Śląski Jerzy - Polska Walcząca t.3-4.doc

(2676 KB) Pobierz

Polska Walcząca (1939—1945)

T. I Bitwa

T. II Fundament

T. III Noc

T. IV Solidarni

T. V Uderzenie

T. VI Finał

Jerzy Śląski POLSKA WJUett£A

(1939-1945) t. 3. 4

rm

soumbii

INSTYTUT WYDAWNICZY PAX. WARSZAWA 1986

"V

© Copyright by Jerzy Śląski, Warszawa 1985

Okładkę i stronę tytułową projektował Zbigniew Malicki

Redaktorzy Krzysztof Olszewski Jerzy Piesiewicz

Indeksy opracowali Krzysztof Olszewski Jerzy Piesiewicz

Redaktor techniczny Ewa Marszal

Korektorzy Hanna Dyszkiewicz Krystyna Księżuk

ISBN 83-211-0784-2 ISBN 83-211-0783-4 (całość)

 

 

 

AflMlnN^btltMW&fr' w yttgfttt . ' >-'■ t              on >T vWtI

I. KIEDY ONI PÓJDĄ STĄD?

Siekiera, motyka, bimber, szklanka, w nocy nalot,'w dzień łapanka. Siekiera, motyka, światło, prąd, kiedy oni pójdą stąd?

(Z piosenki ulicznej)

Ludwik Landau, ekonomista i socjolog, miał 43 lata, gdy 29 lutego 1944 r. zaginął bez wieści. Pozostał po nim dokument, nie mający precedensu w literaturze światowej, związanej z okresem 1939—1945: licząca kilka tysięcy stron maszynopisu i rękopisu Kronika lat wojny i okupacji, którą spisywał systematycznie przez 1600 dni, od września 1939 r. do chwili, gdy wpadł w ręce Niemców, nie ulega bowiem wątpliwości, że taki właśnie los go spotkał. Tworzywem Kroniki, stanowiącej bezcenne świadectwo życia codziennego Warszawy i GG w tamtych latach, były wyselekcjonowane i skomentowane przez autora wiadomości z prasy hitlerowskiej, informacje pochodzące z podziemnych wydawnictw, a także z rozlicznych kontaktów kronikarza, który, mimo iż ze względu na swe żydowskie pochodzenie narażony był na szczególne niebezpieczeństwo, głęboko tkwił w konspiracji, wykonując na rzecz Armii Krajowej szereg prac z zakresu swej specjalności.

29 II 1944 Landau wyszedł z lokalu Instytutu Gospodarstwa Społecznego w Warszawie przy ul. Senatorskiej, w którym codziennie pracował i udał się do podwarszawskich Włoch, gdzie mieszkał wraz z żoną i córką. Gdy minęła godzina policyjna, a do domu nie wrócił, żona wyniosła do zaufanej sąsiadki wszystkie maszynopisy i rękopisy. Rankiem przyszli hitlerowcy. Matka z córką zażyły truciznę. Przewieziono je na posterunek policji,

7

gdzie córka Landaua zmarła nie odzyskawszy przytomności, a żonę dobito z pistoletu.

Część maszynopisu Kroniki, obejmująca okres od grudnia 1940 r. do listopada 1942 r., zaginęła. To, co ocalało, Państwowe Wydawnictwo Naukowe wydało w r. 1962 w trzech grubych tomach. Oto zapis datowany 1 stycznia 1940:

„Smutno przeszedł ten Nowy Rok. W ciągu dzisiejszej Nocy Sylwestrowej nieprzerwanie trwała strzelanina — to żołnierze niemieccy strzelali na wiwat z czego popadło: z karabinów, z rewolwerów, nawet całymi salwami. W całej Polsce nie było dziś zdaje się człowieka, którego życzenia noworoczne byłyby inne niż: «oby sobie poszli!»"

W tym samym dniu inny kronikarz owych lat, dr Zygmunt Klukowski ze Szczebrzeszyna, dyrektor tamtejszego szpitala, historyk, członek ZWZ-AK, lekarz oddziałów partyzanckich, po wojnie świadek oskarżenia w procesie norymberskim, zapisywał w swym głośnym później Dzienniku z lat okupacji:

„Chyba nigdy jeszcze w Polsce nie było tak smutnego Sylwestra, jak w tym roku. Nie składano sobie innych życzeń, jak tylko wyzwolenia z niewoli. Bo też ciąży nam ona coraz bardziej, coraz trudniej ją znosić, wszyscy żyjemy w oczekiwaniu końca, absolutnie nikt nie dopuszcza myśli, żeby stan obecny mógł trwać dłuższy okres czasu. Ja nie przestaję ani na chwilę wierzyć, że klęska nasza jest przemijająca, że się dźwigniemy i otrząśniemy z obecnej niewoli. Wierzę w siły żywotne naszego narodu. Cieszę się, gdy już dzień ma się ku końcowi, gdyż tym sposobem jesteśmy o jeden dzień bliżej wyzwolenia"''"',.

„Oby sobie poszli", „o jeden dzień bliżej", gniewne zapytanie ulicznej piosenki: „kiedy oni pójdą stąd?..."

Już wtedy, zaledwie po trzech miesiącach okupacji, tylko na to w Polsce czekano, licząc dni dzielące od wolności. To, że wolność powróci po upływie ponad pięciu lat — największemu pe--

* Ludwik Landau Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962, 1.1, s. 167.

** Zygmunt Klukowski Dziennik z lat okupacji, Lublin 1958, s. 92.

8

symiście nie przyszłoby do głowy. Dopiero po upadku Francji pojęto, że dzień ten znacznie oddalił się w czasie.

Miał rację dr Klukowski: nie było w Polsce tak smutnego Sylwestra, jak ten pierwszy okupacyjny.

Kraj został pocięty sztucznymi granicami. Obszar zajęty przez siebie Niemcy podzielili na dwie części. Jedną wcielili do III Rzeszy. W r. 1939 pod okupacją niemiecką (ziemie zaanektowane i Generalne Gubernatorstwo) znalazło się 48,4 proc. (188 602 km2) terytorium II Rzeczypospolitej i 62,9 proc. (20 258 609) mieszkańców. Obszar włączony do ZSRR stanowił 50 proc. (195 046 km2) powierzchni II Rzeczypospolitej. Zamieszkiwało go 35,8 proc. (11 488 400) ogółu ludności. Przejściowo niewielką część terytorium (1,6 proc., czyli 6072 km2 z 1,3 proc., czyli 409 600 mieszkańców) przyłączono do Litwy.*

26 X 1939 Hans Frank proklamował Generalne Gubernatorstwo (zwane potocznie Generalną Gubernią). Wówczas dzieliło się ono na cztery dystrykty: krakowski, warszawski, lubelski oraz radomski i zajmowało ok. 96 tys. km2. Od 1 VIII 1941, po przyłączeniu dystryktu Galicji, powierzchnia GG wzrosła do ponad 145 tys. km2, zamieszkałych przez ok. 16,6 min ludności. Generalna Gubernia od chwili powstania stała się terenem gwałtów, grabieży i niczym nie powstrzymywanego terroru oraz rabunkowej, gorszej niż kolonialna, eksploatacji.

Warszawa, formalnie sprowadzona przez okupanta do roli miasta prowincjonalnego, lecz w rzeczywistości nadal stolica, przemieniła się w ośrodek przygraniczny: niedaleko za Jabłonną była już Rzesza, a w Małkini — granica radziecka.

Na ponurą ironię zakrawały słowa odezwy Franka, wystosowanej w dniu proklamowania GG do „polskich obywateli i obywatelek".

„Życie Wasze — głosiła ta odezwa bardzo kulawą polszczyzną — prowadzić możecie nadal według wiernie zachowanych obyczajów; Waszą polską właściwość będzie Wam wolno zachować we wszystkich objawach społeczności. Jednakże kraj, zniszczony

* Ludwik Landau dz. cyf., t. I,s. 52.

9

doszczętnie winą Waszych dotychczasowych władców, wymaga najbardziej stanowczego organizacyjnego podciągnięcia Waszej wspólnej pracy. Uwolnieni od przymusu polityki awanturniczej Waszej intelektualnej warstwy rządzącej, pod potężną ochroną Wiel-koniemieckiej Rzeszy, spełniając powszechny obowiązek pracy, uczynicie dla tego celu to, co leży w Waszych siłach. Pod sprawiedliwą władzą zapracuje każdy na swój chleb powszedni. Dla podżegaczy politycznych, hien gospodarczych i wyzyskiwaczy żydowskich nie będzie jednak miejsca na obszarze stojącym pod zwierzchnictwem niemieckim."

Odezwa kończyła się pogróżką, że wszelkie próby oporu będą stłumione „z bezwzględną surowością za pomocą potężnego oręża Wielkoniemieckiej Rzeszy".*

Obowiązywała godzina policyjna; do GG zaczęły napływać transporty wysiedleńców; ludności żydowskiej kazano nałożyć opaski z gwiazdą Syjonu; nastąpiły rugi Polaków z mieszkań, warsztatów, gospodarstw; niemieccy zarządcy komisaryczni przejmowali fabryki, przedsiębiorstwa i majątki ziemskie; rozpoczęły się aresztowania, łapanki, egzekucje. Do setek tysięcy rodzin, pozbawionych żywicieli, którzy bądź utracili źródło utrzymania, bądź znaleźli się poza domem — zawitał głód. Ratowano się wyprzedażą osobistego dobytku, handlem ulicznym i domokrążnym. Na dodatek pierwsza zima okupacji była wyjątkowo ostra, mróz dochodził do 30 stopni. Węgiel osiągnął zawrotną cenę, wycinano więc drzewa, rozbierano ogrodzenia ze sztachet, drewniane ganki, werandy, wszystko, co rozebrać się dało.

Ludzie, przeniesieni niemal z dnia na dzień w nową, upiorną rzeczywistość, żyli jak w szoku. Ale żyć trzeba było. Dla wielu pierwszym tego warunkiem było przeistoczenie się w innego człowieka, zmiana nazwiska i miejsca zamieszkania. W pierwszej kolejności musieli to czynić oficerowie, którzy uchylili się od niewoli, działacze polityczni i społeczni, znani przed wojną ze swego wrogiego stosunku do hitleryzmu, a teraz znajdujący się na lis-

* Czesław Madajczyk Polityka III Rzeszy w okupowanej Polsce, Warszawa 1970, 1.1, s. 101.

10

tach osób ściganych, którymi dysponowały wszystkie placówki policji bezpieczeństwa i gestapo. Później metamorfozę tę musieli przechodzić Polacy pochodzenia żydowskiego, ukrywający się poza gettem.

Ci z polskich wyższych urzędników państwowych, którzy trafnie przewidywali dalszy rozwój wydarzeń i już w chwili wybuchu wojny wiedzieli, że po wkroczeniu Niemców wielu ludziom trzeba będzie natychmiast dopomóc — czynili odpowiednie do tego przygotowania. Stefan Starzyński w dniu kapitulacji Warszawy przekazał dowództwu SZP pierwszą paczkę blankietów i pieczęci, umożliwiających legalizację osób szczególnie narażonych, głównie oficerów, którzy nie poszli do niewoli. Z myślą o nich urzędnicy PKU dostarczali książeczki wojskowe szeregowców z wpisaną kategorią „C" lub „D", co miało udowodnić, że ich właściciel nie uczestniczył w działaniach wojennych.

W pierwszym okresie ludzie zmieniający skórę robili to jednak głównie na własną rękę, korzystając z pomocy parafii katolickich, biur meldunkowych, wydziałów ewidencji ludności.

Później zajęły się tym komórki legalizacyjne, tworzone przez wszystkie organizacje podziemne już w chwili ich powstania.

Pierwszą był Wydział Personalny i Legalizacji SZP (szef mjr Emil Kumor, ps. „Krzyś"). Przekształcił się on w szeroko rozbudowany Wydział Legalizacji KG AK („Park"), którym kierował ówczesny ppłk Antoni Sanojca („Kortum"). Własne komórki legalizacyjne miały Oddział II KG AK (kierował nią cichociemny por. inż. Stanisław Jankowski, ps. „Agaton"), Kedyw, Delegatura Rządu, a także komórka łączności zagranicznej KG AK, gdzie pracą tą kierował inż. Lesław Neumann („Paweł"), aresztowany przez gestapo w lipcu 1943 r. i zamordowany w Berlinie podczas śledztwa, a pośmiertnie odznaczony Virtuti Militari. Jego następca Feliks Grodzicki („Zdzisław") zginął w kwietniu 1944 r. rozstrzelany na terenie warszawskiego getta wraz ze swym najbliższym współpracownikiem, studentem Politechniki Gdańskiej Tadeuszem Deubelem („Janusz"). I oni też pośmiertnie dostali VM. Komórką legalizacyjną PPR i GL-AL było Biuro Paszportowe, potocznie zwane „paszportówką", którym początkowo kierowała

11

Małgorzata Fornalska, a po jej aresztowaniu — Helena Wolińska.

Każda z takich komórek gromadziła (stale je weryfikując) wzory używanych przez Niemców formularzy i pieczęci, dysponowała fachowcami i odpowiadającą możliwościom danej organizacji bazą materiałowo-techniczną, korzystała z usług wyspecjalizowanych drukarni podziemnych. Szczególnie bogato były pod tym względem wyposażone komórki Armii Krajowej. Miały one nie tylko dosłownie tysiące formularzy i pieczęci, ale również wzory podpisów, całe kolekcje tuszów i atramentów, odpowiednie papiery. Gdy Niemcy zamawiali w „Stadtdruckerei Warschau" potrzebne im blankiety — pewną ilość pracownicy drukarni przekazywali podziemnej legalizacji. Pieczęcie, potrzebne komórkom legalizacyjnym AK, często otrzymywały one z tych samych wytwórni, które wykonywały je dla władz niemieckich.

W efekcie nie było dokumentu, którego by legalizacja AK nie potrafiła precyzyjnie podrobić. Wykonywano tam wszystko. Począwszy od dowodów, zaświadczeń pracy, kartek żywnościowych, kończąc na specjalnych przepustkach granicznych, upoważniających do przekraczania praktycznie każdej granicy w Europie. W przepustki te zaopatrywano kurierów i pracowników wywiadu, idealnie je podrabiając, mimo że składały się one z kilku stron, z których każda miała inny kolor, inne odcienie i papier o innych znakach wodnych. O tym, jak precyzyjna to była robota, niech świadczy, że gdy Niemcy w ważniejszych dokumentach zaczęli celowo robić określone błędy, by w ten sposób przy kontroli odróżnić dokument prawdziwy od sfałszowanego — legalizacja natychmiast na to wpadła i błędy te skrupulatnie powtarzała.

Dla tych, którzy nie musieli rodzić się po raz drugi i uczyć na pamięć swych nowych personaliów — na pierwszy plan wysunęła się walka o to, by wraz z rodziną po prostu nie umrzeć z głodu. Pewnie, że nie odnosiło się to do ogółu społeczeństwa. W lepszej sytuacji była wieś, a i w miastach nie brakło ludzi zasobnych. Ale większość ich mieszkańców znalazła się na dnie nędzy.

12

Przedwojenny złoty z każdym dniem tracił na wartości. Na terenach włączonych do Rzeszy u schyłku r. 1939 w ogóle utracił moc obowiązującego środka płatniczego. W GG w styczniu 1940 r. okupant wycofał z obiegu banknoty 100 i 500-złotowe, nakazując złożyć je do depozytów bankowych. Po ostemplowaniu (napisem: „GG für die besetzten polnischen Gebiete") część z nich przywrócono do obiegu, by już wkrótce całkowicie je unieważnić. Zastąpiły je banknoty emitowane przez Bank Emisyjny w Polsce, zwane potocznie „młynarkami" od nazwiska prezesa tego Banku, Feliksa Młynarskiego, który objął to stanowisko po uprzednim uzyskaniu pisemnej zgody gen. Sikorskiego oraz ówczesnego delegata rządu, Cyryla Ratajskiego. W zamian za banknoty ostemplowane Polacy otrzymywali „młynarki", lecz wymiana była ograniczona początkowo do dwóch banknotów 100-złotowych, później do jednego na osobę. Oczywiście znajdowano wiele furtek, umożliwiających powiększenie wymienianych sum, ale tym, którzy pieniędzy w ogóle nie mieli — a takich była większość — na nic to się zdało.

Ceny rosły w tempie zastraszającym. Mowa o cenach czarno-rynkowych, lecz przecież czarny rynek stanowił główne źródło zaopatrzenia w żywność, gdyż przydziały kartkowe, wprowadzone z początkiem r. 1940, na przeżycie nie wystarczały. Słonina, która w styczniu 1940 r. kosztowała w Warszawie ok. 10 zł za kg (przed wojną 1,60), przed wybuchem Powstania doszła do 600 zł, cena masła z 14 zł za kg (przed wojną 2,70) wzrosła w tym czasie do 500 zł, a chleba razowego z 1,0 zł (0,70) do 60 zł.

Zarobki natomiast stały w miejscu. Lub nawet — w przypadku najwyższych i średnich płac urzędniczych — szły w dół.

„W styczniu 1940 r. — pisze Bogdan Kroll — ustalono je w granicach od 170 do 483 zł miesięcznie. Na początku 1942 r. przeciętna płaca pracownika umysłowego w GG wynosiła 280 zł. W 1944 r. dyrektor Biura Polskiego Komitetu Opiekuńczego w Warszawie zarabiał netto 485 zł, a niższy urzędnik Komitetu — 175 zł. Sprzątaczki zarabiały po 150 zł miesięcznie." *

* Bogdan Kroll Opieka i samopomoc społeczna w Warszawie 1939—1945, Warszawa>l977, s. 85.

13

W październiku 1943 r. przeciętny miesięczny zarobek pracownika umysłowego lub robotnika w GG wystarczał na 10 kg razowego chleba po cenach wolnorynkowych.

Kwitnął — przybierając monstrualne rozmiary — nielegalny handel. Handlowano dosłownie wszystkim: od słoniny do karabinów maszynowych, od chleba do koniaków i szampanów. Okupacyjny czarny rynek, o którym do dziś krążą legendy, był potęgą. Hans Frank określił go jako „niezniszczalny". Jego podstawę stanowił handel artykułami żywnościowymi, dowożonymi do miast z terenów rolniczych. Zajmowali się tym tzw. szmugle-rzy: robotnicy, inteligenci, w dużej mierze kobiety, którzy w ten sposób zarabiali na życie. Był to zarobek trudny i ryzykowny, gdyż Niemcy zarówno w pociągach, jak i na stacjach urządzali na szmuglerów całe obławy, konfiskując im towar. Procederu tego nie byli jednak w stanie ukrócić, nie leżało to zresztą w ich interesie, bo sami ciągnęli z niego spore profity. Ci, których ograbiano z towaru — sprzedawali ostatnią wartościową rzecz, zapożyczali się i znów ruszali w drogę.

Szmuglerzy stanowili różnorodną, ale zwartą i solidarną grupę. Wozili głównie słoninę, rąbankę wieprzową, nabiał, drób. Rolnicy sprzedawali im chętnie, bo płacili ceny kilkakrotnie wyższe od oficjalnych. Zazwyczaj mieli stałych dostawców i odbiorców. Zmęczeni, wymięci całonocną podróżą w zatłoczonym do ostateczności pociągu, dziwacznie przyodziani, dźwigający ciężkie walizki i tobołki — stanowili charakterystyczny element okupacyjnego krajobrazu. Byli bohaterami licznych dowcipów, poświęcano im wiersze, piosenki.

Prócz szmuglerów — tego proletariatu czarnego rynku — miał on swą arystokrację. Jej przedstawiciele nie zajmowali się przewożeniem kilku kilogramów rąbanki. To byli hurtownicy, handlujący całymi wagonami przeróżnych dóbr zagrabionych przez III Rzeszę, a następnie ukradzionych tej Rzeszy przez jej wysokich nieraz funkcjonariuszy, żyjących ponad stan lub przezornie myślących o odpowiednim zaopatrzeniu się na niepewną przyszłość. W rezultacie szły w ręce rekinów czarnego rynku wagony skóry, cukru, pszenicy, tekstyliów, a także wielkie ilości towarów delikatesowych: wina, likierów, kawy, kosmetyków, jedwabi.

14

Czarnorynkowym potentatom nie brakło fantazji. W maju 1943 r. w ciemno kupili w Warszawie od niemieckich strażników zawartość kilku konwojowanych przez nich wagonów. W wagonach, jak się okazało, były żółwie, wiezione z Bułgarii czy Grecji do Rzeszy, gdzie miano je przerobić na konserwy dla wojska. W rezultacie na warszawskich targowiskach i w sklepikach pojawiły się masy żółwi. Przed Bożym Narodzeniem 1942 r. znalazł się tam cały transport drobiu, przeznaczonego dla Wehrmachtu.

Dr Blaschek, szef Biura Prezydialnego Protektora Czech i Moraw, którego w sierpniu 1942 r. wysłano do Warszawy, by sprawdził, co w wieściach krążących o polskim czarnym rynku jest prawdą, a co plotką, umieścił w swym raporcie takie oto dwa przykłady tupetu czarnorynkowych potentatów:

„(...) 2. Pewnego dnia Państwowemu Urzędowi Gospodarki Benzyną zaoferowano kupno 5000 litrów benzyny z handlu po-kątnego. Ten urząd państwowy zbadał cenę, uznał ją za wygórowaną i odmówił z tego powodu kupna. Nie wiadomo jednak, czy w związku z tym podjęto jakieś kroki (...)

3. Na pewnym dworcu skradziono 16 wagonów pszenicy i kiedy ją sprzedano, usiłowano także zarobić na sprzedaży wagonów. Sprawa ta ujawniła się tylko dlatego, że nagle na czarnym rynku oferowano wagony kolejowe" *.

Na gruncie takich i podobnych interesów zaczęła wyrastać warstwa wojennych dorobkiewiczów. Oni byli najbardziej hałaśliwą i rzucającą się w oczy klientelą warszawskiej gastronomii, która rozkwitła bujnie, a oferowała niekiedy — po astronomicznych cenach — najbardziej wykwintne dania i najszlachetniejsze trunki. Łącznie z homarem i łososiem, oryginalną whisky i szampanem.

Dzięki rozkwitowi gastronomii (wg stanu na 1 VIII 1942 miała ona w Warszawie: restauracji i barów — 552, kawiarni — 233, cukierni — 121, nie licząc setek owocarni, paszteciarni itp.) zdołało utrzymać się przy życiu wielu wartościowych ludzi, którym

_\

* „Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce", r. 1965, t. XV.

15

 

 

wojna uniemożliwiła pracę w ich zawodzie: aktorów, muzyków, plastyków, dziennikarzy. Już późną jesienią 1939 r. jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać kawiarnie, prowadzone przez reprezentantów wymienionych środowisk. Największą popularnością cieszyły się te, które prowadzili znani aktorzy. Łatwo to zrozumieć: w niektórych można było zobaczyć — i być obsłużonym, co wielu snobów przyciągało — przez gwiazdy polskiego filmu i teatru. W kawiarni „U Aktorek" na rogu Piusa XI (dziś Piękna) i Al. Ujazdowskich pracowali jako kelnerzy: Elżbieta Barszczewska, Mieczysława Ćwiklińska, Maria Gorczyńska, Zofia Lin-dorfówna, Karolina Lubieńska, Janina Romanówna, Alina Żeli-ska, Ewa Bandrowska-Turska, Jan Kreczmar, Jerzy Leszczyński, Janusz Warnecki, Marian Wyrzykowski; „Pod Znachorem" na ul. Boduena — Karol Adwentowicz, Wojciech Brydziński, Emil Chaberski, Kazimierz Junosza-Stępowski, w „Gospodzie Sportowców" na Jasnej — Jadwiga Jędrzejowska, Maria Kwaśniewska, Janusz Kusociński, Ignacy Tłoczyński.

Kawiarnie rychło stały się — za sprawą muzyków — ośrodkami życia kulturalnego. Koncertowały w nich, prezentując repertuar poważny i rozrywkowy, znane zespoły i znani soliści. W „Sztuce i Modzie" (znanej jako SiM) przy Królewskiej, prowadzonej przez Mariusza Maszyńskiego, występowali m.in. Maryla Karwowska, Barbara Kostrzewska, Mira Zimińska, Lesław Finze, Jerzy Lefeld, Witold Lutosławski, Andrzej Panufnik, Janusz Popławski, Michał Szopski; w „Café Frascati" przy pl. Trzech Krzyży i w „Małej Ziemiańskiej" przy Mazowieckiej — chór Dana; w „Gastronomii" przy Nowym Świecie — orkiestra kameralna pod batutą Zygmunta Latoszewskiego z udziałem Adama Didura; u K. Dakowskiego — orkiestra pod dyrekcją Waleriana Bierdiajewa; w kierowanym przez prof. Bolesława Woyto-wicza „Domu Sztuki" przy Nowym Świecie — Maria i Kazimierz Wiłkomirscy, Alina Bolechowska, Ewa Bandrowska-Turska, Ada Sari, Eugenia Umińska, Zbigniew Drzewiecki, Jan Ekier, Roman. Jasiński; w kilku — Mieczysław Fogg; w „Bodedze" przy Nowym Świecie i innych — zespół jazzowy George'a Scotta.

Polska Podziemna inicjatywy te obserwowała z baczną uwagą, ale raczej życzliwie. Cieszyły się one również akceptacją

16

 

opinii publicznej. Z wyjątkiem (lecz dopiero od r. 1941) kawiarni Lardellego przy rogu Polnej i Mokotowskiej, a to ze względu na osobę dyrygenta Adama Dołżyckiego, który płaszczył się przed Niemcami, a następnie przyjął ukraińską kennkartę. Wtedy został skazany na karę infamii, ogłoszono też bojkot prowadzonych przez niego koncertów. Ujęty po wybuchu Powstania — pracował przy usuwaniu gruzów z Elektrowni.

Diametralnie inny był stosunek podziemia i ogromnej większości warszawiaków do istniejących od wiosny 1940 r. teatrzyków i scenek rewiowych, otwieranych za zezwoleniem, a niekiedy nawet z inspiracji hitlerowskiego Urzędu Propagandy. Było ich kilkanaście, najbardziej znane to: „Komedia", „Złoty Ul", „Jar-Rozmaitości", „Niebieski Motyl", „Maska", „Bohema", „Nowości". Właścicielami ich byli reichs- i Volksdeutsche lub Polacy powiązani w jakiś sposób z Niemcami.

Repertuar stanowiły z reguły trywialne składanki o charakterze półpornograficznym. Tytuły tych programów były adekwatne do ich treści. Oto kilka z brzegu: Wesoły harem, Sto procent pieprzu, Ząb, zupa, dąb, Jak należy całować, Kochajmy dziewczęta, Kupa rozkoszy za parę groszy, Szał ciał, Miłostki jesienne, Cacko z dziurką, Od Falenicy do Gwadelupy, Jedna baba drugiej babie..., Tylko dla dorosłych, Czy pani lubi bez, Szukamy pie-przyka, Proszę zachodzić, Wesoły ogonek, Pod figowym listkiem, Solone, pieprzone. *

Większość polskiego aktorstwa scenki te bojkotowała, niemniej pewna grupa produkowała się na nich, co okryło ją niesławą, a po wojnie niektórym (ale nie wszystkim) aktorom przysporzyło sporo kłopotów. Tylko więc częściowo sprawdziły się słowa publicysty „Biuletynu Informacyjnego", który u schyłku r. 1941 pisał:

„W wyzwolonej ojczyźnie teatrzyki i scenki warszawskie oraz ludzie z nimi współpracujący nie doczekają się chlubnych wspomnień".

* Toniasz Szarota Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Warszawa 1979, s. 310—318.

17

A

Nie czekano zresztą dnia wyzwolenia, by największych gorliwców przywołać do porządku. 13 V 1944 decyzją KWP, podczas próby generalnej w teatrzyku „Maska", wykonano karę chłosty oraz ostrzyżenia głowy na dyrektorze teatru „Komedia", Józefie Grodnickim, i kierowniku artystycznym „Maski", Witoldzie Zdzitowieckim. Z odczytanego im orzeczenia delikwenci dowiedzieli się, .że zostali ukarani za „wyrządzanie szkody polskiemu życiu kulturalnemu" oraz za „zachowanie, ubliżające godności obywatelskiej i artystycznej aktorów polskich". Skazany na tę samą karę Tymoteusz Ortym, mimo że wówczas jej uniknął, gdy dowiedział się o wykonaniu wyroku na jego kolegach, tytułem ekspiacji ostrzygł się sam. W podobny sposób ukarano kilku innych aktorów, których nazwiska pomińmy.

Z tymi, którzy znacznie więcej mieli na sumieniu — rozprawiano się bardziej radykalnie. 25 V 1944 żołnierze AK wykonali wyrok śmierci na współpracowniku hitlerowskiego Wydziału Propagandy, Zygmuncie Ipohorskim-Lenkiewiczu. Zastrzelony on został na ul. Senatorskiej, gdy w towarzystwie jednej z aktorek wychodził z teatrzyku „Jar", w którym był kierownikiem artystycznym.

Paru innym renegatom udało się umknąć. Był wśród nich znany przed wojną aktor filmowy Bogusław Samborski, który zhańbił się grą w zrealizowanym na początku okupacji antypolskim paszkwilu Heimkehr i w obawie przed karą ze strony Polski Walczącej wyjechał do Wiednia, gdzie jako Gottlieb Sambor występował w hitlerowskich filmach (po wojnie znalazł się w Ameryce Południowej).

Gwoli prawdy trzeba jednak dodać, że wśród gwiazdorów owych scenek byli i tacy, którzy później, walcząc z bronią w ręku, własną krwią próbowali zmyć swe okupacyjne plamy. M.in. jako żołnierz Powstania Warszawskiego poległ Józef Orwid, jeden z filarów licencjonowanych przez Niemców teatrzyków. Niektórzy czynnie działali w konspiracji, jak znany aktor podchorąży AK Zbigniew Rakowiecki, który w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. zginął na Ochocie, zamordowany przez żołdaków z RONA.

Teatrzyki pustką nie świeciły. Podobnie jak warszawskie kina,

18

wyświetlające najgorsze niemieckie kicze, okraszone kilkoma pośledniejszymi filmami polskimi z lat międzywojennych, i to mimo hasła podziemia: „Tylko świnie siedzą w kinie", uzupełnionego drugim członem: „Co bogatsze — w teatrze".

Byli bowiem wśród nieco lepiej sytuowanych mieszkańców Warszawy oraz przyjezdnych i tacy, dla których dotkliwy głód rozrywki okazał się silniejszy niż nakaz bojkotu imprez serwowanych polskiemu społeczeństwu na zlecenie okupanta. Taka jest prawda i nie ma powodu, by ją zamazywać.

W Warszawie istniało od października 1940 r. do lipca 1944 r. kasyno gry, przeznaczone dla Polaków. Prowadzone przez przedsiębiorstwo z Wiednia, mieściło się przy al. Szucha, w pobliżu siedziby gestapo, w gmachu dawnego oficerskiego kasyna garnizonowego. Jego personel stanowili w większości agenci różnych hitlerowskich służb, a klientelę — okupacyjni dorobkiewicze, hochsztaplerzy, nałogowi hazardziści. A także — penetrujący kasyno ludzie podziemia, które mając wśród personelu swe wtyczki, szybko rozszyfrowało, że ta szulernia ma nie tylko deprawować Polaków, lecz jest również placówką hitlerowskiego kontrwywiadu.

Prasa podziemna wszystkich odcieni ostro piętnowała bywalców kasyna, ogłaszała ich nazwiska, wzywała do jego bojkotu. Identyczny był stosunek szerokiej opinii publicznej, co m.in. znalazło wyraz w stanowisku RGO i PCK, które odmówiły przyjmowania na swą działalność części uzyskiwanego przez kasyno dochodu, odważnie motywując to Niemcom tym, że są to pieniądze „ze źródeł, z punktu widzenia polskiej opinii, niemoralnych". Żeby dla mieszkańców Warszawy sprawę całkowicie wyjaśnić — 19 V 1942 członkowie organizacji Polscy Socjaliści, Halina Karin-Dębnicka i Tadeusz Koral, podłożyli w kasynie pięcioki-logramowy ładunek trotylu. W wyniku eksplozji kilkanaście osób zostało ciężko rannych, a lokal uległ takim zniszczeniom, że kasyno na dłuższy czas zawiesiło działalność.

„Należy ubolewać — komentował to wydarzenie «Biuletyn Informacyjny» — że męty i kanalie spośród naszego narodu zmuszają, Polskę Podziemną do tak ostrych lekcji zachowania obywatelskiego."

19

)

Ale to wszystko — restauracje z homarami i koniakiem, teatrzyki, przeróżne variété, czy (choć tego w jednym szeregu nie powinno się stawiać) ruletka i bakarat na Szucha — stanowiło płytką, aczkolwiek wyraźnie widoczną warstewkę, pod którą rozciągał się ocean okupacyjnej nędzy. Dlatego prasa konspiracyjna, z „Biuletynem Informacyjnym" na czele, z goryczą i oburzeniem pisała o krociowych rachunkach płaconych w knajpach, o obżarstwie i pijatykach, odbywających się wówczas, gdy ludzie na ulicach marli z głodu. Bo i takie wypadki w Warszawie się zdarzały. Nie tylko za murami getta.

Najcięższy był los inteligencji. Twórcy kultury, ludzie nauki, przedstawiciele niektórych wolnych zawodów, nauczyciele, dziennikarze, urzędnicy państwowi, rodziny oficerów, wszyscy oni — i wielu, wielu innych — nagle pozbawieni źródła utrzymania, początkowo w ogóle nie mogli się odnaleźć. Żyli z wyprzedaży własnego dobytku, próbowali — raczej bez powodzenia — handlu, podejmowali każdą uczciwą pracę, która dać im mogła parę złotych. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Włodzimierz Antoniewicz, pracujący jako palacz c. o. w jednej ze szkół — nieźle egzemplifikuje ówczesne położenie tej grupy. Dopiero później zaczęli oni znajdować jakieś punkty zaczepienia: w różnych pionach podziemia, w instytucjach miejskich, samorządowych i opiekuńczych, w tajnym szkolnictwie, w „Społem". Ale mimo wszystko do końca okupacji duża część inteligencji przymierała w całym znaczeniu tego słowa — głodem.

Los swój znosiła inteligencja z godnością. Jesienią 1941 r. jedno z podziemnych pism zamieściło taki oto dowcip: Młoda dziewczyna przynosi obiad żebrakowi siedzącemu pod kościołem. Żebrak zjada część, owija garnek papierem, oddaje go dziewczynie i mówi: — A teraz niech no Agata zaniesie obiad pani. Siedzi pod kapucynami! Krzywdził ten dowcip warszawskich inteligentów, bo ręki po jałmużnę nigdy nie wyciągali, ale plastycznie oddaje ich sytuację.

Niewiele lepsze było położenie klasy robotniczej. W wyniku demontażu i wywiezienia do Rzeszy urządzeń wielu zakładów

20

przemysłowych duża jej część straciła pracę, zajęła się szmuglem, szukała kawałka chleba na wsi. W większości fabryk, które produkcję wznowiły, czas pracy przedłużono do 10 godzin dziennie. A nawet 11—12. Zarobki na ogół niewiele różniły się od przedwojennych, do dawnych stawek dodawano 10 proc. „dodatku wojennego". Niektóre załogi otrzymywały tzw. deputaty: chleb, marmoladę, kawę zbożową, ziemniaki, wyjątkowo — 200—300 kg węgla rocznie, częściej — ćwierć lub pół litra wódki. W zakładach, wytwarzających na potrzeby przemysłu zbrojeniowego, warunki pracy były katorżnicze, a reżym — policyjny. Przy niektórych istniały areszty, gdzie za spóźnienie zamykano na noc. Bicie robotników było na porządku dziennym.

Kilkakrotnie robotnicy Warszawy, doprowadzeni do ostateczności, sięgali po broń strajkową. Jako pierwsi uczynili to pracownicy warsztatów tramwajowych przy ul. Młynarskiej, którzy porzucili pracę rankiem 13 XII 1940. Natychmiast przybyło gestapo, które po aresztowaniu polskiego kierownictwa zakładów i czterech delegatów załogi zagroziło strajkującym, że jeśli w ciągu 10 minut nie wrócą do pracy, to co czwarty zostanie rozstrzelany. Strajk się załamał.

W podobny sposób Niemcy stłumili kilka innych prób protestu przeciw głodowym zarobkom i nieludzkim warunkom pracy. Zanotowano jednak dwa wypadki strajków udanych: wiosną 1943 r. w Państwowych Zakładach Tele- i Radiotechnicznych (zwanych „Dzwonkowa") na Grochowie i w Fabryce Karabinów przy ul. Dworskiej, gdzie robotnicy wywalczyli nieznaczną poprawę zarobków, lepsze obiady w stołówkach, podwyższenie deputatów. Ale były to sukcesy sporadyczne i broni strajkowej na większą skalę nigdy w czasie okupacji nie uruchomiono. Zbyt drogo strajkujący musieliby za to zapłacić.

Zupełnie inaczej, zwłaszcza w pierwszym okresie wojny, wyglądało w GG położenie ludności rolniczej. Obciążenie, jakim były dla niej niewielkie jeszcze wówczas kontyngenty — rekompensował z naddatkiem gwałtowny wzrost cen artykułów żywnościowych, z których zbytem nie mieli chłopi najmniejszego kłopotu, gdyż szmuglerzy przyjeżdżali na miejsce, przywozili to, czego rolnik żądał, płacili ceny, jakie wyznaczał. Czas martyrologii

21

polskiej wsi, rabunków i rekwizycji, pacyfikacji i zbiorowych mordów miał dopiero nadejść, aczkolwiek jego zapowiedzi już zdążyły się pojawić. Jeszcze w toku działań wojennych 1939 r. i później, wiosną 1940 r., na terenach, gdzie działał mjr „Hubal".

Ogólnie jednak biorąc, aż do dnia wyzwolenia w miastach było ciężej. Dlatego z myślą o najbardziej potrzebujących mieszkańcach zaczęto organizować pomoc od chwili wybuchu wojny. Wkrótce została ona szeroko rozbudowana, wytworzyła własne struktury, w jej orbicie znalazły się setki tysięcy ludzi.

Szczególnie duże zasługi w tej pracy ma Stołeczny Komitet Samopomocy Społecznej, utworzony w Warszawie we wrześniu

1939              r., na którego czele stał jeden z najstarszych działaczy PPS, bliski współpracownik Józefa Piłsudskiego, senator Artur Śliwiński. W pierwszym okresie okupacji SKSS rozwijał szeroką i żywą działalność. Ze względu na to, że w jego władzach zasiadali czołowi działacze formującego się podziemia oraz na charakter tej działalności, bynajmniej nie ograniczonej do akcji charytatywnej, lecz wkraczającej również w sferę polityczną, a przy tym usiłującej zachować pełną suwerenność — Polacy widzieli w SKSS kontynuatora instytucji Państwa Polskiego, a Niemcy — ośrodek, pretendujący do kierowniczej roli w społeczeństwie. To przesądziło los Komitetu, a przypieczętowała go udzielona Niemcom wiosną

1940              r. odmowa wydania przez SKSS odezwy, obliczonej na pacyfikację nastrojów.

Z dniem 31 III 1940 SKSS został zlikwidowany, a jego zadania i majątek przejęła Rada Opiekuńcza Miejska, później na życzenie Niemców przemianowana na Polski Komitet Opiekuńczy w Warszawie. Prezesem ROM (PKO) był Janusz Machnicki. Stanowiła ona agendę Rady Głównej Opiekuńczej, wzorowanej na organizacji charytatywnej o tej samej nazwie, istniejącej w latach I wojny światowej. RGO powstała z inicjatywy grona działaczy społecznych za zgodą Niemców w lutym 1940 r. w Warszawie, ale już w maju jej władze naczelne przeniosły się do Krakowa, gdzie miał swą siedzibę „rząd" GG. Na czele RGO stał Adam hr. Ro-nikier, po nim Konstanty Tchórznicki.

Generalny gubernator Hans Frank wiązał z powstaniem RGO określone nadzieje polityczne. Przyjmował kilkakrotnie jej człon-

22

ków, pozorując troskę o los ludności polskiej. Był gotów nadać RGO pewną rolę polityczną, czyniąc z niej namiastkę polskiego samorządu, w zamian jednak żądał, by użyła ona swych wpływów dla rozbrojenia podziemia. Członkowie RGO wymijająco — bo nie chcieli utracić możliwości legalnego prowadzenia tej tak bardzo społeczeństwu potrzebnej działalności — lecz stanowczo odrzucali te oferty. Do starcia doszło w październiku 1943 r.,; kiedy to w przeddzień czwartej rocznicy proklamowania GG Frank postanowił urządzić na Wawelu uroczyste dożynki i oudział w nich, połączony z popierającym Franka wystąpieniem, zwrócił się do prezesa RGO, Ronikiera. Ten, wsparty przez innych członków Rady, odmówił. Przypadek zrządził, że w dniu, w którym Ronikier udał się do „rządu" GG, by o tym zakomunikować, w Krakowie odbyła się publiczna egzekucja. Prezes RGO ze wzburzeniem oświadczył rozmawiającemu z nim urzędnikowi, że w sytuacji, gdy Niemcy rozstrzeliwują i wieszają niewinnych Polaków, on w dożynkach uczestniczyć nie może i prosił go, by przekazał to Frankowi. Reakcja Franka była natychmiastowa: zwolnił Ronikiera ze wszystkich funkcji w RGO i polecił zamknąć go do więzienia, w którym Ronikier spędził kilka miesięcy. Inne próby nakłonienia RGO do kolaboracji też spaliły na panewce.

W sumie dziś działalność tej instytucji ocenia się pozytywnie, choć to, że RGO była organizacją legalną, funkcjonującą za zgodą okupanta, rzuciło na nią cień, którego przez wiele powojennych lat nie mogła się pozbyć.

RGO prowadziła szereg zakładów dobroczynnych, schronisk, stołówek, kuchni, akcję dożywiania dzieci w szkołach, śpieszyła z pomocą wysiedlonym, najbardziej potrzebującym udzielała zapomóg pieniężnych, zaopatrywała ich w żywność i odzież, przekazywała paczki do obozów koncentracyjnych i więzień, podejmowała wiele — na ogół zresztą daremnych — interwencji w obronie swych podopiecznych. Środki na te cele pochodziły przede wszystkim z ofiarności społeczeństwa, z niewielkich dotacji „rządu" GG, a także od Delegatury. Rozmiarów tej różnorodnej pomocy nawet w przybliżeniu nie da się określić, wiadomo tylko, że liczba osób, które stale z niej korzystały, sięgała miliona.

RGO dobrze więc zapisała się w pamięci społeczeństwa, mimo

23

że okupant ciągle ograniczał jej działalność. Stanowiła największy człon ogólnonarodowego frontu ludzkiej solidarności, który setkom tysięcy Polaków umożliwił, lub choćby tylko ułatwił, przetrwanie okupacyjnego piekła. Jej główną siłę stanowił patriotyczny aktyw społeczny, gdyż ogromna większość spośród ok. 15 tys. pracowników RGO, zatrudnionych w powiatowych i miejskich komitetach opiekuńczych, żadnego wynagrodzenia nie pobierała. Dla wielu z nich jedynym wynagrodzeniem było aresztowanie i zsyłka do obozów koncentracyjnych.

Drugim ogniwem tego frontu był Polski Czerwony Krzyż, kierowany w latach okupacji przez Marię hr. Tarnowską i W. La-cherta. Mimo dotkliwych restrykcji, jakie dotknęły PCK (całkowita likwidacja na terenach wcielonych do Rzeszy, kontakt z Międzynarodowym Czerwo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin