Kolysanka dla mordercy - Mariusz Czubaj.odt

(232 KB) Pobierz
Kołysanka dla mordercy

Mariusz Czubaj

Kołysanka dla mordercy

 

W.A.B. 2011

 

And I know that in the morning

I will wake up in the shivering cold

And the spiderman is always hungry

TheCure, Lullaby

 

Because something is happening here

But you dont know what it is

Do you, Mister Jones?

Bob Dylan, Balladofa ThinMan

 

Prolog

Był pewien, że tej rozmowy nie zapomni do końca życia. Albo zrobi coś szalonego, by o niej zapomnieć.

Siedzieli przy barze i popijali whisky. Dwaj starzejący się biznesmeni w Starym Młynie Spa. Przed chwilą doświad­czył na własnej skórze, że czas nie zatrzymał się w miej­scu. Podszedł do atrakcyjnych dziewczyn i zaproponował im drinka. Brunetka wyjęła słuchawkę z ucha, druga wciąż łączyła telefon komórkowy z jej koleżanką. Przypatrywała się mężczyźnie uważnie, jakby próbowała oszacować, ile wydał na swoje ubranie. Albo jakby patrzyła na rzadki okaz zoologiczny. Ta druga, ruda, o ognistych włosach, utkwiła wzrok w rozłożonym na stoliku folderze. Fototerapia, aromaterapia, łaźnia parowa czy jacuzzi w ogrodzie pośród zieleni? Ciekawe, co sobie zaplanowała w rajskim spa na Mazurach? Stopą uderzała rytmicznie w nóżkę stolika, jakby ten ruch miał jej pomóc w podjęciu decyzji.

Brunetka pociągnęła drinka przez słomkę. W szklance za­bulgotało.

- Mamy sobie wybrać, tak pan powiedział? Wie pan co, bardzo chętnie. Poproszę jeszcze drinka LP.

- Chyba nie podają tu nic takiego... - powiedział nie­pewnie.

- Ależ podają! - Zielone oczy spojrzały na niego. - Lady Pank. Mniej niż zero. Pan właśnie ma takie IQ, przepraszam, LP. Mniej niż zero.

Usłyszał śmiech i odwrócił się. Wieloletni wspólnik groził mu palcem. Kitka szpakowatych włosów podskakiwała mu na karku.

- Powinien pan znać ten stary przebój. To coś z czasów młodości pańskiego syna. Albo córki - prychnęła i z powro­tem włożyła słuchawkę do ucha.

Rozmowa była zakończona. Zaproszenie nie zostało przy­jęte.

Szyja i klatka piersiowa zaczęły go gwałtownie piec. I nie był to efekt sierpniowego słońca, grzejącego nadzwyczaj mocno w ostatni weekend wakacji. Poczuł ucisk na pęcherz. Musi pójść do toalety.

Stanął przy pisuarze. Przymknął oczy. Nikt i nic nie zepsu­je mu dobrego humoru. Zwłaszcza te dwie dziewczyny. Nie żałował, że zdecydował się na weekendowy wyjazd. Podciągnął opadające spodnie. Podszedł do umywalki i ochla­pał twarz zimną wodą. Poczuł ulgę. Szyja przestała piec. Wszystko wróciło do normy. Delektował się tym stanem przez krótką chwilę. Zbyt krótką chwilę.

- Współczuję panu - usłyszał głos za plecami.

Drgnął gwałtownie. Wydawało mu się, że w toalecie oprócz niego nie ma nikogo. Nerwowo wytarł twarz papie­rowym ręcznikiem.

- Pan Mateusz Dudziński, prawda? Z Warszawy.

To było raczej stwierdzenie niż pytanie.

- My się chyba nie znamy... - powiedział. Nieznajomy przewyższał go o głowę. Był młodszy, miał najwyżej pięćdziesiąt lat. Krzaczaste brwi i śniada cera męż­czyzny rzucały się w oczy. Trudno było nie dostrzec czegoś jeszcze: muskularnych bicepsów częściowo skrytych pod koszulą z krótkim rękawem oraz blizny ciągnącej się niemal przez całe lewe przedramię.

Chciał wyjść, ale tamten przewidział jego ruch i stanął w drzwiach. Poruszał się miękko, jak kot. Chyba właśnie ten ruch, zdecydowany, a zarazem wykonany od niechcenia, sprawił, że zaczął się bać. Poczuł ukłucie pod łopatką. Z tru­dem przełknął ślinę.

- Współczuję panu, bo pan się niczego nie nauczy. - Męż­czyzna mówił poprawnie po polsku, ale z wyraźnym ob­cym akcentem. - Wtedy też kończyło się lato... - powiedział cicho. - Ile to już czasu minęło? Trzynaście... nie - poprawił się. - Będzie czternaście lat.

Dudziński cofnął się. Chciał krzyknąć, ale coś sprawiało, że nie mógł wydobyć głosu.

- Przypomniał już pan sobie tę dziewczynę?

- Nie wiem, o czym pan mówi - szepnął. - Zostaw mnie w spokoju, przyjacielu.

Skłamał. Nie musiał sobie niczego przypominać. Pamiętał ją doskonale. A mężczyzna, który stał naprzeciwko, wie­dział o tym dobrze.

- Pamiętasz. - Głos mężczyzny stwardniał. - Nawet umie­rając, będziesz o tym pamiętał. Takich rzeczy się nie zapo­mina. I nie mów do mnie: przyjacielu - usłyszał gniewny ton. - Nie jestem twój barekam[1].

Zacisnął powieki. To nie może być prawda. Takie spotka­nia się nie zdarzają. Nie w spa na Mazurach, absurdalna myśl zawirowała mu w głowie. Gdy otworzył oczy, nieznajo­mego nie było. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Znikł rów­nie bezszelestnie, jak się pojawił.

Wrócił do sali. Dziewczyny też zniknęły. Miał je gdzieś. Bar opustoszał. Jego towarzysz pewnie poszedł się prze­brać. Chrzanić go i jego interesy.

Weekend w starym młynie przerobionym na gigantyczny salon urody skończył się dla niego w jednej chwili. Jakby ktoś gwałtownie odciął mu tlen. Poszedł do pokoju i oznajmił zaskoczonemu wspólnikowi, że wyjeżdża. Drżały mu ręce. Nie słuchał pytań. Nie chciał się wdawać w dyskusje. Sięgnął po koszulę wiszącą na oparciu krzesła, wrzucił ją do torby i wyszedł. Jeśli coś zostawił, to trudno.

Zbiegł po schodach i usłyszał swoje imię. „Mateusz Dudziński, prawda? Z Warszawy”. Nerwowo spojrzał w górę. Nie. Przy balustradzie nie stał nieznajomy mężczyzna. Zo­baczył głowę swojego wspólnika. Wybiegł na parking.

Chevrolet suburban mknął, jakby brał udział w Rajdzie Polski. Miał szczęście. Ominął kontrole drogowe ustawione w ramach akcji „Bezpieczny powrót do domu”. Dopiero pod Warszawą utknął w korkach.

Był ostatni dzień sierpnia 2008 roku. Zbliżała się dwudziesta druga trzydzieści, gdy pilotem otworzył bramę wjazdo­wą na posesję. Zanim wszedł do środka, rozejrzał się niepewnie, jakby się bał, że ktoś czai się w ogromnym pustym domu. Na wyświetlaczu telefonu zobaczył dziesięć nieode­branych połączeń. Wszystkie od wspólnika, który pozostał w Starym Młynie Spa.

 

Dwa tygodnie później dostał tę przesyłkę. Otworzył niewiel­kich rozmiarów paczuszkę i zamarł z przerażenia.

Zrozumiał, że już się nie wycofa. Decyzja zapadła. Wy­kona ruch, po którym zmieni się jego całe życie. Jedna tyl­ko sprawa została mu do załatwienia. Jeden krok.

Miesiąc potem już nie żył.

 

Część I

DÓŁ

1

Wypatrywał swojej ofiary. Wiedział, że zaraz się pojawi.

Przed trzema tygodniami, gdy był na cmentarzu, osta­tecznie podjął decyzję. Wrześniowe popołudnia były wtedy ciepłe, ale gdy nastawał zmierzch, czuło się nadchodzącą jesień. Kilka razy w chłodne, wilgotne wieczory i mgliste poranki czuł gwałtowny przypływ bólu. Już wiele lat temu zdał sobie sprawę, że powracające z okrutną regularno­ścią ataki nie przypominają stanów, których doświad­czają inni chorzy. To prawda, inni też martwieli z przera­żenia i bali się poruszyć. Jednak w jego przypadku nie chodziło o fizyczne dolegliwości. Trwał w bezruchu jakby w obawie, że nawet najlżejsze drgnięcie przywoła znów do życia tę potworną zwalistą postać. Tak, choroby to co innego. Cierpienie i strach kojarzyły mu się z twarzą czło­wieka. Jedynego człowieka, którego w swoim życiu nienawidził.

Tak było do niedawna. Ale już nie teraz. Teraz stał się kimś zupełnie innym. Gdy zdecydował się tam, na cmen­tarzu, wyzwolił się z przeszłości. Pokonał ją. Teraz, kiedy pracował, a jego dłonie wykonywały przez lata wyćwiczone ruchy, myślami przebywał w innym świecie. W świecie, do którego miał się dopiero wedrzeć jako nieproszony gość.

Myślał o polowaniu. I szukaniu odpowiedniej zwierzyny. Polowanie i zwierzyna. Sam nie wiedział, skąd wzięło mu się takie porównanie. Przecież odgłos wystrzału przyprawiał go o gęsią skórkę. Nawet wtedy, gdy strzelano w telewizyjnym serialu.

Miał dużo czasu i był cierpliwy. Wszystko dokładnie za­planował. Starannie wybrał czas i miejsce. Godzinami krą­żył wokół olbrzymich hal ozdobionych napisami Auchan i Leroy Merlin. Hipermarkety przypominały mu gigantycz­nych rozmiarów pudełka. W dzieciństwie bawił się podob­nymi, tylko, rzecz jasna, mniejszymi. Wolał jednak nie myś­leć o przeszłości.

Wreszcie zdecydował.

To stanie się tu. Niedaleko włazu do kanałów ciepłowni­czych przy ulicy Elektronowej. Był pewien, że nikt przypad­kowy nie zabłąka się w księżycowym krajobrazie Żerania, nie przeszkodzi mu i nie narobi kłopotów. Będą tylko we dwóch. Myśliwy i niczego nie spodziewająca się zwierzyna, która zmierza ufnie wprost w zastawioną pułapkę.

Potrafił bardzo długo włóczyć się po okolicy. Kupił węd­kę i wyciągnął z piwnicy wiaderko, by upodobnić się do wędkarzy łowiących nad Wisłą. Wraz z nadchodzącą jesie­nią przybywało bezdomnych w okolicach elektrociepłowni i żerańskiego kanału. Jakby się rozmnażali w zawrotnym tempie i wiedzeni instynktem przetrwania, przybywali do podziemnych korytarzy i zimowych schronisk.

Nauczył się rozpoznawać twarze tych nurków, którzy pracowali w duetach. Wykluczył ich od razu. Za dużo kom­plikacji, zbyt wielkie ryzyko. Szukał samotnika. Kogoś, kto chodzi własnymi ścieżkami. Raz wydawało mu się już, że trafił idealnie. I o mało się nie pomylił. Nurek jednak nie był sam, a on tylko stracił czas na bezowocne poszuki­wania.

Drobne niepowodzenie nie wyprowadziło go z równowagi. Nauczyło większej przezorności. Polowanie to zajęcie dla cierpliwych. A on, przez te wszystkie lata, gdy trwał w uśpie­niu, wyrobił w sobie umiejętność czekania.

W końcu znalazł idealną ofiarę. Po raz pierwszy zobaczył go przy hipermarkecie budowlanym. Nurek zbierał kartony rozrzucone wokół śmietników. Gniótł je i kładł na zardze­wiałym wózku, z którego wystawał postrzępiony materac. Mężczyzna przewiązał swoją zdobycz sznurkiem i potoczył wózek w kierunku Elektronowej. Skrzypienie powyginanych kół ustało, gdy dotarł do włazu. Wtedy sięgnął do kie­szeni, podniósł dłoń do ust i odchylił głowę. Pil łapczywie. Po chwili zniknął w kanałach.

Następnego dnia zobaczył go znowu. Wszystko odbyło się prawie tak samo. Tym razem nurek ciągnął na wózku prostokątny przedmiot, który okazał się drewnianą szafką. Wtedy myśliwy zrozumiał. Materac. Szafka. Najwyraźniej wprowadzał się. Nowy lokator w podziemnym labiryncie. Nie przeżyje zimy, pomyślał myśliwy. Nie doczeka nawet późnej jesieni.

Obserwował go prawie tydzień. Nurek powracał do włazu z zadziwiającą regularnością, zawsze około wpół do siód­mej wieczorem. Ostatni etap wędrówki stanowiły śmietniki hipermarketów. Nie wraca później, bo jest nowy i boi się, że ktoś zajmie jego miejsce albo zabierze mu rzeczy. A może słyszał, że czasami łysi młodzieńcy z Tarchomina, Białołęki albo Bródna robią naloty w tych okolicach. Podobnie jak on teraz, tamci urządzają swoje polowania. Skinheadzi polują na śmieci, a on...

Zresztą nieważne. Ważne było to, że regularność, z jaką nurek przybywał w okolice włazu, ułatwiała zadanie. Szósta trzydzieści po południu. I ostatni odcinek, który można pokonać tylko jedną drogą. Tu przetną się ich ścieżki. To sta­nie się w tym miejscu.

Przygotował się starannie. Od trzech tygodni nie golił się i nieregularny, niechlujny zarost pokrył jego policzki. Za­kupy zaczął robić w sklepach oddalonych od domu, by nie rzucać się w oczy znajomym ekspedientkom. Z gara­żu przyniósł poplamione spodnie, czarny sweter i znisz­czone adidasy. Ostatni raz miał je na sobie, gdy odnawiał dom.

Odnalazł zielony wojskowy plecak pamiętający odległe licealne czasy. Do środka włożył ubranie, kilka foliowych toreb oraz sporych rozmiarów sekator przeznaczony do cięcia żywopłotu. Plecak zaniósł do gabinetu. Na stole z nierdzewnej stali leżały dwie napełnione strzykawki. Pod­niósł je do światła. Zmrużył oczy. Delikatnie nacisnął tłok. Ciemny płyn dotarł do końca cylindra i kropla zawisła na szczycie igły. Uśmiechnął się sam do siebie. Więc tak to się odbędzie.

Kierując się w stronę żerańskich kanałów, zahaczył o Bied­ronkę. Za trzy złote i dziewięćdziesiąt pięć groszy kupił wino Amarena. Niezły mózgotrzep. Ciekawe, jak nurkowie je nazywają? Dokupił papierosy. Zgniótł w dłoni paczkę fajrantów. Taka wygnieciona będzie wyglądała lepiej. Był z sie­bie zadowolony. Pokiwał głową jak nauczyciel, który z uzna­niem wysłuchuje ucznia. Musi dbać o szczegóły. Zwierzyna nie może poczuć zagrożenia, nie może się domyśleć, że jest namierzona. Że jest na celowniku. Że jest już trupem.

W samochodzie zdjął nakrętkę i wsypał do butelki z jabolem kilka pigułek. Zaparkował na miejscach przeznaczo­nych dla klientów Leroy Merlin. Wcześniej, zanim dojechał, zatrzymał granatowego forda, zszedł w kierunku Wisły i założył stare ubranie. Spojrzał na dymiące kominy elektro­ciepłowni Żerań. Teraz nie różnił się niczym od budowlańców w pochlapanych farbą i gipsem ubraniach. W sklepie zwanym potocznie „lirojem” ruch był niewielki. Może dla­tego, że poniedziałek, a może ze względu na kryzys? Co go to zresztą obchodzi? Skarcił się w duchu i zacisnął mocniej dłoń na pasku plecaka. Nie może się rozpraszać. Przez cały czas musi być skoncentrowany. Nie przyjechał tu przecież na zakupy. Był tu w zupełnie innym celu.

Zaklął pod nosem. Szczegóły. Zapomniał o drobiazgu. A przecież drobiazgi zawsze są ważne. Przecież nie będą rozmawiali na stojąco. Zwierzyna nie może się niczego spo­dziewać. Muszą na czymś usiąść. Na czym? Nie wziął nicze­go ze sobą. Podszedł do śmietnika i ku swojemu zdumieniu, zobaczył pękniętą na pół plastikową obudowę komputera. Uznał, że nadaje się idealnie. Wziął ją ze sobą i poszedł w stronę włazu.

Siedział na plastikowej obudowie, drugą część postawił naprzeciwko siebie i czekał. Zaczął drżeć z zimna. Wtulił głowę w ramiona. Kwadrans później usłyszał cichy, znajo­my zgrzyt. Odgłos stawał się coraz wyraźniejszy. Nurek, po­chylony jak bokser, z trudem pchał swój dobytek.

- Znasz go? Kruchego Władka. Szukam... - Myśliwy za­wiesił głos.

Nurek podniósł głowę i przyglądał się mu ciekawie. Otwo­rzył usta. Nie spodziewał się nieproszonych gości.

- Jakiego Władka? - wybełkotał wreszcie. Albo miał wadę wymowy, albo za dużo już wypił. Podtoczył wózek i raz jeszcze przyjrzał się nieznajomemu. Nigdy wcześniej go nie widział. To żaden z jego kumpli. A potem zobaczył butelkę postawioną obok plecaka.

- Może znam, a może nie znam - burknął. - Co tam masz? -Wskazał na flaszkę. - To chyba nie denat?

- Nie, nie denaturat - mruknął myśliwy. Sięgnął po wino. - Jak chcesz, to masz, napij się.

Kloszard schylił się i łapczywie wyciągnął drżącą rękę. Miał olbrzymie, brudne dłonie pokryte strupami. Wyglądały, jakby ktoś przypalał je papierosami.

Nurek wypił zachłannie kilka łyków, beknął i usiadł na plastikowej obudowie. Wymieszany odór potu, wina i ze­psutych zębów sprawił, że myśliwy odruchowo wyprostował się. Popatrzył na zniszczoną twarz, która równie dobrze mogła należeć do czterdzieste-, jak i sześćdziesięcio­latka.

- Nie znam cię - wyseplenił kloszard. - Nie jesteś stąd. Jak się nazywasz?

- Nazywam się Karitas. Rozdaję wino. I szukam Kruchego Władka.

Bezdomny zacisnął dłoń na butelce i zaczął się śmiać. Zlepione włosy opadły na twarz. Odgarnął je ręką.

- Karitas... A to dobre. Podobasz mi się, gościu. A czy Karitas może ma przypadkiem fajka?

Ujrzał przed sobą zmaltretowaną paczkę fajrantów.

- Władka szukam - usłyszał cichy głos. - Razem kopa­liśmy rowy. Melioracje, nie? Wtedy to na rowerze jeździłem do roboty. Piętnaście kilometrów w jedną stronę, piętnaście w drugą i tak cały miesiąc. Wyobrażasz sobie? A wiatr wiał zawsze w twarz, nigdy w plecy. Zawsze w twarz - powtórzył i zamilkł. - Bo biednemu wiatr zawsze w oczy.

- Ja tu jeszcze nie znam nikogo. Byłem tam, w Golędzinowie. - Nurek kiwnął głową. - Wiesz gdzie? - Zaczął dłubać brudnym paznokciem w zębach.

Myśliwy mruknął coś pod nosem.

- No tam, na Jagiellońskiej. Na tyłach FSO. Mieszkałem z tymi skurwielami, co potem zaprószyli ogień. Całe szczęś­cie wyniosłem się wcześniej. Jeden się spalił. Tu mam spo­kój. Nikt nic ode mnie nie chce. Zupełnie jak wtedy, gdy robiłem w parku krajobrazowym. Drzewo upadnie, to sobie leży. Nikt się nie przypierdala. Jak ciepło, to i ty leżysz. I pa­trzysz na dęby kandelabrowe. Spokojna robota. Dlatego taki młody na gębie wciąż jestem. Młody jak bandyta! - Zaśmiał się i kolejny raz sięgnął po butelkę.

Zapadła cisza. Zrobiło się ciemno.

Myśliwy rozejrzał się. Wokół nie było nikogo. Uznał, że czas kończyć.

Odchylona głowa.

Przymknięte oczy.

Uśmiech na zniszczonej twarzy.

Jabol przytknięty do sinych warg.

Wstał i z całej siły kopnął w spód butelki. Nie wiedział, czy słyszy zgrzyt pękającego szkła, czy łamanych zębów. Pewno jedno i drugie naraz. Nurek upadł na plecy z rozło­żonymi ramionami. Butelka cały czas tkwiła w jego ustach.

- Chciał, bym śpiewał mu do snu... - Pochylił się nad bezdomnym i wpatrywał się w białka jego oczu. - Też ci zaśpiewam. - Sięgnął do plecaka. - Ale z ciebie śmieć. Gówniany śmieć - mówił z nienawiścią w głosie. - I po co się śmiałeś? Śmiałeś się. Nawet nie zauważyłeś, że mam na dło­niach rękawiczki - szeptał gorączkowo. - A wiesz, dlaczego je mam?

Bełkot, jęk i szloch zmieszały się ze sobą.

- Za późno... To przyszło o wiele lat za późno - mamrotał myśliwy do siebie.

Kloszard z trudem uniósł głowę i zobaczył strzykawkę w dłoni nieznajomego. Chciał wstać, ale nie miał siły. Igła nieubłaganie zbliżała się do jego serca.

- Twoja kołysanka - wyszeptał mężczyzna. - Zaraz będzie po wszystkim.

To było ostatnie zdanie, jakie usłyszał, umierając.

Myśliwy wpatrywał się w swoją ofiarę. Poczuł, jak gwał­towny powiew lodowatego wiatru przeszywa mu nerki.

- Takich jak on... - urwał. - Takich jak ty... Odwrócił się i rozpiął plecak.

Wyjął sekator. Na ubranie założył foliowy płaszcz prze­ciwdeszczowy.

Jeszcze chwila i było po wszystkim.

Zegar w samochodzie wskazywał siódmą, gdy włączył silnik. Spojrzał na komórkę. Pokazywała tę samą godzinę. Szybko poszło. Tam przy kanale czas dłużył mu się w nieskończoność.

Był pewien, że nikt go nie widział. Sięgnął do schowka i wyjął paczkę davidoffów. Starał się ograniczyć palenie, ale dziś postanowił sobie nie odmawiać. Przecież to jego wielki dzień. Prawdziwe święto.

Włączył radio. Dowiedział się, że rząd niemiecki pomo­że największemu krajowemu bankowi i że Islandia bank­rutuje.

6 października 2008 roku był kolejnym czarnym dniem światowej gospodarki. Jakby na potwierdzenie tych słów po wiadomościach zabrzmiał stary przebój The Boomtown Rats I Don't Like Mondays.

Pierwszy raz tego dnia się uśmiechnął. W przeciwieństwie do śpiewającego Boba Geldofa on lubi poniedziałki.

Wypuścił dym i uchylił okno w samochodzie. Dzisiaj za­śnie spokojnie. Był tego pewien.

Od dziś poniedziałki będzie lubił szczególnie.

 

2

- Myślę, że źle diagnozuje pan swój problem, panie komi­sarzu.

Dwukrotnie, przy słowach „źle” oraz „problem”, uderzyła pomalowanymi na czerwono paznokciami w blat biur­ka, jakby chciała nadać dodatkowe znaczenie swojej wy­powiedzi.

Siedzący naprzeciw niej mężczyzna podrapał się w poli­czek. Kilkudniowy siwiejący zarost postarzał go. Podobnie jak sklejone na głowie włosy odstające we wszystkich możliwych kierunkach i ciemne obwódki pod oczami, a wysłu­żona sztruksowa marynarka z łatami na łokciach kojarzyła się z lumpeksem.

Rudolf Heinz, policjant z second handu. Komisarz zleżałego gatunku.

Heinz patrzył na atrakcyjną doktor psychiatrii i czuł, że rzeczywiście należy do czasów, które bezpowrotnie minęły.

To było ich trzecie spotkanie. Trzecia runda, a z każdą ko­lejną komisarz czuł się coraz bardziej osłabiony. Rano, gdy przypatrywał się uważnie swojej twarzy w lustrze, pomy­ślał, że te wizyty go wykończą. Jeszcze dwa starcia i ktoś będzie musiał rzucić ręcznik na ring. Zaczęło się całkiem niewinnie, za pierwszym razem czuł nawet, że może po­lubić tę kobietę. Gra wstępna skończyła się, gdy zapytała o jego najbliższą rodzinę.

Rodzina. To słowo wywoływało w nim bolesne wspomnie­nia. Działało z siłą elektrowstrząsów. Gówno pani do tego, pomyślał wtedy. Nikt nie będzie mnie terapeutyzować. I po­uczać, jak mam żyć.

Policjant i lekarka od czubków. Prawie jak w hollywoodz­kim kryminale.

Jeszcze chwila i eksploduje.

- Po prostu, jak to mówią, klękła mi psycha, rozumie pani? - powoli wychrypiał każde słowo, jakby ważył je w myślach. Bolało go gardło. Ale był sam sobie winien. Mógł wieczorem nie pić trzech piastów, które zalegały w zamrażar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin