich dzwonków widmowej karawany wędrującej traktem.

Gdy wreszcie zasnęła, śnili się jej umarli. Ostatnio widziała ich zawsze, gdy tylko zamknęła oczy.

 

***

 

Mur skończył się w miasteczku Proof Rock. Późnopopołudniowe słońce grzało z siłą ogniska, a nad spieczoną ziemią roiły się muchy. Raule siedziała ciężko w siodle. Koszula i spodnie kleiły się do jej skóry od potu, a stopy niemal upiekły się w ciężkich buciorach. Rozejrzała się wokół bez zbytniej ekscytacji.

Podobnie jak większość osad w Kraju Miedzi, Proof Rock robiło wrażenie zbudowanego z pozostałości po dawniejszych osiedlach. Jedynymi widocznymi mieszkańcami byli nieliczni staruszkowie i staruszki, którzy drzemali na gankach i balkonach, sztywni jak wystrugani z drewna. Zamknięte drzwi i okiennice dopełniały obrazu opuszczonego gniazda.

Na skraju miasta znajdowała się gospoda sklecona z fragmentów złomu. Na ceglany ganek rzucały cień brezentowa markiza oraz usychająca palma. Za drzwi służył koc przewieszony przez drut, okna zaś wypełniały worki, uniemożliwiające zajrzenie do środka. Do poręczy przed gankiem przywiązano cztery wielbłądy. Raule obrzuciła je szacującym spojrzeniem. Wyglądały zdrowo, miały piękne czapraki, ale brakowało im dzwonków.

Zsunęła się z siodła, przywiązała wielbłąda do poręczy i podeszła do wejścia. Miała na plecach lekarski tornister, świadczący, że nie stanowi zagrożenia, ale prawą dłoń trzymała blisko obrzyna, który wykonała własnoręcznie, pozbawiając strzelbę znacznej części lufy.

Odsunęła koc. Przywitały ją półmrok, wysypana trocinami podłoga, brzęczenie much oraz niemal nieznośny żar. Temperatura panująca na zewnątrz wydała się jej w porównaniu z tym całkiem przyjemna. Jedynymi gośćmi byli czterej mężczyźni grający w karty przy stoliku pełnym butelek, szklanek i stert banknotów. Wszyscy mieli stroje o ciemnych barwach, na których zapięli pasy z bronią i amunicją. Ich twarze niknęły w cieniu pod szerokimi rondami kapeluszy. Ten widok wróżył kłopoty. Wszyscy odwrócili się jak jeden mąż, spoglądając na Raule.

Jeden z nich, szczupły mężczyzna, był całkowicie spowity w czarne domino, a dolną część twarzy osłaniała mu chusta. Raule uśmiechnęła się w duchu, widząc tak spektakularną karykaturę wyrzutka. Wtem jej uwagę przyciągnęła szabla, która wisiała u boku nieznajomego, opierając się czubkiem o podłogę. Znała tę długą, lekko zakrzywioną pochwę.

Mężczyzna naciągnął mocniej kapelusz, jakby się obawiał jej wzroku. Jednakże w tej samej chwili jego palce, obleczone w czarne rękawiczki, zabębniły po blacie, z pozoru od niechcenia. Raule odczytała znaczenie tego gestu:

Miło cię zobaczyć. Później.

Pozostali trzej obrzucili ją spojrzeniami, które również zdawały się mówić: „później”, aczkolwiek w innym kontekście. Nie przejęła się tym zbytnio. Później będą w sztok pijani.

Pomijając duchy prześladujące ją we śnie, Raule od z górą pół roku nie widziała znajomej twarzy, czy to przyjaznej, czy wrogiej. W pierwszej chwili miała ochotę odjechać, ale ostatnio czuła się bardzo samotna. Podeszła do baru, w nadziei że się czegoś napije i dostanie wodę do umycia. Nie dostrzegła za nim nikogo. Jej nozdrza wypełnił ostry smród.

Zajrzała za kontuar i zobaczyła ciało starszego mężczyzny, który z pewnością był barmanem. Coś ciężkiego i ostrego rozłupało mu czaszkę jak skorupkę jaja. Kałuża krwi nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć. Na półce pod barem stało kilka butelek, ale Raule postanowiła na razie dać sobie spokój z alkoholem. Między dwiema płytami blachy tworzącymi tylną ścianę znajdowała się szpara, za którą było widać drugą izbę. Raule ruszyła w tamtą stronę, nie oglądając się za siebie.

- Stój, kobieto.

To nie był głos jej znajomego. Brzmiał twardo jak zgrzyt żużlu trącego o żelazo. Raule przystanęła.

- Jak twoim zdaniem zginął ten człowiek? - wycedził mężczyzna.

- Powiedziałabym, że się przewrócił i uderzył w głowę - odpowiedziała, nie odwracając się.

Rozległ się krótki, złowrogi śmiech. Potem szelest kart oznajmił, że wznowiono grę.

Chciał ją tylko nastraszyć.

Raule weszła do izby, która pełniła funkcję sypialni oraz magazynu. Na półkach leżało kilka worków z fasolą oraz kiełbasy o niezbyt świeżym wyglądzie. Na podłodze spoczywała kasa pancerna, rozbita i otwarta. Na podwórze prowadziły dziwnie wyglądające w tym miejscu drzwi witrażowe z szybkami z żółtego i zielonego szkła. Raule przymrużyła powieki, oślepiona nagłym światłem. W narożniku podwórza znajdowała się studnia, przy której stało wiadro. Kobieta nacisnęła pompę i popłynęła brązowa woda. Raule nabrała jej w ręce i spryskała sobie głowę i szyję. W liniach jej dłoni została odrobina błota. Nie zamierzała pić tego paskudztwa, ale pomyślała, że wielbłąd może być spragniony, napełniła więc kubeł i zaniosła do niego. Zwierzę wypiło parę łyków, a potem kopnęło wzgardliwie wiadro. Rozlana woda szybko wsiąkła w suchą ziemię.

Raule pociągnęła łyk z jednej ze swych manierek, a potem usiadła w cieniu palmy i zamknęła oczy. Uszy jednak miała otwarte.

Słońce przesuwało się powoli na niebie. Cienie były coraz dłuższe. Drogą przebiegł wychudzony, trzynogi pies. Z dziury obok stóp Raule wyłaziły mrówki koloru mosiądzu, długie na pół kciuka. Zaczęła je liczyć.

Po dziewięćset trzynastu mrówkach z baru dobiegł huk strzałów.

Choć właściwie się ich spodziewała, wzdrygnęła się na ten odgłos. Zeskoczyła z ganku i padła na ziemię. Raz po raz strzelano z kilku rewolwerów, mężczyźni ryczeli jak rozjuszone byki.

Potem zapadła cisza.

Raule podkradła się do drzwi, przykucnęła i uniosła lekko dół koca. Pośród przewróconych krzeseł i potłuczonego szkła leżały nieruchome sylwetki. Tylko mężczyzna o zasłoniętej twarzy stał jeszcze na nogach. Spowijały go obłoki dymu, rozświetlane wąskimi snopami światła wpadającymi do środka przez nowo powstałe dziury w ścianach i dachu. Naładował parę rewolwerów o długich lufach i schował do kabur. Następnie wyciągnął jatagan i uderzył trzy razy, ucinając głowy leżącym. Zawsze lubił upewnić się w ten sposób, że zabił przeciwnika. Przez głowę Raule przemknęła myśl, że robi to, by się uspokoić, podobnie jak niektórzy ludzie zawsze poprawiają krzywo wiszące obrazy albo noszą jakiś szczególny element ubrania.

Wyprostowała się. Kiedy spróbowała odsunąć koc, drut spadł na ziemię. Mężczyzna poderwał się nagle, unosząc szablę. Kiedy zobaczył, że to tylko Raule, opuścił broń.

Weszła do środka, zatrzymując się kilka kroków przed mężczyzną, stojącym po kostki w mokrych od krwi trocinach.

- Kto oszukiwał? - zapytała, spoglądając na ciała.

- A jak ci się zdaje?

Dobiegający spod chusty głos był miły dla ucha. Pobrzmiewała w nim lekko chropawa nuta północnego akcentu.

- Widzę, że nadal masz pewną rękę, Gwynn.

- Trzeba ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy - odparł obojętnie. Wytarł szablę o rękaw najbliższego trupa i schował ją do pochwy. Następnie zdjął kapelusz, domino i chustę, odsłaniając białą twarz o delikatnych, cudzoziemskich rysach. Malował się na niej wyraz wytwornego spokoju. Oczy miał zielone, koloru wody morskiej, a długie, czarne włosy związał w kucyk.

- Cieszę się, że cię widzę, Raule - rzekł. Wypatrzył na stoliku całą butelkę i szklankę, po czym nalał sobie porcję trunku. - Napijesz się?

- Może później.

Zaspokoiwszy pragnienie, przeszedł nad leżącymi ciałami i wyciągnął do niej rękę, uśmiechając się szeroko. Uśmiech przegnał z jego twarzy osobliwy spokój, zastępując go złowrogą dwuznacznością.

Raule zawahała się. Przychodziły jej do głowy imiona kilku ludzi, których wolałaby tu spotkać. Gwynn był jednak ongiś jej towarzyszem, a pod niektórymi względami również jednym z najlepszych przyjaciół. Niestety, zostało ich jej już zbyt wielu i nie mogła sobie pozwolić na wybrzydzanie. Uścisnęła jego dłoń.

- Myślałam, że dyndasz gdzieś na szubienicy.

Ich stary wróg, generał Anforth, dowódca Armii Bohaterów, nie lubił zostawiać za sobą żywych nieprzyjaciół, tak jak Gwynn.

- Ja? - zapytał, unosząc drwiąco brwi. - Przecież wiesz, że nigdy nie przepadałem za skocznymi tańcami.

Raule usłyszała w tych słowach raczej kpinę z samego siebie niż brawurę. Odkąd Gwynn okrył się sławą - albo przynajmniej niesławą - zawsze bawił go kontrast między wspaniałością mitycznych opowieści o życiu i śmierci sławnych ludzi a raczej żałosnymi realiami.

- Czy Anforth nadal cię ściga? - zapytała. - Nie potrafię uwierzyć, że mógłby zrezygnować.

- Z pewnością tego nie zrobi. Stary buldog poszukuje mnie z nieustającą zawziętością. Jestem teraz wart fortunę. Gdybym mógł kupić udziały w sobie samym, byłbym bogaty. Musiałaś ostatnio trzymać się na uboczu, jeśli nie widziałaś mojej gęby na listach gończych.

- Obawiam się, że rzadko teraz obracam się w eleganckim świecie.

Przez twarz Gwynna znowu przemknął nieprzyjemny uśmieszek.

- Słyszałem, że nikt już nie chodzi na rauty. Nawet ludzie z towarzystwa wolą się wieczorkiem wybrać na lincz. Jak rozumiem, bawisz się w lekarza w tej okolicy?

- Raz tu, raz tam. Pracy mi nie brakuje.

- Płatnej?

- Nie bardzo.

Szczerze mówiąc, Raule była bliska nędzy. Tylko nieliczni spośród tych, którym udzielała pomocy, mogli jej zaoferować w zamian coś więcej niż nocleg i skromny posiłek. A nawet jeśli zdołali wygrzebać trochę pieniędzy, nie zawsze potrafiła zdobyć się na to, by je przyjąć. Nie chcąc zatrzymywać się przy problemie własnego ubóstwa, zapytała Gwynna, czy słyszał coś o ich znajomych.

- Spotkałem Casvara na Płaskiej Górze - odpowiedział. - Gnił w jaskini, złamaną nogę żarła mu gangrena. Prosił mnie, żebym zachował się jak należy, i spełniłem jego życzenie. W Quanut widziałem nagrobek z imieniem Czerwonej Harni. A ty kogoś spotkałaś?

- Evoiry’ego, kilka miesięcy temu. Sprzedawał drewno na suku. Wyglądał nieźle.

Mężczyzna skinął głową, dotykając rękojeści szabli. Raule spojrzała na jatagan. Gwynn przywiózł go z północy. To była broń maghiańskiej roboty i jej prawdziwa nazwa brzmiała Skrzydło Czapli Przeszywa Powietrze Nad Górskim Jeziorem, ale on nadał jej nowe imię, w swym ojczystym języku anvallickim: Gol’achab, co znaczyło Nie Mój Pogrzeb.

Raule zorientowała się, że zniknęły zdobiące rękojeść klejnoty. Gwynn zauważył jej spojrzenie.

- Błyskotki zamieniłem jakiś czas temu na przydatniejsze rzeczy - przyznał. - Może i straciła na urodzie, ale nadal jest skuteczna. Od czasu do czasu oszczędzam dzięki niej trochę amunicji.

Raule zerknęła w stronę martwego barmana.

- To był taki właśnie przypadek?

- Nie. - Gwynn podszedł do jednego z zabitych i trącił go stopą. - Ten gość oburzył się z powodu czegoś, co tamten powiedział, i zareagował odrobinę przesadnie. - Popatrzył na zwłoki i pokręcił głową. - Biedny skurwysyn. Miał nerwy napięte jak struny fortepianu. Nigdy nie widziałem, żeby był zadowolony. Życie musiało być dla niego ciężkim brzemieniem.

- Wszyscy musieli mieć bardzo napięte nerwy, jeśli nagle zaczęli strzelać do siebie podczas gry w karty - zauważyła Raule.

- Chyba masz rację.

- To co zamierzasz teraz zrobić?

- Położyć się spać - odparł Gwynn, ruszając ku drzwiom. - A o zmierzchu stąd wyjechać.

Wyszedł na dwór i po chwili wrócił ze śpiworem. Zdjął rękawiczki, podwinął rękawy i zaczął przeszukiwać trupy oraz zbierać walające się w kałużach krwi pieniądze. Raule zostawiła go, wychodząc na dwór, gdzie powietrze było nieco świeższe. Przykucnęła pod palmą, spoglądając na ulicę. Staruszkowie nadal spali.

Wiem, jak się czują, pomyślała.

Po chwili Gwynn wyszedł zza budynku, strząsając wodę z dłoni. Rękawiczki miał zatknięte za pas.

Raule skrzyżowała ręce za głową i ziewnęła szeroko.

- Nie sądzę, żeby ktoś miał tu przyjść cię aresztować - zauważyła.

Gwynn wyjął z kieszeni kamizelki długiego, żółtoszarego papierosa oraz pudełko zapałek. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

- Szkoda, że musimy stąd odjechać...

- Nie jestem taka pewna. Z chęcią odwiedziłabym jakieś spokojniejsze miejsce.

- Znam ładny cmentarz.

Raule uśmiechnęła się półgębkiem. Grób z pewnością czekał ją już niebawem. Zapytała, w którą stronę wybiera się Gwynn. Odpowiedział, że na wschód. Oznajmiła mu, że ona jedzie na zachód i na południe.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin