Juliusz Verne - W Płomieniach Indyjskiego Buntu.pdf

(1239 KB) Pobierz
La maison a vapeur Dom parowy
Juliusz Verne
W płomieniach indyjskiego buntu
Powieść podróżnicza w 2 tomach
99 ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe
Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925
SPIS TREŚCI
Tom I
Rozdział I
CENA ZA GŁOWĘ.
Dwa tysiące funtów szterlingów nagrody otrzyma, kto dostawi żywego lub umarłego
jednego z poprzednich przywódców bundu Sipajów, który znajduje się obecnie w okręgu
bombajskim, mianowicie naboba Dandu-Pant, znanego pod imieniem…”
Tak brzmiało urzędowe obwieszczenie, które dnia 6. marca 1876 zostało w Aurungabad
wieczorem publicznie ogłoszone.
Ostatniego słowa, osławionego nazwiska, które jedni tak bardzo przeklinali, jak je inni
potajemnie podziwiali, brakowało na afiszu, przylepionym niedawno na murze zapadłego
bungalowu przy brzegu rzeki Doudha.
Nazwiska tego jednak brakowało poprostu dlatego, że jakiś fakir, którego nikt przy
brzegu nie zauważył, oddarł dolną część afiszu, na której tłustemi czcionkami było
wydrukowane to imię. Równocześnie znikło nazwisko generalnego guwernera prezydentury
Bombaju, kontrasygnatura podpisu wicekróla Indyj.
Co mogło powodować tym fakirem? Czyby się spodziewał, że z podarciem
obwieszczenia powstaniec z r. 1857 ujdzie sądowej pogoni i grożącego mu zasądzenia?
Czyżby mógł wierzyć, że osobistości tak sławnej razem z rozrzuconemi szczątkami papieru
nie będzie już można znaleść?
Byłoby to niemądre.
Na ścianach domów, pałaców, świątyń i hoteli w Aurungabad znajdowały się takie same
afisze w olbrzymiej ilości. Prócz tego publiczny wywoływacz przechodził przez ulice miasta i
głośno odczytywał obwieszczenie guwernera. Mieszkańcy i najmniejszej dziupli na prowincji
już wiedzieli, że przyrzeczono prawdziwy majątek za ujęcie i dostawienie Dandu-Panta.
Przed upływem dwunastu godzin musiałoby jego napróżno wydarte nazwisko w całej
prowincji być w ustach wszystkich. Jeśli wiadomości były prawdziwe, jeśli nabob szukał
rzeczywiście w tej części Hindostanu schronienia, to musiał przecież bez wątpienia, prędzej
czy później wpaść w czyjeś ręce, bo przecież leżało jego ujęcie w interesie wszystkich.
Jakiem więc uczuciem był. powodowany ów fakir, jeżeli podarł jeden egzemplarz
tysiąckrotnie już rozpowszechnionego obwieszczenia?
Najprawdopodobniej uczuciem gniewu, może wewnętrznej pogardy, bo poruszył przytem
łopatkami i udał się potem bez oznaki troski do najludniejszej, a przytem najbiedniejszej
części miasta.
„Dekkan” nazywają większą, część wschodniego półwyspu indyjskiego pomiędzy
zachodniemi a wschodniemi górami Ghats. Zazwyczaj oznacza się tą nazwą także całą
południową część Indyj, po tej części Gangesu. Dekkan, którego imię w sanskrycie oznacza
południe, składa się z wielu prowincyj, prezydentur Madras i Bombaj. Jedną z
najważniejszych pomiędzy niemi jest Aurungabad, której stolica kiedyś uchodziła za stolicę
całego Dekkanu.
W XVII. stuleciu ustanowił słynny cesarz mongolski Aurung-Zeb swój dwór według
porządku tego miasta, które już w najdawniejszych dziejach Hindostanu jest znane pod
nazwiskiem Kirkhi. Liczyło ono wtedy sto tysięcy mieszkańców, około pięćdziesiąt tysięcy
pod władzą angielską, którzy zarządzają nią zamiast „nizama” z Hajderabadu. Jest ono jednak
jedną z najbardziej zdrowotnych miejscowości półwyspu, a straszna cholera azjatycka i febra,
która zdziesiątkowała ludność w Indjach, oszczędziły ją.
Aurungabad przechowało wspaniałe szczątki dawnej świetności. Pałac Wielkiego Moguła
wzniesiony na prawym brzegu Doudmy, pomnik sułtanki-oblubienicy Schah-Jahan, ojca
Aurung-Zeb, meczet naśladowany podług Padja-d’Agra, który wznosi swoje cztery minarety
na około kopuły kształtnie zaokrąglonej, inne pomniki artystycznie zbudowane i bogato
ozdobione świadczą o wielkości i potędze jednego z najznakomitszych zdobywców
Hindostanu, który wzniósł to królestwo, przyłączywszy do niego Kabul i Assam, do
niezrównanej potęgi i dobrobytu. Chociaż ludność od owego czasu w Aurungabad znacznie
się zmniejszyła, jak mówiliśmy wyżej, to jednakowoż jeden człowiek mógł łatwo ukryć się
pośród tych typów tak różnorodnych, z których się składało to miasto.
Żebrak ten prawdziwy, czy udany zmięszany z pospólstwem, nie odróżniał się od niego
niczem. Podobnych jemu w Indjach jest obfitość wielka. Tworzą oni z tak zwanymi „Sayed”
zakon religijnych żebraków, którzy proszą o jałmużnę przechodniów pieszo czy konno, a
jeżeli nie uzyskają jej dobrowolnie, to umieją ją wymóc podstępem. Nie wzgardzą oni rolą
męczenników z własnej woli i doznają wielkiego poważania u klas niższych ludu indyjskiego.
Fakir, o którym mowa, byłto człowiek wzrostu wysokiego, a jeżeli przeszedł
czterdziestkę, to nie o więcej jak o rok lub dwa. Twarz jego przypominała piękny typ
maharattów, szczególnie blaskiem czarnych jego oczu zawsze ożywionych, ale pięknych
rysów jego rasy trudno byłoby dopatrzyć się pod śladami ospy, która poryła mu twarz.
Człowiek ten jeszcze w sile wieku, był gibki a silny. Znak szczególniejszy: brakowało mu
jednego palca u lewej ręki. Włosy miał farbowane na czerwono, chodził prawie na pół nagi,
bez obuwia, na głowie turban, ledwie okryty lichą kolorową koszulą wełnianą, paskiem
przepasaną. Na piersiach jego widać było symbol dwóch pierwiastków mitologji indyjskiej,
tworzącego i niszczącego, głowę Iwa czwartego wcielenia Wisznu, troje oczu i symboliczny
trójząb srogiego Sziwy.
W Aurungabad po ulicach, a szczególnie po tych lichszych zaułkach, gdzie przemieszkują
tłumy kosmopolityczne niskich warstw widoczne było wielkie wzruszenie, łatwo dające się
wytłumaczyć. Tam to tłumy roiły się przed ruderami, które im służyły za mieszkania.
Mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy Europejczycy czy krajowcy, żołnierze z regimentów
królewskich czy regimentów krajowców, żebracy różnego rodzaju, wieśniacy okoliczni,
wszystko to spotykało się, gwarzyło, giestykulowało, dowodziło, rozmyślając nad
możebnością pozyskania nagrody, obiecanej przez rząd. I przed kołem loteryjnem, które
wyciąga wielkie losy na dwa tysiące funtów szterlingów, wzruszenie nie byłoby większe.
Można nawet dodać, że tym razem nikogo nie było, któryby nie miał szansy wyciągnięcia
dobrego numeru, którym była głowa Dandu-Panta. Szczególniejszego wprawdzie potrzeba
było szczęścia i szczególnej też odwagi, by ująć naboba.
Fakir widocznie sam jeden pomiędzy wszystkimi, którego nie wabiła nadzieja pozyskania
nagrody, przesuwał się pomiędzy tłumami, zatrzymywał czasem, nadsłuchując co mówiono,
jak człowiek, który mógłby z tego coś skorzystać. Ale nie mięszał się wcale do gadaniny ani
jednych ani drugich, a jeżeli usta jego milczały, to za to uszy i oczy wcale nie wypoczywały.
– Dwa tysiące za odkrycie naboba! – wołał jeden, wznosząc zaciśnięte pięści ku niebu.
– Nie za odkrycie, ale za pochwycenie, – odrzekł inny, – to wielka różnica.
– W istocie to człowiek, który nie łatwo da się pochwycić, a pochwycony bronić się
będzie zajadle.
– A czyż nie mówiono tu kiedyś, że umarł na febrę w Nepalu?
– Nic w tem nie ma prawdy! Chytry Dandu-Pant chciał ogłosić się za umarłego, by tem
bezpieczniej mógł żyć!
– Chodziły nawet pogłoski, jakoby go pogrzebano w jego obozie na granicy.
– Fałszywe grzebanie, żeby zwieść.
Fakir słuchał bez najmniejszego znaku wzruszenia opowiadania tego ostatniego
zdarzenia. Jednakowoż czoło jego zmarszczyło się mimowolnie, gdy usłyszał Hindusa
najbardziej ożywionego w grupie, do której się przyłączył, opowiadającego następujące
szczegóły, szczegóły tak dokładne, że niepodobna, by były nieprawdziwe:
– To jest pewne, – mówił Hindus, – że bogacz w r. 1859 schronił się z bratem swoim
Balao Rao i exradżą z Gondy, Debi-Bux-Singh, na polu u podnóża gór Nepalu. Tam natarci
zbliska przez wojsko angielskie, wszyscy trzej postanowili przejść granicę indochińską. Otóż
nim ją przeszli, nabob i dwaj jego towarzysze, ażeby lepiej uwierzytelnić pogłoskę o swej
śmierci, urządzili sami obrzęd pogrzebowy, ale na pogrzebie tym pochowano jedynie palec
lewej ręki każdego, które obcięli sobie podczas żałobnego obrządku.
– Skądże ty to wiesz? – zapytał jeden ze słuchaczy Hindusa, który opowiadał z taką
pewnością.
– Byłem obecny przy pogrzebie, – odrzekł Hindus. – Żołnierze Dandu-Panta wzięli mnie
w niewodę, z której dopiero po sześciu miesiącach ledwo zdołałem uciec.
Podczas kiedy Hindus opowiadał tak stanowczo, fakir nie spuszczał go z oka. Błyskawicą
zaiskrzyły mu się oczy, schował przezornie rękę skaleczoną pod wełniane łachmany, które
pokrywały mu pierś. Słuchał nie mówiąc ani słowa, ale wargi jego drżały odkrywając
zaciśnięte zęby.
– A więc ty znasz naboba? – pytano byłego niewolnika Dandu-Panta.
– Tak jest, – odrzekł Hindus.
– I poznałbyś go niezawodnie, gdyby przypadek zbliżył was do siebie?
– Tak dobrze, jak poznaję sam siebie.
– Ah, to masz szansę do zarobienia dwu tysięcy funtów, – odparł jeden ze słuchaczy ze
źle ukrytą zawiścią.
– Może… – odpowiedział Hindus, – jeżeli prawda, że bogacz był o tyle nierozsądnym
narażać się, zbliżając się aż do prowincji Bombaj. co jednakże zdaje mi się
nieprawdopodobnem.
– A cóżby on tu robił?
– Chce próbować niezawodnie wywołać nowe powstanie, – powiedział jeden z grupy, –
jeżeli nie wśród Sipajów, to może między mieszkańcami wsi wnętrza kraju.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin