Antoni Marczyński - Przygoda w Biarritz.pdf

(510 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Antoni Marczyński
PRZYGODA W BIARRITZ
Spis treści
1. Niesamowita przygoda
2. Dwie niespodzianki
3. Ogromny pożar
4. Podejrzenia
5. Ważne odkrycie
6. Nowa zagadka
7. Nieboszczyk zwiał!
8. Nagły przestrach
9. Notatka nr 3
10. Hipoteza nader śmiała
11. To nekrofil!
12. Chusteczka
13. Straszna noc
14. Pocisk w zupie
15. Makabryczne zajęcie
16. Katastrofa
17. Pułapka
Tekst wg wydania z 1942 r.
Na okładce Hotel du Palais w Biarritz.
883085225.001.png 883085225.002.png 883085225.003.png 883085225.004.png
 
ROZDZIAŁ I
NIESAMOWITA PRZYGODA
Młodzi mężczyźni spoglądali na Michała z wzrastającą niechęcią. Dopiero co przyjechał
na urlop, a już oczarował wszystkie dziewczyny. Zmężniał w ciągu tych sześciu lat włóczęgi po
oceanach, wyprzystojniał, nauczył się grać na gitarze hawajskiej, ale chyba najwięcej podbijały
serca niewieście jego nadzwyczajne przygody w egzotycznych krajach, o których umiał
opowiadać mistrzowsko.
— Łże szelma, aż uszy mi puchną — warknął w pewnej chwili listonosz Filip, miejscowy
donżuan. Chcąc odwrócić uwagę obecnych od urodziwego marynarza zaproponował, by
wyruszyć gremialnie pod hotel Palais , gdzie dzisiejszej nocy, podczas balu ma się odbyć wybór
tegorocznej królowej piękności.
— Was tam przecież nie wpuszczą, to zabawa dla burżujów — wtrąciła szybko ciotka
Michała, właścicielka kawiarni i hoteliku Pod srebrną kotwicą . Przyjazdowi siostrzeńca
zawdzięczała to, że jej lokal stał się znowu najpopularniejszą knajpką na przedmieściu, czuwała
więc nad tym, by jak najdłużej korzystać z chwilowej koniunktury. — Michasiu, zagraj nam coś
murzyńskiego...
Michał wolał jednak opowiadać. Właśnie przyszła kolej na jakąś straszliwą historię z
duchami, które dzielny junak także rozgromił, ...jak twierdził.
— Znałem gościa równie odważnego — Filip uśmiechnął się wzgardliwie — też cuda
opowiadał, ale pod wieczór bał się przejść koło cmentarza.
Wyniknęła z tego sprzeczka, aż w końcu Michał, podrażniony docinkami Filipa,
oświadczył wszem wobec, że nie boi się niczego, i gotów jest każdej chwili pójść na cmentarz.
— Ano, to zróbmy próbę zaraz!... Ale jak udowodnisz, żeś był tam, a nie w jakiej innej
knajpie? Powinieneś stamtąd coś przynieść. Hm, tylko co...
Nad tym głowili się przez chwilę, wreszcie listonosz zaproponował, by Michał odciął
kawałek wstęgi z wieńca, jaki złożono na trumnę Teodora Bretona, który zmarł wczoraj. Nie
pochowano go więc jeszcze, leży na katafalku w kaplicy cmentarnej... Tu listonosz spojrzał
zwycięsko na marynarza.
— Tak, tak; wejść w nocy do tej kaplicy, to trudniejszy kawałek, co? Jeśli się boisz...
— Kto, ja?! — Michał wychylił duszkiem szklaneczkę koniaku i ruszył ku drzwiom. Na
próżno starsi perswadowali, na próżno błagały go dziewczęta. Przyjął na drogę tylko paczkę
papierosów oraz pudełko zapałek, i wyszedł. Ciotka Zuzanna zaczęła płakać i na przemian grozić
listonoszowi:
— Każę cię aresztować, jeżeli Michasiowi stanie się coś złego!
— Nic mu nie będzie — odburknął Filip — on tam nawet nie dojdzie.
Na to najwięcej liczono, gdyż Michał wlał dziś w siebie imponujące ilości alkoholu. Już
kiedy szedł ku drzwiom, zataczał się i rozpaczliwie balansował rękami, żeby utrzymać
równowagę. Cóż dopiero będzie na ulicy, gdy go świeże powietrze owionie i „rozmarzy”. A do
cmentarza stąd przeszło pół kilometra!
— Nie ujdzie ani stu kroków — twierdził Filip — i zwali się do rowu.
Wbrew tym przypuszczeniom, Michał dotarł do cmentarza, przelazł przez mur i usiadł na
jakimś niskim grobowcu, by trochę odpocząć, Różnie różni reagują na alkohol; jedni płaczą,
drudzy robią burdy, inni znów szybko zasypiają, i do tej kategorii należał Michał. Trzymał się
jako tako dopóki szedł, lecz teraz ogarnęła go od razu nieprzezwyciężona ociężałość. Położył się
na wznak na kamiennej płycie.
— Przecież nie zasnę, mowy nie ma! — wymamrotał. Po chwili zapomniał już, gdzie jest,
wydało mu się, że leży na pokładzie okrętu. Patrząc na niebo, po którym wiatr pędził stada
chmur, zastanawiał się, czy będzie sztorm tej nocy.
— Tu zostać nie mogę, fala by mnie zmyła za burtę. Trza zejść do kubrykuuuaaa —
ziewnął serdecznie i... zasnął.
Obudził się z okropnym kociokwikiem, zziębnięty, obolały i udręczony koszmarnymi
snami, których urywki jeszcze mu się plątały w pamięci. Postękując, usiadł i zaczął się rozglądać
ze zdumieniem; jak okiem sięgnąć ciągnęły się maleńkie domki umarłych i krzyże... krzyże...
krzyże.
— Cmentarz! Rany boskie, skąd ja się tu wziąłem?!
Kilka minut upłynęło, zanim znalazł odpowiedź na to pytanie, zanim rozpierzchłe myśli i
wspomnienia powiązały się w jeden łańcuch. Więc przypomniał sobie, co zaszło w kawiarni Pod
srebrną kotwicą , i potem... Teraz, gdy już z grubsza wytrzeźwiał, miał niekłamaną ochotę
drapnąć stąd co prędzej, ale obawa przed drwinami listonosza, przed, co gorsza, ośmieszeniem
się w oczach wszystkich dziewcząt przeważyła strach i skrupuły.
— Muszę przynieść to, czego Filip żądał — mruknął i bez zbytniego zapału poszedł
szukać kaplicy cmentarnej.
Wiodła do niej główna aleja, wysadzana różnymi odmianami cyprysów. Cienie tych
pięknych, a smutnych drzew chwiały się za każdym podmuchem wiatru, powiększając
niesamowitość nastroju w posępnym mieście umarłych.
— I ja tu mogłem zasnąć?! — Michał wzdrygnął się. — Musiałem być pijany jak
Holender z Borneo... Ale, nie ma złego, co by na dobre nie wyszło; teraz księżyc świeci aż miło,
a przedtem człek własnej ręki nie widział...
Wtem... przystanął. Jakiś człowiek siedział sztywno na progu kaplicy, oparty plecami o
jedno skrzydło jej drzwi, a lewym ramieniem o ich futrynę. Jego ręce zwisały bezwładnie, jego
nogi były prosto wyciągnięte przed siebie.
— Grabarz? — Michał zszedł w bok z alei i -zaczął się ostrożnie skradać od drzewa do
drzewa, z wzrokiem utkwionym w tamtego. Nagle.. zdrętwiał z przerażenia.
— Teodor Breton! — wyszeptał. Poznał go, chociaż widział go po raz ostatni sześć lat
temu, gdy stąd odjeżdżał. Tak, to był stary Breton, ten, który zmarł wczoraj. Z wieńca, jaki mu
złożono na trumnę miał Michał odciąć kawałek wstęgi, by udowodnić równie jak on sam
niedowarzonym młokosom, że był tej nocy na cmentarzu. I teraz, gdy stanął niemal u celu
pijackiej eskapady, spotykała go taka makabryczna niespodzianka, że nieboszczyk siedział na
progu kaplicy. Jak gdyby mu chciał bronić wstępu do niej. Jak gdyby go chciał przerazić i wbić
mu w pamięć, że wara zakłócać spokój tym, którzy odeszli na zawsze.
Jakiś zegar wieżowy zaczął wybijać godzinę. Michał naliczył dwanaście uderzeń.
— Północ. Godzina duchów! — przemknęło mu przez myśl, i w tej samej chwili z
niemiłym szczękiem ugięła się klamka drzwi kaplicy, po czym ich lewe skrzydło zaczęło się
powoli odchylać.
— O Boże! — Trwoga, obłędna trwoga przygwoździła Michała do miejsca, w którym
stanął przed minutą. A może przed godziną?... Z sercem ściśniętym kleszczami przerażenia
patrzał jak urzeczony, w rozszerzającą się powoli szparę drzwi.
— Boże, przebacz mi, bądź miłościw — szeptał, ściskając oburącz pień tui, gdyż nogi
ugięły się pod nim.
Wiatr zawył mocniej, zaczęło się szybko ściemniać. W chwili, gdy w otwartych już
drzwiach kaplicy cmentarnej stanęła jakaś wysoka postać, żeglujący w przestworzach obłok
zasłonił całkowicie srebrną latarnię niebios. Nieprzebite mroki spowiły ziemię.
Michał zaczerpnął w płuca potężny haust powietrza, starał się oddychać głęboko, powoli,
w równych od stęp ach. Chciał w ten sposób uspokoić oszalały rytm serca i przywrócić
bezwładnym nogom sprężystość potrzebną do ucieczki. Ale na razie jeszcze tkwił poza
rozłożystą tują, jeszcze nie miał siły, nie mógł oderwać stóp, które jakby przyrosły do ziemi.
Wtem.. poprzez wichru poświsty i denerwujące szmery zeszłorocznych liści, które wiatr
zamiatał... posłyszał odgłosy kroków. Ktoś szedł powoli w tę stronę.
— Dwóch? — Tak, dwóch, dwie pary nóg, ale czy ludzkich? Może jakiś czworonóg?
Nie, nie, skąd by się wziął na cmentarzu. A może jakaś apokaliptyczna bestia?!... Niesamowite,
niewidzialne w ciemnościach stworzenie stąpało ciężko niczym perszeron. Z donośnym sapaniem
minęło kryjówkę Michała, który ze strachu oddech wstrzymał na chwilę. A zaledwie ją minęło,
gdzieś w głębi cmentarza rozległ się przeraźliwy gwizd. Na ten znak potwór przystanął,
zabełkotał coś niewyraźnie i zaczął się oddalać biegiem.
Michał odetchnął z ulgą, sądząc, że na tym się skończyły jego dzisiejsze przygody. Kiedy
kroki umilkły, wysunął się spoza drzewa. Postanowił sobie już przed chwilą, że da za wygraną;
niech się Filip natrząsa z niego, ile chce, niech diabli wezmą aureolę nieustraszonego junactwa,
lepsze to po stokroć, niż jedna minuta takiej grozy, jaką on tu przeżywał, Bóg wie, jak długo.
— Za żadne skarby tam nie pójdę! — Tam , odnosiło się do kaplicy cmentarnej, na której
progu siedział Teodor Breton. Widział go przecież, dopóki cmentarz tonął w poświacie miesiąca.
Obejrzał się, spojrzał raz jeszcze w tym kierunku, ale obecnie nie zobaczył nawet
konturów kaplicy, od której dzieliło go najwyżej piętnaście kroków. Było zbyt ciemno, i nie
zanosiło się na to, żeby w ciągu najbliższych minut księżyc zdołał znów przedrzeć grubą płachtę
chmur. Było ciemno przeklęcie!
— Mam zapałki — przypomniał sobie, brnąc na oślep w mrokach i potykając się co krok.
Przystanął, wsunął dłoń do kieszeni, ale w tej samej chwili wiatr zadął silniej i cisnął mu w twarz
garść śmieci. A potem coś miękkiego przylgnęło mu do policzka. Wrzasnął z przestrachu,
instynktownie wyciągnął rękę i złapał skrawek delikatnej tkaniny, przepojonej odurzającymi
perfumami.
— Ki diabeł, damska chusteczka?!
Odgadł trafnie. To, co ściskał w dłoni było istotnie batystową chusteczką, obszytą
koronką. Schował ją do kieszeni, „na pamiątkę”, nie przeczuwając, że ta „pachnąca szmatka”
będzie niebawem... lecz po cóż uprzedzać wypadki.
Michał ruszył w dalszą drogę. Szedł pod wiatr i wyciągniętą ręką muskał gałązki
cyprysów, aby nie zboczyć z alei.
— Dzięki Bogu, że już po wszystkim — odsapnął — żeby tylko... — dalsze słowa
skonały mu w krtani, gdyż nagle huknęło coś za nim tak ogłuszająco, jak gdyby piorun uderzył w
kaplicę cmentarną.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin