Zygmunt Zeydler-Zborowski:
ZA DUŻO KOBIET:
WIELKI SEN 2010
Redaktor serii
Grzegorz CIELECKI
Projekt okładki i logo serii
Rafał BARTLET
Skład
Marek MALINOWSKI
Redakcja techniczna
Anna LEWANDOWSKA
Korekta
Aleksandra BIŁY
© Bimali HORSKA
ISBN 978-83-62391-00-4
Wydawnictwo WIELKI SEN
Al. Jana Pawła II 65/90, 01-038 Warszawa
tel. 0-502-322-705
www.klubmord.com, prezesikl3@wp.pl
Rozdział I
Przytuliła się do jego pleców.
- Dlaczego tak pędzisz? Dokąd się tak spieszysz? Mo-
żemy tutaj rozłożyć obozowisko.
Zwolnił i zjechał na wąską leśną drogę. Ustawił motor
pod sosną i zdjął kask. Nagrzane powietrze pachniało ży-
wicą. Słońce przez liście młodych brzóz zraszało swym
złotym deszczem trawy i mchy.
- Jak tu pięknie - powiedziała cicho. - Cudownie.
Ubóstwiam las w takie słoneczne, letnie popołudnie.
Zabrał się do odwiązywania z bagażnika torby z zapa-
sami żywności, a Anka wyruszyła na poszukiwanie jagód.
- Jezus Maria!
Rzucił torbę i pobiegł za dziewczyną.
- Co się stało?
- Patrz! Tam..! Tam..!
Leżał wśród gęstych krzaków paproci. W pierwszej
chwili można go było nie dostrzec, gdyby nie sterczące
brązowe buty, starannie wyczyszczone.
- Pijany?
- Coś ty, Romek? Nie żyje. Nie widzisz? To trup.
- Chodź. Zmywamy się stąd. Chodź, chodź, nie gap się.
- Co masz zamiar zrobić?
- Wracamy do Warszawy. Odechciało mi się tej całej
wycieczki.
- Musimy zawiadomić milicję.
- Jeszcze czego. Żeby powiedzieli, że ja go ciućknąłem.
- Skąd wiesz, że ktoś go zamordował? Może serce.
- Jakie serce? Nie widzisz krwi?
Anka podeszła bliżej.
- Rzeczywiście. Krew. Chyba nożem.
No, chodźże już. Nie mamy tu nic do roboty.
Energicznie potrząsnęła głową.
5
I
- Nie, Romek. Nie możemy tak tego zostawić. Musimy
zawiadomić milicję.
- Koniecznie chcesz się w to pakować? Czy ty sobie wy-
obrażasz ile będziemy mieli przykrości, ile czasu stracimy
na różne przesłuchania?
- Chyba nie boisz się milicji?
- Oszalałaś? Nikogo się nie boję. Nie chcę tylko mieć
kłopotów. Leżał w tych krzakach, a że my zupełnie przy-
padkowo... Wracajmy i w ogóle przestańmy o tym myśleć.
Co nas to wreszcie obchodzi? Facetowi już nie pomożemy,
a sami wpakujemy się w paskudną historię.
- Nie, Romek. Tak nie można. W każdym razie ja się
absolutnie na to nie zgadzam. Jeżeli ty nie zawiadomisz
milicji, to ja to zrobię. A wtedy twoja sytuacja będzie tro-
chę głupia. Jak ci się zdaje?
Niechętnie wzruszył ramionami.
- No dobra już, dobra. Jak tak koniecznie chcesz, to je-
dziemy na milicję.
*
Porucznik Kozera od niedawna pracował w Wydziale
Zabójstw i czekał na okazję, żeby móc się wykazać swoją
wiedzą fachową, zdobytą na kilkuletnich studiach.
Z ogromnym też zapałem zabrał się do pracy, w której do-
pomagał mu stary, doświadczony praktyk - sierżant Wol-
niak. Widział on już niejednego trupa i od lat był otrzaska-
ny z najrozmaitszymi zbrodniami. Niełatwo go było zadzi-
wić czy też wyprowadzić z równowagi.
- Ostrym narzędziem przebito komorę serca - powiedział
lekarz, po dokonaniu powierzchownej obdukcji zwłok.
- Nóż?
Lekarz z powątpiewaniem pokręcił głową.
- Nie wygląda mi to na nóż. Sekcja oczywiście dokła-
dnie wykaże, ale tak na pierwszy rzut oka...
- Co pan ma na myśli?
- Wie pan co, poruczniku? Zaryzykowałbym twierdze-
nie, że zabójstwa dokonano nożyczkami.
- Nożyczkami?
- Tak. A raczej dużymi nożycami, takimi jakich używa-
ją krawcy.
- To bardzo interesujące - powiedział Kozera i zamyślił
się. - Jak pan ocenia czas zgonu?
- Zwłoki leżą tu mniej więcej od czterdziestu ośmiu go-
dzin. Nie dłużej. Miejsce jest zacienione. To trzeba brać
pod uwagę. Wśród tych paproci rozkład nie nastąpił zbyt
szybko.
Kozera zamienił jeszcze kilka słów z lekarzem, a na-
stępnie zwrócił się do sierżanta, który właśnie zbliżył się
i wycierał zapiaszczone dłonie o spodnie.
- No i jak?
- Słabo, obywatelu poruczniku. Żadnych dokumentów.
- Będą trudności z identyfikacją.
- Ano, na to wychodzi.
- Dokładnie przeszukaliście kieszenie?
- Ma się rozumieć. Nic ciekawego. Trochę osobistych
drobiazgów, grzebień, scyzoryk, pilnik, trochę forsy lu-
zem, długopis i kilka guzików.
- Jakie to guziki?
- Takie zwyczajne, od spodni.
- Żadnego notesu, notatek?
- Nic z tych rzeczy. Ani notesu, ani notatek, ani pugila-
resu. Garnitur bardzo przyzwoity, koszula i krawat w naj-
lepszym gatunku i buty pierwsza klasa, chyba zagraniczne.
- Tak. Chyba zagraniczne - pokiwał głową Kozera. -
Wszystko to dokładnie sprawdzimy. Tu obok, na tej leśnej
drodze, zauważyłem trochę gliny. Ślady bieżnika są dosyć
wyraźne. Trzeba zrobić odlewy. I jeszcze jedna sprawa.
Można by porobić zdjęcia denata. Dalibyśmy je do prasy
i telewizji. Może ktoś by go poznał.
Sierżant skrzywił się.
- Wątpię, obywatelu poruczniku, żeby to coś dało.
Zmieniony. Jednak już tu jakiś czas leży, a cieplutko.
W zimie to co innego. Ciekawe, kto go tak załatwił.
- Ba. Ja także chciałbym to wiedzieć - uśmiechnął się
Kozera. - Lekarz twierdzi, że prawdopodobnie morderca
6
7
użył krawieckich nożyc. Zdaje się, że będziemy musieli ro-
zejrzeć się wśród krawców.
- Nietypowe narzędzie zbrodni - powiedział Wolniak
i zapalił papierosa. - Może rzeczywiście krawiec mu tak
dosunął, a może facet chciał nam zasugerować, że to kra-
wiec.
Kozera spojrzał z zainteresowaniem na sierżanta.
- Niewykluczone.
Okazało się, że mimo wątpliwości sierżanta Wolniaka,
fachowcy od preparowania nieboszczyków upiększyli zna-
lezionego wśród paproci trupa tak znakomitym makija-
żem, że można było porobić kilka zdjęć w różnych uję-
ciach. Najlepsze odbitki przesłano do dziennika telewizyj-
nego oraz do prasy, z odpowiednim komentarzem.
Na rezultat nie czekano długo. Już po dwóch dniach
zgłosił się do komendy kierownik spółdzielni krawieckiej.
Kozera przez dłuższą chwilę przyglądał się mocno zary-
sowanej, kwadratowej twarzy. Starannie zapisał nazwi-
sko, adres spółdzielni i adres prywatny. Następnie odłożył
długopis i chrząknął.
- Więc pan twierdzi, że rozpoznał pan pracownika wa-
szej spółdzielni.
Zagadnięty poprawił się na krześle, które niepokojąco
zatrzeszczało pod znaczną nadwagą mistrza krawieckiego.
- Jak raz włączyłem telewizor, panie poruczniku. Pa-
trzę i oczom nie wierzę, Kazia pokazują.
Kozera pochylił się nad biurkiem i marszcząc brwi
spojrzał energicznie w wąskie, trochę skośne oczy swoje-
go rozmówcy.
- Proszę się dobrze zastanowić, panie Siewicki. Sprawa
jest bardzo poważna. Czy pan rzeczywiście rozpoznał Ka-
zimierza Bednarskiego? Czy jest pan zupełnie pewien?
Kierownik spółdzielni krawieckiej stracił swą początko-
wą pewność siebie. Dłonią przeciągnął po krótko przy-
strzyżonych wąsach.
- No cóż... Jakby tu powiedzieć? Na sto procent oczy-
wiście nie przysięgnę, ale wydaje mi się... Chyba, żeby
ktoś był bardzo podobny...
- Czy Bednarski regularnie przychodził do pracy?
- Właśnie, panie poruczniku, że ostatnio... Normalnie był
bardzo obowiązkowy. Ale ostatnio przez parę dni nie przy-
szedł w ogóle do pracy. Nawet żeśmy się trochę niepokoili.
Posłałem wczoraj do niego Marciniaka, żeby się dowiedział
czy nie chory. Ale wrócił z niczym. Nikogo nie zastał. Sąsie-
dzi także nic nie umieli powiedzieć. Zdziwiło mnie to trochę,
bo Kazio był bardzo solidny i gdyby gdzieś wyjeżdżał, to by
się zwolnił z pracy, a nie tak bez słowa. Ale sobie pomyśla-
łem, że może gdzieś się zawieruszył z jakąś dziewczyną. Do-
piero jak wczoraj w telewizji zobaczyłem to zdjęcie...
- Czy Bednarski sam mieszkał?
- Sam. Nie był żonaty. Nawet się dziwiłem, że się nie
ożenił, bo przystojny mężczyzna. Ale jak go pytałem, to
mówił, że ma czas, że mu się nie spieszy. Miał już koło
trzydziestki. Wiek taki w sam raz do żeniaczki.
- Czy był dobrym fachowcem w swoim zawodzie?
Siewicki skrzywił się.
- E, tak sobie. Nie za bardzo. Do krojenia specjalnego
drygu nie miał. Dawałem mu zwykle taką wykończeniową
robotę, albo jakieś przeróbki, spodnie zwęzić, rękawy
przedłużyć. Ale muszę przyznać, że pracownikiem był so-
lidnym, można było na nim polegać. Jak mu coś zleciłem,
to wykonał pierwszorzędnie.
- No dobrze. - Kozera zamknął teczkę z aktami i wsu-
nął ją do szuflady biurka. - Przykro mi, że zabieram panu
tyle czasu, ale będzie pan musiał pojechać ze mną do ko-
stnicy.
- Do kostnicy? - zaniepokoił się kierownik spółdzielni.
- A to po co?
- Trzeba bez żadnych wątpliwości zidentyfikować zwło-
ki. To zdjęcie, które pan widział w telewizji, nie było zbyt
dokładne. Nie mogę prowadzić dochodzenia nie mając
stuprocentowej pewności, że rzeczywiście znaleźliśmy
zwłoki Kazimierza Bednarskiego. Chyba pan rozumie.
8
9
- Rozumiem. No cóż... mówi się trudno, pojadę do tej
kostnicy, chociaż nie lubię oglądać trupów.
W kostnicy identyfikację zwłok załatwili błyskawicznie.
Siewicki nie miał ani chwili wahania.
- Tak, panie poruczniku, to Kazik. Nawet i ten tatuaż
na lewym ręku. Ale i bez tego bym go rozpoznał. Szkoda
chłopaka. - Wyjął z kieszeni chustkę i wytarł spocone czo-
ło. Dolna warga lekko mu drżała. Starał się panować nad
sobą, ale widać było, że to dla niego duży wstrząs.
Kozera z powrotem zabrał go do komendy. Tym razem
przesłuchanie miało charakter bardziej szczegółowy. Na
głowę kierownika spółdzielni krawieckiej spadł taki deszcz
pytań, że z trudem nadążał odpowiadać. Kozera celowo
nadał rozmowie takie tempo, pragnąc się przekonać, czy
niektóre odpowiedzi nie będą sprzeczne z poprzednimi
i czy jego rozmówca nie usiłuje czegoś ukryć.
Siewicki jednak dawał odpowiedzi rzeczowe i nic nie
wskazywało na to, że pośrednio czy też bezpośrednio mo-
że mieć jakiś związek z popełnioną zbrodnią. Ale w grun-
cie rzeczy niewiele miał do powiedzenia na temat Kazimie-
rza Bednarskiego. Powtarzał w kółko, że był to solidny
pracownik, cichy, spokojny, nie pił, w każdym razie nigdy
do pracy nie przyszedł po wódce, żył w zgodzie z kolegami,
nikomu się nie naraził, chyba jedynie temu Małeckiemu.
- Kto to jest Małecki? - spytał Kozera.
- Jeden z naszych pracowników.
- A dlaczego pan twierdzi, że Bednarski naraził się Ma-
łeckiemu?
- Mówili, że żona Małeckiego zakochała się w Kaziu. Ale
czy to prawda? Nie wiem. Nie mam czasu zajmować się ta-
kimi sprawami.
- Dawno pan o tym słyszał?
- A, będzie chyba z rok. Nie pamiętam.
- Był pan kiedyś u Bednarskiego w mieszkaniu?
Siewicki potrząsnął głową.
- Nie, nigdy u niego nie byłem. A po co? Nie utrzymy-
wałem przecież z nim towarzyskich stosunków.
- Czy Bednarski miał jakąś rodzinę?
- Zdaje się, że miał siostrę, ale nigdy jej nie widziałem.
Aha. Miał też brata w RFN.
- Jeździł do niego?
- O ile sobie przypominam, to był tam ze dwa razy.
- Kiedy?
- Dobrze nie pamiętam. Ale chyba ze dwa lata temu i w ze-
szłym roku. Pojechał, ma się rozumieć, na zaproszenie.
- Opowiadał coś o tych podróżach?
- Nic specjalnego. Mówił tylko, że się Niemcom dobrze
żyje, że bogaty kraj.
Kozera zamyślił się. Zapalił papierosa i tak długo trzy-
mał zapałkę, aż mu sparzyła palce.
- Niech mi pan powie jeszcze, panie Siewicki, czy
w ostatnich czasach nie zginęły u was krawieckie nożyczki?
- Skąd pan wie? - zdumiał się kierownik spółdzielni.
Kozera leciutko się uśmiechnął.
- Więc jednak zginęły nożyczki, a raczej nożyce?
Siewicki skinął głową.
- Rzeczywiście. Zginęły nożyce. Przeszukaliśmy całą
pracownię. Ani śladu.
- Co się z nimi mogło stać?
- Nie mam pojęcia.
- Ktoś je ukradł.
- Na to wychodzi. Ale kto? Nie podejrzewam żadnego
z naszych pracowników. Szkoda mi tych nożyc, bo były
bardzo dobre, a teraz o każdą rzecz trudno.
- Chyba nie zabrał ich jakoś klient.
Siewicki roześmiał się.
- Ale skąd, panie poruczniku. Klienci nie mają u nas
do czynienia z nożycami. Do pomieszczenia, w którym się
kroi, klient nie wchodzi.
- To rzeczywiście dziwna sprawa.
- Dziwna, panie poruczniku, bardzo dziwna. W głowę
zachodzę co się mogło stać z tymi nożycami.
Kozera zgasił niewypalonego papierosa w popielniczce.
Ostatnio dużo palił i czuł nieprzyjemną gorycz w ustach.
Nalał z karafki trochę wody do szklanki.
- Może i pan się napije? - zaproponował.
10
11
- Bardzo chętnie - zgodził się Siewicki. - Faktycznie, że
mi już trochę w gardle zaschło.
- Już zaraz skończymy naszą rozmowę - pocieszył go
Kozera. - Niech mi pan jeszcze powie, czy Bednarskiego
odwiedzały w pracowni jakieś kobiety?
- Tylko telefonowały, ale żeby która przyszła, to nie.
W każdym razie ja żadnej nie widziałem.
- Pan odbierał te telefony do Bednarskiego?
- Zdarzało się.
- Jakie to były głosy?
- Kobiece, ma się rozumieć.
- Chodzi mi o to, czy były to głosy młodych dziewczyn,
czy starszych kobiet.
- Raczej młode dziewczyny telefonowały. Ze staruszka-
mi przecież Kazio nie flirtował. Zresztą tak przez telefon
trudno rozróżnić ile kto ma lat.
- To prawda - zgodził się Kozera. - A czy telefonował
kiedyś do Bednarskiego jakiś mężczyzna.
- Nie przypominam sobie.
- Czy pan często w czasie pracy wychodzi ze spółdzielni?
- Staram się jak najrzadziej, ale czasem jest coś do za-
łatwienia na mieście, jakieś sprawy urzędowe...
- Więc nie można wykluczyć, że w czasie pańskiej nie-
obecności ktoś telefonował do Bednarskiego?
- Oczywiście, że nie można. Mogło się tak zdarzyć.
- Niech mi pan jeszcze powie jak Bednarski stał finan-
sowo?
- Właśnie, panie poruczniku - ożywił się Siewicki. - To
mnie zastanawiało, że Kazik zawsze był przy forsie.
W spółdzielni przecież tak dużo nie zarabiał.
- Musiał mieć jakieś dodatkowe dochody.
- Na to wychodzi. Ale gdzie sobie dorabiał, to ja nie
mam pojęcia.
...
noczbrodni