Jerzy Edigey - Dwie twarze Krystyny.doc

(725 KB) Pobierz

Jerzy Edigey

 

 

 

Dwie twarze Krystyny

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

Zakład

 

Orkiestra zaczęła grać. Mały parkiet szybko zapełnił się parami, tak że o tańczeniu nie było nawet co marzyć. Tłumek usiłował do taktu muzyki przepychać się to w jedną, to w drugą stronę. Tylko od jednego stolika nikt się nie podniósł do tańca. Nic dziwnego, siedziało tu sześciu samotnych panów. A rwanie pań z innych stolików - wykluczone. Tancerki były obstawione własnymi towarzyszami. Samotni mężczyźni mieli więc dość markotne miny. Na pewno inaczej sobie wyobrażali tę wyprawę na dansing. Nie pozostawało im nic innego, jak przyglądać się tańczącym, i od czasu do czasu opróżniać kieliszki skwapliwie napełniane przez kelnera. Obsługa w tym lokalu, jak zresztą na ogół we wszystkich nadmorskich restauracjach, była dość podła. Jednakże kelner dwoił się i troił, pilnie bacząc na każde skinienie tych sześciu mężczyzn. Wiedział, że przyjechali do Międzyzdrojów z pobliskiego Międzywodzia, z domu wczasowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Kto jak kto, ale kelner woli żyć w zgodzie z milicją.

Z całej szóstki najbardziej znudzoną minę miał major Janusz Kaczanowski. Uważał, że chyba jakiś diabeł go podkusił, aby przyjechać do Międzywodzia. Zamiast wypoczywać, spędzał swój urlop w gronie takich samych oficerów milicji i nolens volens rozmowa ciągle zahaczała o sprawy zawodowe. Ładny urlop! Toteż Janusz bez żalu myślał o ostatnich trzech dniach, po których skończy się ten turnus wczasowy. Pozostał mu jeszcze wolny tydzień. Pojedzie na Mazury, do znajomej leśniczówki, będzie chodził samotnie do lasu i całymi dniami leżał gdzieś pod starą sosną. No, może nie całkiem sam...

Na ogół pogoda w tym roku nad morzem dopisała. Było dużo słońca, a woda miała znośną temperaturę, bez szczękania zębami można było się w niej zanurzyć. Ale towarzystwo w domu wczasowym zawiodło. Przeważali mężczyźni, i to jak na złość właśnie prawie wszyscy z milicji. Żeby choć jakiś strażak! Panie, które tu się znalazły, były w wieku bardziej niż średnim, to znaczy od pięćdziesięciu wzwyż, a te młodsze przyjechały z mężami - i też do babek nie przystąp. Kapitan Jagodowicz od dwóch dni agitował za zrobieniem wypadu do Międzyzdrojów, gdzie, jak opowiadał, ładne i samotne liczy się na kopy. Udało mu się. Zebrał pięciu towarzyszy i teraz cała szóstka nudziła się przy „męskim” stoliku, starając się utopić swój zawód w kieliszku jarzębiaku. Babki były, to prawda, wiele przystojnych, ale z własną obsługą.

- Coś ty, Janusz, taki markotny? - zagadnął major Kaliński. - Nawet nie pijesz.

Kaczanowski podniósł kieliszek i opróżnił go jednym haustem.

- Martwi się, że za trzy dni wyjeżdża - wyjaśnił kapitan Jagodowicz.

- Właśnie - odpowiedział Janusz. - Bardzo mnie to boli, że wy tutaj zostaniecie i będziecie tak szaleli codziennie jak dzisiaj.

- Nie przesadzaj w narzekaniu - porucznik Walicki pocieszał nie wiadomo czy towarzysza, czy samego siebie. - Tu jest bardzo przyjemnie. Lubię patrzeć na tańczących. Wódka względnie zimna a i zagrycha zupełnie niezła. Towarzystwo niczego sobie. Na przykład ta blondynka, która tańczy z tym łysoniem.

- Która? - zainteresowali się nagle panowie.

- Ta przy orkiestrze.

- Rzeczywiście niezła - odpowiedział Kaczanowski - Ale cóż z tego? Siedzi przy stoliku z trzema facetami. Szkoda startu.

- Ja mówię o wrażeniach estetycznych - roześmiał się porucznik - a ty byś od razu chciał rwać.

- Z Janusza pies na baby. Znam go - przytaknął Jagodowicz.

- Chyba znam tę blondynkę - włączył się pułkownik Adamik z Krakowa. - Przypominam sobie, że widziałem ją u „Noworola”.

- Wy, „krakaery”, jak zobaczycie ładną babkę, zaraz wam się zdaje, że to z Krakowa - major Kaczanowski zaoponował nie dlatego, aby mu na tym zależało, ale dla przerwania sennego nastroju.

- Na pewno z Krakowa.

- Na pewno z Warszawy. Widywałem ją w „Europie”.

- Zakład?

- Zakład!

- O co?

- O kolację.

- Ale dla nas wszystkich, jak tu siedzimy - zastrzegł się kapitan Jagodowicz.

- Naturalnie, że dla wszystkich - poparła go reszta biesiadników.

- Zgoda. Dla wszystkich - pułkownik Adamik był pewien wygranej.

- Niech będzie - Kaczanowskiego zaczynała bawić ta sprawa. Ostatecznie tej babki nigdy przedtem nie widział i nie miał pojęcia, czy ona jest naprawdę z Warszawy.

- Panowie, uspokójcie się - pułkownik Rościszewski jako najstarszy w tym gronie usiłował powstrzymać hazardzistów. - Taka kolacja na sześciu to co najmniej tysiąc złotych.

- Kaczanowski wyda przynajmniej półtora - roześmiał się Adamik. - Już ja się o to postaram. Długo popamięta Międzyzdroje.

- To nie ma najmniejszego sensu - oponował Rościszewski.

- Słowo się rzekło - Adamik był uparty.

- Słowo się rzekło - powtórzył Kaczanowski.

- To będzie pożegnalna kolacja Janusza - uśmiechnął się major Kaliński - ale proponuję bez wódki. I nie w Międzyzdrojach, w tej dziurze, lecz w miejscowej restauracji w Międzywodziu.

- Z tym zastrzeżeniem to zgoda - pułkownik Rościszewski poparł kompromisową propozycję.

- A zatem zakład stoi? - Adamik wyciągnął rękę do Kaczanowskiego.

Najbliżej siedzący porucznik Walicki dokonał tradycyjnego przecięcia dłoni na znak, że zakład został zawarty formalnie i przy świadkach.

Tymczasem orkiestra przerwała grę. Nie pomogły oklaski. Muzykanci złożyli instrumenty i szykowali się do wyjścia na zaplecze, gdzie na pewno czekała na nich kolacja. Chcąc nie chcąc, pary skierowały się do swoich stolików. Obok stolika sześciu panów, dyskutujących warunki dziwnego zakładu, przechodziła blondynka i jej towarzysz. Dziewczyna miała, tak na oko, około dwudziestu pięciu lat. Szła wyprostowana, z miną lekko znudzoną, udając, że nie dostrzega zachwyconych spojrzeń męskich. Za to kroczący z tyłu łysoń nie krył swojej dumy, że tańczył z tak pięknym kotem.

Dziewczyna była więcej niż ładna. Gdyby nie zbyt grube rysy twarzy, można by ją nazwać skończoną pięknością. Wysoka, chyba co najmniej metr sześćdziesiąt osiem centymetrów, nie za tęga i nie sama „skóra i gnaty”, o długich, szczupłych nogach, wcięta w pasie, o ładnym biuście. Ale najpiękniejsze były włosy. Tak ładnego koloru blondplatynowego nie spotyka się za często.

- Opamiętaj się, Janusz - roześmiał się major Kaliński. - Wyraźnie widzę tapczan w twoich oczach. Ale przyznaję, babeczka pierwszej klasy.

- Te włosy chyba - zrobione? - powątpiewał Jagodowicz.

- Na pewno prawdziwe - zaprzeczył Kaczanowski.

- Zbyt oryginalne, aby były prawdziwe - także pułkownik Adamik okazał się sceptykiem. - Teraz dobry fryzjer potrafi nawet miotłę ufarbować na żądany kolor. Gotów jestem ten warunek włączyć do zakładu.

- Przyjmuję.

- A więc - porucznik Walicki, uważający się za arbitra sportu, sprecyzował: - Janusz twierdzi, że babka jest z Warszawy i jest naturalną blondynką. Czy tak?

- Tak - przytaknął Kaczanowski.

- A pułkownik zakłada, że ta pani jest krakowianką i ma farbowane włosy. Prawda?

- Zgadza się.

- Ale jak to sprawdzicie? - roześmiał się Jagodowicz. - Jeżeli nawet zapytacie ją o to, nie powie prawdy. Żadna kobieta nie przyzna się do farbowania włosów.

- Dlatego obydwaj panowie - Walicki w dalszym ciągu grał swoją rolę - muszą nam przedstawić niewątpliwy dowód.

- Dlaczego obydwaj? - zdziwił się Rościszewski. - Wystarczy jeden.

- Ale który?

- Niech losują - zaproponował Walicki. - Zgadzacie się?

- Niech będzie - odpowiedzieli obaj antagoniści. Walicki wyjął z pudełka dwie zapałki. Oberwał jednej główkę:

- Który wyciągnie zapałkę bez główki, prowadzi dochodzenie.

- Nigdy w życiu niczego nie wygrałem i teraz również nie mam szansy - roześmiał się major Kaczanowski i wyciągnął zapałkę. Nie omylił się. Drewienko nie miało siarki.

- W takim razie - porucznik nadal jako arbiter oświadczył: - Janusz musi nam w ciągu jutrzejszego dnia i najdalej do obiadu pojutrze dostarczyć przekonywających dowodów swojego twierdzenia.

- Dlaczego tak szybko? - żachnął się Kaczanowski.

- Ba za trzy dni wyjeżdżasz i kolacja pożegnalna musi się odbyć najpóźniej pojutrze.

- Zgadzam się - Januszowi było już wszystko jedno. Nie chodziło mu przecież o to, czy wygra, czy też przegra ten wariacki zakład, ale o wynalezienie jakiejś rozrywki na tych nudnych wczasach.

- A co będzie - zaniepokoił się pułkownik Rościszewski - jeżeli się okaże, że ta pani nie jest ani z Krakowa, ani z Warszawy? Kto wtedy wygra?

- To proste. O wygranej czy też przegranej zadecydują włosy. Jeżeli nie farbowane, wygra Janusz i pułkownik będzie fundatorem naszej biby.

- A jeżeli tak się zdarzy - Rościszewskiego cechowała zdolność przewidywania - że włosy są farbowane, ale babka jest warszawianką? Co wtedy?

- Wówczas zakład zakończy się remisem - stwierdził Walicki, - Obaj solidarnie i w równych częściach zapłacą naszą kolację.

- To wtedy zakład się unieważnia - zaprotestował Adamik - i każdy płaci za siebie.

- Już się Zygmunt wycofuje, ach ci krakowiacy, co za skąpy naród - roześmiał się Rościszewski.

- Niech będzie - Kaczanowski zgodził się z porucznikiem. - W razie remisu płacimy we dwóch z pułkownikiem, do spółki.

- Na pewno wygram - Adamik był zupełnie spokojny. - Głowę dałbym sobie uciąć, że babka pochodzi z Krakowa albo z naszego województwa, co na jedno wychodzi.

- O województwach nie było mowy - wszyscy panowie coraz lepiej bawili się tą sprawą. - Wyraźnie zaznaczono: Warszawa i Kraków.

- Jako arbiter uważam, że użyto tych pojęć w sensie szerszym. Jeżeli ta pani mieszka na przykład w Wieliczce lub w Wołominie, to będziemy uważali, że jest albo krakowianką, albo warszawianką. Więcej spornych kwestii nie ma?

- A jeżeli dochodzenie prowadzone przez Janusza zakończy się fiaskiem i Kaczanowski nie dostarczy nam żadnych danych dotyczących tej kobiety, co wtedy? - pułkownik Rościszewski nie darmo z wykształcenia był prawnikiem.

- Wtedy Janusz płaci - stwierdził Adamik.

- W ten sposób ty masz więcej szans na wygranie - Rościszewski podniósł nową kwestię.

- Gdybym ja wyciągnął pustą zapałkę, to Janusz miałby tę dodatkową szansę. Jego w tym głowa, żeby zdobył przekonywające dowody. Co to zresztą znaczy dla takiego asa? Na jego miejscu nie dopuściłbym do losowania, lecz zgłosił się na ochotnika.

- Nic straconego. Może pułkownik to zrobić nawet teraz.

- Nie mogę majorowi odbierać tej przyjemności.

- Jeszcze jedno - Rościszewski wyrwał się z nową sprawą. - Całe to „dochodzenie” musi być zgodne „z praworządnością”.

- Naturalnie - roześmiał się Jagodowicz. - Januszowi nie wolno znęcać się nad piękną blondynką, wyrywać jej włosów czy też stosować trzeciego stopnia przesłuchania.

- Nie o to mi chodzi - tłumaczył się pułkownik. - Chciałbym tylko zwrócić uwagę, że człowiek mający w kieszeni legitymację oficera milicji korzysta z ogromnych uprawnień, a przecież ma działać prywatnie. To nie prawdziwe dochodzenie milicyjne, a niewinna zabawa nudzących się starszych panów. Dlatego nie wolno wyzyskiwać tego atutu.

- Poza pułkownikiem nikt tu się nie uważa za starszego pana - zaprotestował Adamik. - Natomiast co do legitymacji MO, zgadzam się z przedmówcą.

- Ja też - potwierdził Kaczanowski.

- A zatem, żeby było sprawiedliwie, obydwaj panowie - zarządził Walicki - jutro rano zdeponują u mnie swoje dowody.

- A ja po co? - zdziwił się Adamik.

- Tak zadecydowałem - porucznik Walicki najwidoczniej nie chciał sobie odmówić małej satysfakcji, że rozkazuje majorowi i pułkownikowi.

- Zgoda - Kaczanowski wyciągnął do Walickiego rękę z legitymacją leżącą na dłoni.

Adamikowi nie wypadało nie pójść tym śladem.

- Mogę działać już od tej chwili? - zapytał major.

- Oczywiście - zgodzili się wszyscy pozostali.

- Więc idę i spróbuję zaprosić tę panią do tańca. Właśnie orkiestra zabiera się do roboty - Kaczanowski podniósł się z krzesła i zaczął przedzierać się pomiędzy stolikami w kierunku pięknej pani.

Nim jednak dotarł do celu, muzykanci huknęli krótką przygrywkę i podjęli jakąś skoczną melodię. Sąsiad przystojnej blondynki zgiął się przed nią w ukłonie. Pani uśmiechnęła się i oboje powędrowali na parkiet. Major jak niepyszny zawrócił z drogi. Przy stoliku powitał go śmiech współbiesiadników.

- Na razie jeden zero dla mnie - tryumfował pułkownik Adamik. - Ale będę używał pojutrze! Wybieramy z karty najdroższe dania.

- Na twój koszt - Janusz robił dobrą minę do złej gry. - Do pojutrza jeszcze daleko. Ten się śmieje dobrze, kto się śmieje ostatni.

- Panowie - Rościszewski spojrzał na zegarek - trzeba się stąd zbierać, bo nam ucieknie ostatni autobus do Międzywodzia. A w warunkach zakładu nie było mowy o tym, kto płaci za taksówkę.

- Jak to kto? - zdziwił się Kaczanowski. - Wiadomo, arbiter.

- Ja? A to dlaczego? - porucznik zrobił przerażoną minę.

- Kelner, rachunek proszę - pułkownik machnął ręką w stronę faceta w białym kitlu. Bez większego skutku. To dziwne, jak kelnerzy umieją patrzeć nic nie widząc. Wreszcie jednak gastronomiczny dygnitarz podszedł i zaczął wypisywać rachunek. Rościszewski zapłacił, a koledzy chcieli się z nim rozliczyć.

- To później. W Międzywodziu, bo inaczej pójdziemy pieszo.

- Noc jest ciepła i widna.

- Dziękuję. Maszerować przeszło piętnaście kilometrów? To już nie na moje nogi.

- Pułkownik tak się reklamuje ze swoim starszym wiekiem, że ktoś gotów w to uwierzyć. A komu najbardziej świeciły się oczy do tej platynowej blondynki?

- Chodźcie, chodźcie - poganiał Rościszewski kierując się ku wyjściu.

Reszta poszła za jego przykładem.

Mieli szczęście. Autobus ruszył, kiedy dobiegli do przystanku. Wskakiwali w biegu.

 

Rozdział II

 

Fatalna fotografia

 

Na drugi dzień major Janusz Kaczanowski zaraz po śniadaniu pojechał do Międzyzdrojów. Wprawdzie nie przywiązywał wagi, do pieniędzy i nie bał się wydatków, jakie pociągało przegranie zakładu, ale sprawę potraktował ambicjonalnie. Trzeba walczyć i wygrać. Zadanie nie było bynajmniej proste. Na wszelki wypadek oficer milicji zaopatrzył się zarówno w lornetkę, jak i aparat fotograficzny. Prócz tego zabrał ze sobą kostium kąpielowy i ręcznik, bo dzień zapowiadał się upalnie.

Plaża w Międzyzdrojach jest rozległa i znalezienie na niej kogoś znajomego nie jest łatwe, ale w tym dniu szczęście wiernie towarzyszyło Januszowi, poczynając od samego ranka. W razie deszczu lub chłodu byłoby znacznie trudniej sięgać po sukcesy. Na razie plaża była prawie pusta. Spacerując pod pięknymi lipami, major obserwował wczasowiczów kierujących się nad Bałtyk. Długo czekał, aż wreszcie dostrzegł piękną blondynkę. Miała na sobie barwny, kwiecisty strój, a na głowie ogromny kapelusz. W ręku niosła torbę plażową. Szła sama. Jednakże Kaczanowski nie ryzykował próby zawarcia znajomości. Gdyby się nie udała, byłby od razu spalony, bez żadnych szans do dalszego działania.

Nie tracąc przedmiotu z oczu, podążał za blondynką w dość znacznej odległości. Młoda kobieta weszła na plażę i bez wahania skierowała się do grajdołka wielkiego jak okop z czasów drugiej wojny światowej. Tam ją już z daleka dostrzeżono. Łysy pan, który wczoraj tak szalał na dansingu, aż wybiegł na jej spotkanie.

- Pani Krysieńko! - wołał - Prosimy do nas.

Krystyna kiwnęła ręką na znak pozdrowienia i za chwilę witała się z całą grupą okupujących grajdołek. Towarzystwo składało się z czterech mężczyzn i dwóch kobiet. Także przystojnych, ale żadna nie dorównywała urodą platynowej piękności. Toteż chyba niezbyt chętnie przyjęły przybyłą, która specjalnie nie zwracała na to uwagi.

Ale te małe manewry nie uszły uwadze oficera milicji. Zanotował sobie pierwszy punkt: blondynka ma na imię Krystyna. Taka informacja mogła ułatwić dalsze kroki „dochodzenia”.

Teraz Kaczanowski ulokował się możliwie najbliżej grajdołka i wcale się tego nie wstydząc usiłował podsłuchać, o czym całe towarzystwo rozmawiało. Cóż, cel bardzo często uświęca środki.

Ale tym razem nie przydało się to na nic. Rozmawiano o pogodzie, później zajęto się najmilszą zabawą, jaką jest obgadywanie nieobecnych, w końcu dyskusja zeszła na temat ostatniej mody. Pani Krystyna raczej nie brała udziału w rozmowie. Troskliwie wysmarowała się kremem i, jakby to było możliwe, starała się jeszcze mocniej opalić.

Janusz wyciągnął aparat i pod pozorem fotografowania morza zrobił kilka zdjęć całego towarzystwa. Widząc zaś i słysząc, że wybiera się ona do kąpieli, podszedł aż do brzegu wody i udało mu się złapać moment, kiedy Krystyna biegła na spotkanie fali. Piękne włosy upozowały się jak ogon komety. Kaczanowski znał się na sztuce fotografowania i uważał, że to ostatnie ujęcie udało mu się jak rzadko które.

Około godziny pierwszej po południu towarzystwo z grajdołka zaczęło się zbierać do odejścia. W domach, FWP, bez względu na pogodę, obiady wydaje się od pierwszej do drugiej. Kto chce dłużej się opalać, niech chodzi głodny. Major także się ubrał i znowu podążył za całą grupką. Szli w jednym kierunku i wszyscy zniknęli w domu wczasowym o nazwie „Złocień”.

Także i major uznał, że spokojnie może udać się na posiłek. Ponieważ dostanie miejsca w jakiejkolwiek jadłodajni czy restauracji o tej porze było marzeniem ściętej głowy, oficer MO musiał się zadowolić smażalnią ryb. Pocieszał się, że przymusowy post odbije sobie w czasie proszonej kolacji na koszt pułkownika Zygmunta Adamika.

Z takim obiadem Januszowi poszło szybko. Wrócił pod „Złocień” i zajął strategiczny punkt, skąd mógł obserwować wchodzących i wychodzących z willi. Teraz przyszło mu czekać bardzo długo, bo aż do wpół do piątej po południu. Wreszcie piękna blondynka, ciągle w towarzystwie łysego dżentelmena, opuściła progi domu wczasowego.

Ta para, stwierdził Kaczanowski, poszła do kawiarni. Wiadomo, że spędzą tam przynajmniej godzinę, jeżeli nie dłużej. Można więc spokojnie działać. W kwiaciarni oficer milicji kupił trzy goździki i pomaszerował z nimi z powrotem do „Złocienia”. Śmiało wszedł do środka. W portierce siedziała pokojówka.

- Pan do kogo? - zapytała mężczyznę z kwiatami.

- Do pani Krystyny.

- Której? - uśmiechnęła się dziewczyna. - U nas jest kilka Krystyn. Ja sama także nazywam się Krystyna.

- Ba! - szczerze przyznał Kaczanowski. - Poznałem ją wczoraj na dansingu, ale nazwiska nie dosłyszałem. Wiem tylko, że mieszka w „Złocieniu”. Bardzo przystojna blondynka. Ma długie, platynowe włosy...

- To na pewno pani dyrektorowa Niemirowska. Nie ma pan szczęścia. Przed pół godziną wyszła. Jeśli pan chce, zaniosę kwiaty do jej pokoju. Może pan też napisać kartkę, żeby wiedziała od kogo. Ta pani dostaje dużo kwiatów. Nie od jednego. Nazywają ją „miss Międzyzdroje”.

Major zdecydował się.

- Dziękuję - powiedział. - Mam swój honor. Jak się babka umówiła ze mną o piątej, a pół godziny przedtem wyszła z innym, to pal ją sześć. Kupiłem kwiaty dla Krystyny, więc je oddam Krystynie. Pani będzie uprzejma... - to mówiąc Janusz z pięknym ukłonem wręczył kwiaty pokojówce.

- Naprawdę dla mnie? - ucieszyła się dziewczyna.

- Takie jest przeznaczenie - Kaczanowski postanowił przedłużać rozmowę, a tymczasem ciekawie rozglądał się po dyżurce.

Nad telefonem wisiała duża czarna tablica z numerami pokojów pensjonatu. Pod numerami przypięto kartki z imionami, nazwiskami i adresami użytkowników pokoi. Wzrokiem szukał tej z nazwiskiem „Niemirowska”.

- Bardzo panu dziękuję. Jakie piękne goździki!

- Cieszę się, że się pani podobają.

- Ale pan nie miał szczęścia:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin