Callison Brian - Wojna Trappa.rtf

(459 KB) Pobierz

Brian Callison

 

 

 

Wojna Trappa

Przełożył Sławomir Kędzierski


Prolog

- O rany, ale ciemno!

Trapp uśmiechnął się z zadowoleniem i skierował w stronę drzwi sterówki. - Noc czarna jak tyłek sudańskiego palacza.

I rzeczywiście miał rację.

Przynajmniej do chwili, kiedy salwa pocisków oświetlających z głuchym puknięciem zapłonęła bezpośrednio nad mostkiem “Charona” , potwierdzając tym samym, że nie można już liczyć na niczyją dyskrecję. W każdym razie, kiedy płynie się w środku nocy mniej niż trzydzieści mil na południowy wschód od oblężonej wyspy zwanej Maltą.

No i biorąc pod uwagę, że akurat dzieje się to w połowie 1942 roku.

Tak więc kapitan do swojej poprzedniej kwestii podał pełne rezygnacji: - Ooo, CHOLERA! - po czym znurkował w stronę czysto psychologicznej osłony, jaką dawały mu obciągnięte płótnem relingi prawego skrzydła mostka. Zanim ten całkowicie instynktowny odruch sprawił, że poręcz znalazła się na wysokości jego oczu, spostrzegł jeszcze z irytacją, iż wciąż nie może się zorientować, co właściwie ich zaskoczyło i stanowi teraz anonimową groźbę ukrytą w jeszcze głębszej ciemności zalegającej za kręgiem zastygłego w magnezjowym blasku morza.

Być może w zaistniałych okolicznościach nie powinno się pierwszego wniosku, jaki zrodził się w umyśle Trappa, uważać za zaskakujący. W gruncie rzeczy, każdy doświadczony na wojnie brytyjski marynarz znalazłszy się w centrum takiego szarpiącego bebechy pokazu pirotechnicznego, mógłby zareagować w identyczny sposób.

- U-boot! Atak wynurzonego u-boota, niech to jasny...

Co oznaczało, że minie jeszcze ze dwadzieścia sekund, zanim oddalona obsługa działa zidentyfikuje cel, precyzyjnie określi położenie, ustali kąt podniesienia lufy i...

Trzynaście... czternaście... piętnaście... Trapp zaczął się odwracać, by spojrzeć do tyłu, na sterówkę. W prostokącie drzwi widniała jakby zawieszona w powietrzu twarz pierwszego oficera - przeraźliwie biała plama z czarną dziurą pośrodku i mrugającymi, brązowymi oczyma Greka, które kryły już w sobie świadomość śmierci. Nagle czarna dziura zniknęła, gdy maleńki człowieczek zamknął usta usiłując przełknąć ślinę. Na chwilę, zanim Trapp ryknął z całej siły: - PADNIJ! Padnij i módl się, żeby to nie...

...siedemnaście... osiemnaście...

Pierwszy pocisk burzący trafił “Charona” dokładnie w chwili, gdy kapitana olśniła następna myśl. Możliwość, która przyszła mu do głowy, była tak przerażająca, tak nieprawdopodobna, że Trapp w połowie zdania przeredagował swoje ostrzeżenie skierowane do pierwszego oficera, Theofylaktosa Papavlahapulosa.

- Nie, Pappy - stwierdził szczerze. - Po tym, co wyprawialiśmy, módl się, żeby to był U-boot, a nie jakiś inny okręt wojenny. W każdym razie, nie Royal Navy!

W tej samej sekundzie odłamki i ostre jak brzytwy fragmenty statku przebiły leciwy przód mostka “Charona” , a ciągle stojący tam pierwszy oficer zaczął zanosić się nieludzkim, gulgoczącym krzykiem...

...po pewnym namyśle należy jednak uznać, że była to dość dziwna uwaga. Ta o Royal Navy.

Szczególnie w ustach doświadczonego na wojnie brytyjskiego marynarza.

I to w chwili, kiedy został zaatakowany.

Oczywiście, Trapp nigdy nie należał do ludzi, którzy mówią stereotypowe rzeczy. Albo, jeśli chodzi o ścisłość, postępują w stereotypowy sposób. Być może na tym polegał jego błąd - wada, która doprowadziła go do obecnej sytuacji. Do tego, że żeglował dumnie przez sam środek wojny światowej nie deklarując się po żadnej z walczących stron.

Było to coś w rodzaju jednostronnej neutralności. Cały kłopot polegał jednak na tym, że Trapp był jedynym sygnatariuszem tej umowy. Jedyną osobą, która uznawała ów szczególny status kogoś, kto nie bierze udziału w drugiej wojnie światowej. Najprawdopodobniej jedyną osobą, która cokolwiek o tym wiedziała.

Jedno wszakże było całkowicie jasne.

Niewidzialny okręt wojenny z prawej burty albo nie zdawał sobie z tego sprawy, albo po prostu nie dbał o to. A kiedy ktoś w czasie morskiego starcia znajdzie się po niewłaściwej stronie lufy, wówczas wszelkie tego rodzaju subtelności stają się nieco akademickie i mało istotne.

Tak więc kapitan Edward Trapp, samozwańcza neutralna strona światowego konfliktu, po prostu wtulił się w brudny pokład swojego statku i z goryczą słuchał przebijających się przez ryk pary wodnej wydobywającej się z rozerwanego rurociągu windy kotwicznej śmiertelnych jęków swojego pierwszego oficera. Czuł też, że nie sterowany “Charon” odpada w prawo, odłamki bowiem, które posiekały sterówkę, lecąc w stronę rufy podziurawiły najprawdopodobniej również i sternika.

Przez kilka krótkich chwil pozwolił sobie wrócić myślą do poprzedniej wojny na morzu, kiedy to młodziutki midszypmen Edward Trapp z RNVR * stał podenerwowany na mostku innego starego statku. I słuchał ogarnięty narastającym strachem i dumą, jak dowódca tego zmęczonego, niedostatecznie uzbrojonego krążownika pomocniczego mówi spokojnie: “Proszę rozkazać konwojowi, żeby się rozproszył. I meldunek do Admiralicji. Otwartym tekstem... “NAWIĄZUJĘ KONTAKT BOJOWY Z NIEPRZYYJACIELSKIM CIĘŻKIM KRĄŻOWNIKIEM. MOJA POZYCJA - STO DWADZIEŚCIA TRZ...”

Royal Navy Volunteer Reserve - Królewska Morska Rezerwa Ochotnicza (przyp. tłum.)

Dowódca nigdy jednak nie dokończył meldunku, albowiem pierwsza salwa rozerwała się tuż nad tym beznadziejnie bohaterskim człowiekiem znacznie wcześniej niż niemiecki krążownik znalazł się w zasięgu dział brytyjskiego okrętu. I jedynym wyraźnym wspomnieniem młodego Trappa, zanim eksplozja uniosła go swymi delikatnymi palcami i złożyła czule w odległości jednego kabla za rufą pędzącego, skazanego na zagładę okrętu, był widok oficerów, nawigacyjnego i artylerii, zamienionych w jedną rozszerzającą się krwawą plamę.

Kiedy tak pływał sobie, całkiem wygodnie, widział zasnutymi łzami oczyma, jak burzące pociski salwa za salwą nadlatują z grzmotem zza odległego horyzontu miażdżąc, paląc i rozrywając jego kolegów wśród wciąż płynącego naprzód piekła rozpadającej się stali.

Trwało to aż do chwili, kiedy przestarzały, nie dozbrojony krążownik pomocniczy ostatecznie położył się na burcie jakby godząc się z goryczą porażki, podczas gdy te dalekie mróweczki, które wybrały możliwość utonięcia pod warstwą rozpływającego się wokół pyłu węglowego, pospiesznie zsuwały się po rozharatanej burcie okrętu. Midszypmen Trapp poczuł więc nieomal ulgę, kiedy pojedynczy niemiecki pocisk oszczędził im dalszych kłopotów, odnajdując drogę do głównej komory amunicyjnej i początkując eksplozję, która uniosła ku niebu ostatnią, wyniosłą kolumnę spiętrzonej wody i ognia...

Unoszony przez kamizelkę ratunkową, jedyny ocalały z załogi okrętu midszypmen Trapp pływał przez cały ten dzień i przez całą noc. I również przez cały następny dzień i całą następną noc. Chciał umrzeć, ale nie był w stanie utrzymać głowy pod wodą wystarczająco długo, żeby się utopić, wymagało to bowiem dużej odwagi. Trapp zaś był wtedy tylko małym, bardzo przestraszonym chłopcem.

Aż wreszcie, trzeciego dnia przydryfowała w pobliże tratwa z przyczepionym doń fragmentem człowieka i Trapp uznał, że owa ludzka połówka nie powinna mieć nic przeciwko temu, by dla odmiany popływać sobie przez chwilę wpław. Zamienili się więc miejscami, ale ów facet nie zechciał się odczepić, i długo jeszcze płynął za tratwą Trappa. Trappowi bardzo się to nie podobało, naokoło bowiem było wiele maleńkich rybek oraz innych morskich stworzonek i Trapp nie mógł znieść widoku tego, co one robią z jego nieodłącznym towarzyszem wędrówki...

W końcu jednak ów facet zaczął stawać się coraz mniejszy i mniejszy, aż ostatecznie zniknął całkowicie. Młodemu Trappowi również się to nie spodobało, nie było to bowiem zbyt miłe - najpierw narzucać się komuś, a kiedy wreszcie człowiek zaczynał przyzwyczajać się do towarzystwa, znowu zostawić go samego. Nawet jeżeli zajęło to dość wiele czasu. Dziesiątego dnia zaczął nienawidzić Royal Navy. I niemieckiej marynarki. I całej tej cholernej wojny.

Dwunastego dnia czerwonawa ryba wyskoczyła nad powierzchnię wody i wylądowała na tratwie, prosto przed nosem Trappa. Patrzył na nią przez kilka minut, jak podskakiwała i walczyła dusząc się, i miał nadzieję, że ucieknie, bo wysiłek, jaki kosztował go każdy ruch, był zbyt wielki, nawet jeżeli chodziło o życie. W końcu jednak ryba przestała się rzucać i po prostu leżała, gapiąc się na niego wyłupiastymi, pełnymi wyrzutu oczyma i połyskując unoszącym się w rytm oddechu brzuchem.

- Przepraszam - szepnął ze smutkiem. - Ale doprawdy zbytnio ryzykujesz, co, Rybo?

A potem ją zjadł. Wciąż jeszcze dyszącą. Utrzymało go to przy życiu przez następne siedem dni.

Dziewiętnastego dnia wyciągnął go z wody przepływający nie opodal okręt. Był to niemiecki rajder. Wszyscy byli dla niego bardzo mili. Karmili go, pomagali mu ponownie uczyć się chodzić, a nawet pozwolili mu napisać list do domu.

A potem go zamknęli. Na prawie dwa lata. Do chwili podpisania zawieszenia broni midszypmen Edward Trapp RNVR nabrał patologicznej wręcz niechęci do wszystkiego, co miało choćby najmniejszy związek z wojną i bezsensownym marnotrawstwem.

Zakończyło to pierwszy etap kształtowania niezwykle osobliwego i wyjątkowo drańskiego przedstawiciela marynarki handlowej.

Drugi pocisk nadleciał z mroku rozpościerającego się poza blaskiem flary, przeszedł czyściutko przez wysoki, piszczałkowaty komin “Charona” i nie wybuchnął. Mimo to rozwalił kolejny rurociąg - tym razem ten zasilający niegdyś lśniącą, mosiężną syrenę okrętową.

Trapp jeszcze przez kilka chwil leżał plackiem na pokładzie i zaczynał się coraz bardziej wściekać, podczas gdy ogólny zamęt powiększało to dodatkowe wycie pary pod wysokim ciśnieniem. Wreszcie, nie mogąc już dłużej się opanować, rzucił w mrok barwne przekleństwo, po czym lekceważąc zagrożenie zerwał się na równe nogi i cisnął swoją zatłuszczoną czapkę gdzieś w kierunku, z którego do niego strzelano.

A raczej do “Charona” . Co i tak oznaczało, że do niego. I do pierwszego mechanika Ala Kubiczka, dawniej w US Navy, obecnie dezertera. I do drugiego oficera (niedyplomowanego) Chafica Abou Babikiana, dawniej pomocnika właściciela burdelu i sutenera, przejawiającego nieoczekiwaną pasję do nawigacji, zachodniej muzyki klasycznej i małych chłopców o anielskim wyglądzie... I do Gorbalsa Wullie'ego, poprzednio w więzieniu Barlinne, obecnie zaś najbardziej twardego, krnąbrnego, kretyńskiego osobnika spośród wszystkich bezpaństwowców, bez ojca i matki, o mentalności piratów, aspołecznych wyrzutków, którzy tworzyli to, co przy odrobinie dobrej woli można by nazwać załogą parowca “Charon” .

Fajni chłopcy, co do jednego, dumał ponuro Trapp. Bez wahania zostawiłbym ich zamkniętych pod pokładem, kiedy ta rozpadająca się kupa złomu pójdzie na dno.

Może z wyjątkiem Pappy'ego... W jego stosunku do maleńkiego pierwszego oficera zawsze kryło się coś szczególnego, coś, co miało początek w błogich, przedwojennych dniach, kiedy to zawsze jakiś ładunek broni albo paru anonimowych pasażerów trzeba było przetransportować na brzeg jednego z wielu północnoafrykańskich szejkanatów...

Nagle potknął się o pierwszego oficera Papavlahapoulosa zwiniętego dziwacznie w drzwiach sterówki i ogarnął go nie doświadczony dotąd smutek, uzmysłowił bowiem sobie, że Pappy leży i jest niezwykle cichy. Złowieszczo cichy, jak na zazwyczaj gadatliwego Greka. I szczególnie cichy jak na gadatliwego Greka, w którym najprawdopodobniej zrobiono dziurę...

Jednakże stopień zainteresowania pozostałą częścią załogi pozwalał się zorientować, jak wielkim cynikiem stał się Edward Trapp. I jak zgorzkniałym.

Życie nazbyt go okaleczyło. Już nic nie pozostało z tego młodego chłopaka, który łkał tak niepowstrzymanie na podskakującej tratwie ratunkowej. Tylko dlatego, że zjadł patrzącą na niego z wyrzutem wyłupiastooką, niewielką rybę...

Trapp nie od razu stał się człowiekiem pozbawionym jakichkolwiek złudzeń, nie był nim nawet wówczas, gdy po dwóch latach wyszedł z otchłani nie kończących się obozów jenieckich. Choć na pewno właśnie wtedy i właśnie tam przysiągł sobie, że nie będzie brał udziału w żadnej wojnie. Nigdy i za nikogo. Ale wielu powracających wojowników myślało wówczas podobnie.

W tym samym czasie zaczął być również chciwy. Co także nie było niezwykłe. Wielu alianckich jeńców walczących o przetrwanie w Niemczech, które głodem starano się zmusić do kapitulacji, przejawiało tę samą słabość. Pod koniec wojny bochenek czarnego chleba lub litr zupy z żołędzi stały się czymś bezcennym. Trapp bardzo szybko zorientował się, że zdobyć, oznaczało - przeżyć. I niewiele więcej czasu zajęło mu uzmysłowienie sobie, że osobiste przetrwanie, zgodnie z definicją, było nie do pogodzenia z troską o współtowarzyszy.

Młody Edward okazał się człowiekiem, który wyjątkowo łatwo dostosowuje się do warunków. Gdy statek szpitalny ostatecznie wysadził go w powojennym Dover, był opalony, barczysty i nader sprawny fizycznie. I kiedy wielu repatriowanych jeńców wojennych osłabionych niedożywieniem znoszono po trapach na noszach, midszypmen Trapp RNVR ruszył energicznym krokiem w stronę najbliższej kantyny Armii Zbawienia.

Ale nawet wówczas trzymał kurczowo pękatą paczkę dodatkowych porcji chleba i niemieckich Wursten.

Nie był w stanie zjeść tego sam. Bardzo zmienił się od dnia, kiedy przepraszał rybę...

Oczywiście, wina nie leżała całkowicie po stronie Trappa... Na swój sposób również i on stał się ofiarą wojny. O ile jednak większość poszkodowanych z biegiem czasu wyzdrowiała całkowicie, o tyle Trapp - nigdy. Być może zresztą wcale tego nie pragnął. Być może wyciągnął fałszywy wniosek z faktu, że na pokładzie krążownika pomocniczego wyruszyło na wojnę ponad czterystu mężczyzn, podczas gdy do domu powrócił tylko on.

Początkowo więc zaczął lekceważyć przepisy, a potem już łamał je w wyzywający sposób. Na przykład, nie czekając nawet na demobilizację po prostu wetknął za sedes na stacji w Dover to, co pozostało z jego munduru, przebrał się w marnie skrojony garnitur, na który natknął się w czyimś bagażu, a potem wykonał szyderczy gest pod adresem JKM króla Jerzego V. Ich Lordowskich Mości z admiralicji i “wielkiej Brytanii Godnej Swych

Bohaterów” . Trzy dni później marynarz pokładowy Trapp płynął do Szanghaju na pokładzie przechylonego na burtę, przerdzewiałego frachtowca, który zapewne tylko dlatego przetrwał wojnę, że Niemcy uznali, iż zatonie on bez ich specjalnej pomocy i postanowili zaoszczędzić torpedę. Warunki, jakie panowały na tej pływającej trumnie, zapewne skłoniłyby każdego osobnika słabszego duchem do powrotu na drogę cnoty, zanim nie stanie się coś nieodwracalnego. Ale u Trappa, jakby na przekór, umocniły jedynie przekonanie, że wybrał właściwy sposób zdobycia fortuny.

Zwiał ze statku w Hongkongu. Frachtowiec zaś już następnego ranka zatonął jak wiadro z cementem, zabierając ze sobą wszystkich pozostałych członków załogi. Po raz drugi w swoim krótkim życiu Trapp został skierowany przez Los kursem, który pozwolił mu uniknąć nagłej śmierci.

Przekonało go to ostatecznie, że posiada pewien niezwykle cenny walor, który stawia go o wiele wyżej nad innymi, mniej odpornymi ludźmi.

Że jego przeznaczeniem, bez względu na to, co zrobił czy też nawet komu to zrobił, jest - przetrwać.

Niemniej zdarzały się czasem przypadki, kiedy wszelkie techniki przetrwania okazywały się mało skuteczne.

Jak wówczas, gdy trzeci pocisk nadlatujący z głębi nocy wybuchnął tuż za rufą “Charona” i Trapp poczuł, jak cały ten cholerny statek jakby uniósł rufę, a potem dygocząc ześlizgnął się do przodu niczym deska surfingowa na czole fali.

Stracił równowagę i przyklęknął gwałtownie na jedno kolano opierając je mocno na klatce piersiowej małego Greka. Pappy jednak i wtedy nie wydał żadnego dźwięku. Nawet nie zirytował się na wypowiedziane odruchowo przez Trappa: Przepraszam, pierwszy!

Nagle, jak po przekręceniu kontaktu w kabinie, trzeszczący blask pocisku oświetlającego zgasł gwałtownie i podziurawiony mostek ponownie ogarnęła ciemność.

Wcześniej jednak kapitan dostrzegł, że prawe oko Pappy'ego spogląda oskarżycielsko w jego oczy i nie połyskuje już jak wtedy, gdy pierwszy oficer opowiadał o maleńkiej wiosce rybackiej nad złocistą plażą tuż koło Kastrosikia.

A potem zauważył miejsce, gdzie kiedyś znajdowało się drugie oko Pappy'ego. I właściwie dobrze, że po tym znowu zapadła ciemność - było to na swój tajemniczy sposób przejawem delikatności wobec Pappy'ego.

Trapp pociągnął gwałtownie nosem i podniósł się. Powoli, tak, żeby ten człowiek leżący spokojnie w drzwiach sterówki nie pomyślał, że swoim wyglądem sprawił mu jakąś przykrość. Próbował przełknąć jakąś dziwną przeszkodę tkwiącą w gardle, spostrzegł jednak ze zdziwieniem, że nie może tego zrobić. Sugerowałoby to bowiem wzruszenie, kapitan zaś wiedział, że to wykluczone.

Stał więc, próbując nie myśleć już o Pappym, słuchając apatycznie ryku pary oraz nerwowych okrzyków dobiegających od strony rufy i mrugając gwałtownie nie wiadomo czemu... a wtedy drugi pocisk oświetlający rozerwał się z nieubłaganym, oślepiającym blaskiem i Edward Trapp znowu stał się sobą.

Człowiekiem, który zawsze przetrwa.

Za wszelką cenę.

Stał się właśnie takim człowiekiem wkrótce po uniknięciu drugiego przedwczesnego rozstania się z tym światem na pokładzie zżartego przez rdzę pływającego grobowca, który po prostu nie był już w stanie dłużej utrzymać się na wodzie.

Z Hongkongu było niedaleko do Makao. A Makao było w owym czasie matecznikiem międzynarodowej przestępczości. Magnesem dla przemytników broni i złota, handlarzy opium oraz dla wszelkich innych zdeprawowanych wyrzutków umykających przed karą. Stało się również symbolem podniecającego, pełnego przygód, nieodgadnionego Wschodu - kwintesencją owych mocnych, romantycznych, zżeranych chorobami dni Tongów, chińskich piratów i rzecznych kanonierek.

Edwarda Trappa upoiło panujące tu bezprawie. Wprawiło w ekstazę. Była to dla niego złota kraina nieograniczonych możliwości, w której ci, co przeżyją, stają się królami, pokorni zaś giną.

Nie zginął. Jednakże, w dziwny sposób nigdy nie został też królem. Być może dlatego, że zbyt wiele jeszcze dobrych cech tliło się gdzieś głęboko w jego wnętrzu. Na przykład z uczuciem pewnego zawodu przekonał się, że nie jest w stanie z zimną krwią zabić człowieka - poważna wada w przypadku młodego pracownika do wszystkiego w Makao. Posiadał również dość specyficzne poczucie humoru, które niezbyt sprzyjało nawiązywaniu przyjacielskich kontaktów z tymi, którzy mogli dopomóc jego karierze. Jak choćby wtedy, gdy kupił dziesięć ton preparatu chwastobójczego od zbankrutowanego kapitana statku i mógł zamienić ów nabytek na gotówkę jedynie zalepiając poprzednie nazwy naklejkami z napisem “Nawóz sztuczny” i sprzedając całość miejscowemu Fumanchu, aby użyźnił tym swoje plantacje makowe.

W tym właśnie roku spadła na Chiny makowa zaraza. Wszystkie plantacje przypominały pustynię Gobi w czasie suszy i tylko dlatego Fu Manchu dosyć łatwo dał się nabrać. Jedynie dzięki temu Trapp uniknął natychmiastowego i nieprzyjemnego zabiegu polegającego na zdzieraniu skóry z torsu paskami o szerokości jednego cala.

Również i to umocniło go w przekonaniu, że jest w stanie przeżyć.

Jednak on musiał wiać z Makao szybko, mnóstwo, za bardzo. Biegiem, biegiem!

Co też na wszelki wypadek uczynił.

Można to uznać za dodatkowy dowód niezrównanego wyczucia czasu przejawianego przez Trappa. Dwa dni później Fu Manchu, który dowiedział się okrężną drogą o nielojalności swojego podopiecznego, dał upust swej orientalnej irytacji i kazał porwać nieszczęsnego kapitana, aktualną chińską kochankę Trappa i przejezdnego komiwojażera, którego z Trappem łączyło jedynie to, że na nabrzeżu wypił drinka z wyjeżdżającym w pośpiechu facetem.

Większa część rozczłonkowanych zwłok tej trójki została następnego ranka zrzucona do ogródka przed konsulatem brytyjskim - na środek trawnika do gry w krykieta. Było to cholernie nietaktowne, nawet jak na pieprzonego żółtka.

Może zabrzmi to dziwnie, ale nigdy potem sprawy Trappa nie układały się już tak gładko.

Przez parę następnych lat błąkał się bez celu, zazwyczaj na pokładzie jakiegoś starego, sfatygowanego frachtowca, dopóki kolegom nie uprzykrzył się jego wredny charakter i nie przegonili go na brzeg, by dalej zajmował się nim już kto inny. Pomiędzy zamustrowaniami Trapp doskonalił rozliczne kunszty - przemytu, stręczycielstwa, oszustwa i jak zwykle - przetrwania.

W połowie lat trzydziestych z marzeń Trappa nie pozostało już nic. Był tylko krępy, twardy matros z urazą do całego wrednego świata i niewyparzoną gębą.

Był kolczastym, ale nie wiadomo czemu dającym się lubić łajdakiem. I posiadającym zasady równie nieugięte jak podeszwa buta palacza.

Wtedy to właśnie pojawiła się jego ostatnia szansa. Zrodzona z chciwości, spłodzona przez brak zaufania.

Trapp, który wówczas uważał się już za kapitana, otrzymał propozycję objęcia samodzielnego dowództwa. Została ona wysunięta przez niewielką, nieco podejrzaną spółkę trzech egipskich ludzi interesu, którzy posiadali statek i ładunek, ale nie mieli nikogo, kto mógłby się tym zająć, poprzedni bowiem kapitan doznał śmiertelnego zderzenia z prętem rusztowym znajdującym się w rękach dotychczas anonimowego członka załogi.

Statkiem tym był “Charon” . Lecz zaistniał tu pewien problem. Trapp nigdy dotąd nie widział równie starej, zniszczonej, połatanej, rdzewiejącej, potwornej kupy morskiego złomu od czasu, kiedy szabrował leżący u wybrzeży Tajwanu wrak z 1897 roku. Z tą tylko różnicą, że oglądał go w skafandrze, statek ten bowiem zatonął ze starości i leżał na dnie.

O ile Trapp mógł sobie przypomnieć, był on uderzająco podobny do statku, na którym miał objąć po raz pierwszy samodzielne dowództwo. Tyle tylko, że ów zatopiony wrak znajdował się w nieco lepszym stanie.

Drugim problemem był port docelowy “Charona” i przewożony ładunek. Plaża w Afryce Północnej i transport karabinów z czwartej ręki, które jednak mogły zabić tego, w kogo zostały wycelowane. Tymczasem legioniści, którzy patrolowali ten właśnie teren czekając na przemytników broni takich jak Trapp, mieli zwyczaj najpierw strzelać, a dopiero potem interesować się, czyje to zwłoki.

Trapp był również nieco urażony stanowiskiem zajętym przez Egipcjan. Sposobem, w jaki nalegali, żeby pozostał na pokładzie, podczas gdy sami wzięli cały ten majdan na brzeg i omawiali ostateczne warunki z miejscowym szejkiem. Zupełnie jakby nie dowierzali własnemu kapitanowi, że wróci z forsą. Jakby zakładali, że on, Edward Trapp, mógłby zwinąć własny ładunek, niech to...

I wtedy olśnił go Pomysł. Rozumiało się samo przez się, że ładunek musiał pozostać nienaruszony. Poza innymi względami, jedną z niezłomnych zasad Trappa była lojalność wobec pracodawców. Oczywiście, miał szczerą wolę wysadzić ich razem z karabinami w dowolnej, wskazanej przez nich części Morza Śródziemnego, i niech go diabli, jeżeli dotknąłby choć jednego, jedynego naboju kalibru zero, trzysta trzy.

Byłoby jednak rozsądną rzeczą, gdyby mógł choć trochę zyskać na tym interesie, nieprawdaż?

No, cóż... na przykład... ukraść statek?

Tak też uczynił, gdy tylko pierwsze odgłosy strzelaniny dobiegły ponad spokojną wodą od strony odległej plaży. Sugerowały one, że jego byli egipscy chlebodawcy i tak już nie wrócą tego wieczoru, a poza tym jest nader mało prawdopodobne, żeby wystąpili kiedykolwiek z pretensjami do prawa własności “S$f8” Charon” .

W taki oto sposób Edward Trapp stał się posiadaczem. Samozwańczym kapitanem marynarki handlowej, który nie był poddanym żadnego państwa i uważał całe Morze Śródziemne za swoje tereny łowieckie. Miał nawet gotową załogę i choć nigdy nie był w stanie udowodnić, że to istotnie Gorbals Wullie zdymisjonował ostatniego kapitana waląc go od tyłu prętem rusztowym, to jednak uczynił wszystko, żeby taki los nie spotkał również i jego.

Jednak każdy, kto zdawał sobie sprawę z przeznaczenia Trappa, mógł się tego domyślić.

Na pokładzie “Charona” , który nie rzucając się w oczy kuśtykał z jednego zakazanego miejsca do drugiego wszystko odbywało się szczęśliwie i pomyślnie na swój nędzny sposób, tak że jedynie sporadyczny strzał czy pchnięcie nożem, a potem dyskretny plusk za burtą w czasie środkowej wachty zakłócały harmonię panującą wśród załogi. Los zaś jak zawsze prowadził Trappa bezpiecznym kursem i pozwalał mu uniknąć represji władz.

Aż do chwili, kiedy Adolf Hitler rzucił Wehrmacht na Polskę i zdarzyło się to, w co Trapp dawno temu zaprzysiągł nigdy się nie mieszać.

Przeważająca część świata zabrała się za wojaczkę. Znowu.

Z wyjątkiem niezbyt patriotycznie usposobionej załogi “Charona” , która jednogłośnie proklamowała swoją neutralność i po prostu robiła to, co zawsze. Należy jednak oddać tym ludziom sprawiedliwość i stwierdzić, że większość spośród tej szczególnej zbieraniny miałaby poważne trudności z przypomnieniem sobie, po której stronie powinna właściwie walczyć.

I jak Trapp wyjaśnił to pierwszemu oficerowi Papavlahapoulosowi: “W każdym razie trzymamy się z dala od okrętów wojennych. Będziemy mogli działać na własny rachunek i nieźle na tym zarobić” .

Jednak zasady Trappa były wciąż niewzruszone. Nic, co robił, nie mogło zaszkodzić wysiłkowi wojennemu Wielkiej Brytanii. Każda czarnorynkowa whisky, czekolada czy masło, które brał na pokład w dyskretnych miejscach u afrykańskiego wybrzeża wędrowały prosto do rąk aliantów... za odpowiednią cenę. Tak więc nawet moralna strona tych przedsięwzięć była bez zarzutu. W każdym razie z punktu widzenia Anglika-renegata.

Dlatego też Malta, niemal rzucona na kolana przez hitlerowską blokadę, ożywiała się regularnie, spostrzegając, że nowy transport luksusowych towarów jest sprzedawany ukradkowo z ciężarówki, która poprzedniej nocy oczekiwała w maleńkiej zatoczce tuż koło Victoriosa. A pewien starszy stopniem oficer brytyjski, który być może dysponował nieco większym zasobem informacji, niż spodobałoby się to Trappowi, spoglądał jedynie z wyrozumiałością na twarze tych, którzy potrzebowali każdej, najmniejszej nawet dozy otuchy i z rozmysłem odwracał się plecami.

W taki oto sposób wyglądało niezaangażowanie się Trappa w drugą wojną światową. Dokładnie do chwili, kiedy rozerwał się pocisk oświetlający. A maleńki, grecki marynarz utracił część głowy.

Gdy tylko wybuchnął drugi pocisk oświetlający, Trapp warknął wściekle “Sukinsyny!” , po czym przecisnął się obok martwego Greka do sterówki. Czuł, jak statek stopniowo zwalnia i ponuro tryka w krótkie fale nadbiegające coraz bardziej od strony dziobu, w czasie gdy “Charon” ciągle odpadał w prawo.

...czterdzieści dwa... czterdzieści trzy... czterdzieści cztery... Wciąż nie mógł niczego dostrzec, ale przez skórę czuł, że czas im się kończy. I to szybko.

W wyobraźni Trapp spokojnie przedstawił sobie wszystko, co dzieje się na pokładzie nie zidentyfikowanego zagrożenia kryjącego się poza strefą światła. Dymiące, mosiężne łuski spadające z brzękiem na pokład... Ładuj! Nowe naboje na podnośnikach połyskujące oleiście w poblasku flary... Zatrzaskujące się zamki.

Ostre jak brzytwy odłamki szkła zgrzytnęły pod jego butami, gdy przyklęknął gwałtownie koło sternika wciśniętego nieporządnie między koło sterowe a pokancerowaną wykładziną tylnej ściany sterówki. Jeszcze więcej szklanych okruchów połyskiwało czerwono z koszmarnego kłębowiska zmasakrowanego ciała. Kapitan poczuł, jak ogarnia go wielka, gorąca fala straszliwej wściekłości...

Zadzwonił telegraf maszynowy. Niespodzianie.

Odwrócił się i popatrzył na wskazówkę telegrafu nic nie rozumiejąc. Ktoś na dole oddzwonił z “Cała naprzód” na “Stop” bez żadnego rozkazu z mostka i Trapp od razu poczuł zmniejszającą się wibrację, w miarę jak zakręcano zawór starej maszyny parowej.

...pięćdziesiąt jeden... pięćdziesiąt dwa... Oczodoły celowniczych opierają się na wyłożonych piankową gąbką osłonach odległych celowników. Dłonie przesuwają się pieszczotliwie po pokrętłach mechanizmów podniesienia i kierunku. Cel... cel... cel... “Achtung Geschutzbeidienung...

Trapp rzucił się do rury głosowej łączącej mostek z maszynownią “Charona” . Wyszarpnął gwizdek i puścił go niedbale na zabezpieczający łańcuszek, a potem dmuchnął gwałtownie, czując, jak z wysiłku pulsują mu żyły na czole.

Daleko na dole drugi, końcowy gwizdek wydał z siebie wysoki, przenikliwy pisk rozpaczy. Trapp dmuchnął ze złością ponownie, potem zaś przyłożył wylot rury do ucha bezsilnie oczekując gwałtownej fali hałasu, która zapowiadałaby nadejście odpowiedzi z maszynowni.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin