Płonący las (The flamung forest).pdf

(698 KB) Pobierz
Curwood James Oliver - Płonący las
„KB”
Na brzegu Athabaski
Przed godziną jeszcze Dawid Carrigan, sierżant Królewskiej Konnej Północno-
Zachodniej Policji, wesoło pogwizdując przez zęby, dziękował Stwórcy za beztroską radość
życia. Błogosławił inspektora MacVane, dowodzącego dywizją N. z Athabaska Landing, za
powierzenie mu funkcji, którą miał właśnie spełnić. Cieszył się, że wędruje sam jeden
poprzez głęboki bór i że obowiązek służbowy w ciągu szeregu tygodni jeszcze będzie go
wlókł coraz dalej na umiłowaną Północ.
Przyrządzając południową herbatę na brzegu rzeki, podczas gdy knieja niby potop
zalewała go z trzech stron, doszedł do przekonania - po raz setny bodaj - że dobrze jest nie
mieć rodziny ni krewnych, bowiem misja, którą mu powierzono, należała do rzędu
niebezpiecznych.
- Jeśli mi się co stanie - uprzedzał Carrigan zwierzchnika - nie trzeba zawiadamiać
nikogo! Już od dawna jestem sam na świecie!
Nie należał do ludzi mówiących o sobie zbyt wiele, jednak przyjaciół liczył na setki, a
wielu ufało mu bez zastrzeżeń. Na daleką Północ pchnął go wypadek, który jakkolwiek w
swoim czasie pogmatwał mu życiowe ścieżki, w rezultacie dał pewną kompensatę. Bowiem
Carrigan bałwochwalczo ukochał Północ. Stała się dlań pewnego rodzaju ideałem. Miał
wrażenie, że zawsze żył tak, jak teraz, pod czystym stropem nieba. Obecnie miał trzydzieści
siedem lat. Był trochę filozofem, jak każdy, kto oddycha nieskalanym powietrzem pustkowi.
Z pogodą kochał ludzkość nawet w tych chwilach, kiedy zapinał kajdany na rękach
przestępcy. Na skroniach puszczała mu się już siwizna. Poza tym lubił życie. Ta cecha
wyrastała w nim nad wszystko inne.
Toteż siedział sobie przed godziną w zapadłej głuszy, o osiemdziesiąt mil na północ
od Athabaska Landing, rad z tego, co go otacza i z tego, co leży przed nim. O sto
osiemdziesiąt mil miał fort MacMurray, o dalszych dwieście mil Chippewyan, a poza
Chippewyanem wielką Mackenzie ścielącą tysiącpięćsetmilowy szlak ku wodom Morza
Beauforta. Był rad, że tu mieszka niewielu ludzi, lecz tych niewielu kochał.
Przed godziną zaledwie, spoglądając na rzekę, widział dwa wielkie czółna prące w
górę nurtu, podobne do długich smukłych galer średniowiecznych. W każdym czółnie
siedziało ośmiu wioślarzy. Śpiewali. Ich głosy przetaczały się dźwięcznie pomiędzy wałami
borów. Nagie ramiona i barki lśniły w słońcu. Przypominali mocarnych wikingów i byli dla
Carrigana uosobieniem swobody. Śledził ich wzrokiem poty, aż zniknęli na zakręcie, lecz
śpiew dolatywał jeszcze przez czas dłuższy. Gdy i ten zamilkł, Carrigan wstał znad
skromnego ogniska i przeciągnął się, aż stawy trzasnęły. Przyjemnie było czuć, że pomimo
trzydziestu siedmiu lat krew w żyłach krąży bujna i czerwona.
Znajdował
się
na
północ
od
pięćdziesiątego
czwartego
stopnia
szerokości
geograficznej, a rzeki tego kontynentu zasilały swoimi wodami Ocean Lodowaty.
Jednak truskawki miały wkrótce dojrzeć w takiej obfitości, że deptać się je będzie na
każdym kroku. Dzikie róże kwitły: szkarłatne płomyki barwiły leśne podłoże. Hiacynty i
złotocętkowane fiołki grały w chowanego z niezapominajkami. Niebo było jak baldachim z
błękitnego aksamitu.
Lecz wszystko to miało miejsce przed godziną, a w ciągu tego czasu, w ciągu minut
sześćdziesięciu, dużo się może zmienić w życiu ludzkim. Przed godziną zadaniem Dawida
Carrigana było schwytać Czarnego Rogera Audemarda - zakałę puszczy, mordercę pół tuzina
osób przed laty niemal piętnastu. Z tych piętnastu lat podczas pierwszych dziesięciu Czarny
Roger uchodził za umarłego. Lecz ostatnio z dalekiej Północy doszły tajemnicze wieści.
Złoczyńca żył. Ten i ów go widział. Na razie były to tylko luźne pogłoski; potem
zaczęły napływać fakty. Wreszcie nie ulegało już wątpliwości, że przestępca żyje. Wtenczas
prawo jeszcze raz dało o sobie znać.
- Masz go dostarczyć żywym lub martwym! - takie były ostatnie słowa inspektora
MacVane. - Ale bez niego nie wracaj!
Wspominając owo kategoryczne zalecenie Carrigan uśmiechnął się, mimo iż rzęsisty
pot skraplał mu czoło pod palącymi promieniami słońca. Bowiem w ciągu owej godziny
dzielącej go od południowego posiłku, zaszła rzecz okropna, złowieszcza i zupełnie
nieoczekiwana.
Gwizd kul
Skulony za skałą niewiele większą od niego samego, wkopując się w biały, miękki
piasek niby żółw moszczący gniazdo do składania jaj - Carrigan nie czynił sobie żadnych
iluzji. Był - jak to szeptem powtarzał raz po raz dla podtrzymania humoru - wyraźnie zagnany
w kozi róg. Głowę miał obnażoną, gdyż kula zniosła mu kapelusz, w jasnych włosach pełno
piasku. Po twarzy spływał mu pot, ale na dnie błękitnych oczu jeszcze stale widniała wesoła
kpina, jakkolwiek wiedział doskonale, że o ile tamtemu starczy amunicji, czeka go niechybna
śmierć.
Po raz dwudziesty w ciągu tyluż minut powiódł wzrokiem wkoło. Znajdował się
pośrodku płaskiej wydmy. O pięćdziesiąt stóp poza nim rzeka bulgotała łagodnie na
żwirowym podłożu, leniwie wymijając białe mielizny. O pięćdziesiąt stóp przed nim rósł
zielony, chłodny mur lasu. Słońce igrając w listowiu zdawało, się siać iskry śmiechu, jakby
drwiąc przekornie z kapryśnej ironii losu.
Pomiędzy rzeką a puszczą leżał jedynie złom głazu, za który Carrigan się schronił
niby wystraszony królik. Głaz ten stanowił tylko nieznaczne wzniesienie na jednolitym
skalnym podłożu. Piasek, naniesiony powodzią, powlekał podłoże zaledwie na wysokość
czterech lub pięciu cali. Niepodobna było zatem ryć w głąb. Niepodobna było również usypać
ochronny wał. Tymczasem wróg, utajony o sto jardów, był zdecydowanym mordercą i
najcelniejszym strzelcem, jakiego Dawid kiedykolwiek spotkał.
Carrigan trzykrotnie ponawiał doświadczenia, mające go w tym względzie upewnić,
zamierzał bowiem dać raptownie nura w leśny gąszcz. Po trzykroć nieznacznie unosił
kapelusz ponad krawędź głazu i za każdym razem kula przedziurawiała go na wylot. Trzeci
pocisk zerwał mu nakrycie z głowy i cisnął je o parę metrów.
Skoro tylko nieostrożnie pokazywał skrawek ubrania, kula odnajdywała go w jednej
chwili. Dwukrotnie spod strzępów materiału pociekła krew i w oczach Carrigana zamarł
wyraz wesołej ironii.
Niezbyt dawno jeszcze napawała go dumą surowa dzikość tego kraju, gdzie ludzie nie
znający trwogi walczyli odważnie pierś w pierś. Lecz jego obecna sytuacja nie przypominała
w niczym przygód doznawanych poprzednio w czasie utarczek ze ściganymi zbrodniarzami.
Niejednokrotnie zaglądał w oczy niebezpieczeństwom. Bił się. Konał prawie. Fanchet, który
okradł dwanaście sań pocztowych, omal go na tamten świat nie wyprawił. Fanchet był gotów
na wszystko i bez zbytnich skrupułów. Lecz nawet i ten opryszek, nie przyciśnięty ostatecznie
do muru, nie dybałby na życie policjanta tak zajadle, jak to obecnie czynił nieznany
przeciwnik Carrigana.
Nie miał już żadnych złudzeń co do zamiarów napastnika. Tamten nie po to strzelał,
by ranić i unieszkodliwić, lecz wyłącznie dlatego, by zabić. Łatwo się o tym przekonał.
Bardzo ostrożnie, by nie wystawić poza osłonę ramienia czy ręki, Carrigan dobył z kieszeni
białą chustkę, umocował ją na końcu lufy i uniósł ten znak kapitulacji o trzy stopy w
powietrze. Po czym z jednakową ostrożnością z wolna wysunął nad głazem płaski ułamek
łupka, z odległości stu jardów mogący udawać z powodzeniem czubek jego głowy. Zaledwie
czterocalowy kawałek znalazł się bez osłony, huknął strzał i łupek rozprysnął się na drobno
szczątki.
Carrigan zwinął białą chorągiew i mocno przywarł do ziemi. Celność strzałów
niewidzialnego przeciwnika była przerażająca. Rozumiał doskonale, że jeśli odsłoni się choć
na mgnienie, by użyć własnego karabinu lub też ciężkiego służbowego rewolweru - umrze,
nim zdoła nacisnąć cyngiel. Zresztą, tak czy inaczej, koniec był bliski. Czuł w mięśniach
bolesny kurcz. Nie mógł przecież wiecznie leżeć, złożony jak scyzoryk, za tym
niedostatecznym przykryciem.
Oprawca krył się na skraju leśnej gęstwy, niezupełnie naprzeciw niego, lecz około stu
jardów w dół rzeki. Carrigan raz po raz łamał sobie głowę, dlaczego zbój nie przepełznie
jeszcze dalej w bok, by mieć otwarty cel. Strzał wysłany z najbliższej kępy jedliny nie mógł
chybić. Niepodobna było się przed nim ustrzec.
Lecz nieznany napastnik od chwili, gdy po raz pierwszy pociągnął cyngiel, ani się
ruszył ze swej kryjówki.
Zaczęło się - to, gdy Carrigan przecinał otwartą przestrzeń, pokrytą białym miękkim
piaskiem. Raptem huknął strzał i rozpalona smuga przeorała mu skroń. O pół cala w prawo i
byłby zginął niechybnie. Ocalawszy cudem, błyskawicznie padł na ziemię poza jedyną osłonę
będącą tuż obok - niewielki złom skalny.
W ciągu kwadransa czynił szalone wysiłki, by nie wystawiając się na strzał,
oswobodzić się od ciężkiego plecaka. Udało mu się to wreszcie. Z uczuciem niezmiernej ulgi
umieścił pakunek obok skały, podwajając niemal w ten sposób swój wał ochronny.
Momentalnie trzasnęła weń kula - jedna, potem druga. Carrigan usłyszał szczęk blaszanek i
zastanawiał się przez chwilę, czy przy tym wszystkim jego ekwipunek nie ulegnie
całkowitemu zniszczeniu.
Po raz pierwszy mógł teraz otrzeć pot z twarzy i wyprostować członki. Mógł także
rozważyć sytuację. Niezachwianie wierzył w potęgę umysłu. - „Mózg może wszystkiego
dokonać!” - twierdził zawsze. - „Dobry mózg jest stanowczo lepszy, niż dobry karabin!”
Będąc mniej skrępowany fizycznie, potrafił łatwiej zebrać rozproszone myśli. I od
razu zadał sobie pytanie: kim jest człowiek strzelający doń tak zaciekle i z tak zdumiewającą
precyzją? Co to za jeden?
Nowy grzechot ołowiu po blaszankach w przykry sposób podkreślił to zagadnienie.
Pocisk uderzył tak blisko jego ręki, że aż się wzdrygnął, po czym osłonięty skałą i plecakiem
począł gorliwie zgrzebywać piasek dla dodatkowej ochrony.
Po trzecim brzęku jego naczyń kuchennych nastała chwila ciszy i Dawid mimo
tragizmu położenia kpiąco zmrużył oczy. Ironia losu bawiła go mocno. Na otwartej wydmie,
pod prostopadłymi niemal promieniami słońca, panował piekielny upał. Bez trudu mógł trafić
kamykiem w miejsce, na którym wielkooka pliszka, dziobiąc coś, kiwała się to w przód, to w
tył, przy każdym ruchu rozprawiając przyjaźnie. I wszystko wokół nosiło cechy przyjaznej
pogody. Tuż za ptakiem rzeka nuciła perliście orzeźwiającą pieśń. Po drugiej stronie chłodny
bór, cienisty i radosny, nabrzmiewał tętnem ukrytego życia. Była właśnie pora wicia gniazd.
Trwał nieustanny szczebiot. Drobny, brunatny śpiewak wyfrunął na konar brzozy i Carrigan
widział, jak pod piórkami gardełko pęcznieje mu pieśnią. Drobne ciało, mało co większe od
kanadyjskiego orzecha, zaokrągliło się jak piłka, usiłując koniecznie prześcignąć trele innych
zawodników.
- Dalej, stary, dalej! - zachęcał go Dawid.
To maleństwo, które z łatwością zgniótłby w dwu palcach, dodało mu jakoś furę
odwagi.
Potem ptaszek urwał dla nabrania tchu. W czasie tej pauzy Carrigan nasłuchiwał
kłótni dwu jaskrawo upierzonych kanadyjskich sójek, ukrytych nieco dalej w gąszczu. Były to
zawodowe plotkarki wiecznie zajęte sporem. Przypominały zgryźliwe babska zatruwające
bliźnim nawet dnie powszechnego wesela.
Nastał bowiem miodowy miesiąc kniei. Ta naiwna myśl zaprzątała umysł Carrigana,
gdy leżąc na boku z twarzą przy ziemi wolno i ostrożnie przedłubywał strzelnicę pomiędzy
skałą i plecakiem. Były to gody puszczy jak długa i szeroka, w górę i w dół doliny trzech
rzek. Mężczyźni i kobiety niepomni długich ponurych dni zimowych przyśpiewywali
radośnie, a dzieci baraszkowały niefrasobliwie u progów chat. Bór, prerie i mokradła jednako
kipiały weselem. Wszelkie pierzaste stworzenia kojarzyły się w pary. Niezliczone gniazda
dzwoniły szczebiotem i piskiem. Matki uczyły swe pisklęta pływać i latać. Od krańca ziemi
po kraniec mali mieszkańcy leśnych mateczników przyodziani w puchy lub futra, zbrojni w
kopytka, pazury łub szpony - brali lekcje życia.
W pewnej chwili Carrigan przekonał się, że może już rzucić wzrokiem między
plecakiem a skałą ku miejscu, gdzie się zasadził morderca. Ryzykował znacznie. Wiedział, że
jeśli przypadek zdradzi zaimprowizowaną strzelnicę, minuty jego są policzone. Lecz wykonał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin