Sheckley Robert - Podroz w przyszlosc.rtf

(391 KB) Pobierz

Robert Sheckley

 

 

 

Podróż w przyszłość

 

Tytuł oryginału Journey Beyond Tomorrow

Przekład Marta Koźbiał


Dla Zivy, Ruth Barnes,

a zwłaszcza dla Billa Barnesa


Wprowadzenie

 

Bajkowy świat Joenesa znajduje się przeszło tysiąc lat za nami, w odległej i mglistej przeszłości. Wiadomo, że Podróż Joenesa zaczęła się około roku 2000 starej ery, zakończyła natomiast w pierwszych latach nowej ery. Wiadomo również, że przypadła na okres znany ze znacznego rozwoju cywilizacyjnego: w XXI wieku światło dzienne ujrzały cuda mechaniki, o jakich współczesnym nigdy się nie śniło. Nawet dziś większość z nas miała okazję poznać znaczenie słów „pocisk zdalnie sterowany” czy „bomba atomowa”. Fragmenty tych fantastycznych tworów można oglądać w muzeach.

Znacznie mniejszą wiedzę posiadamy na temat obyczajów ówczesnych ludzi. Aby dowiedzieć się czegokolwiek o religii i zasadach moralnych tamtych czasów, musimy sięgnąć do Podróży Joenesa.

Poza wszelką wątpliwością pozostaje fakt, że postać Joenesa jest autentyczna, nie można natomiast przesądzać o autentyczności opowieści snutych na jego temat. Niektóre z nich przypominają raczej przypowieści. Jednak nawet te, które traktuje się alegorycznie, dobrze oddają ducha tamtych czasów.

Nasza książka jest zbiorem opowieści o Podróży Joenesa oraz o cudownym i tragicznym wieku XXI. Kilka z nich zostało spisanych, ale większość dotarła do nas przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie.

Poza tą książką jedyne podsumowanie Podróży stanowią opublikowane ostatnio Opowieści z Fidżi, gdzie, z oczywistych powodów, osoba Joenesa schodzi na dalszy plan i gdzie na plan pierwszy wybija się postać jego przyjaciela Luma. Takie ujęcie nietrafnie oddaje nastrój Podróży i zafałszowuje fakty. Z tego poodu poczuliśmy potrzebę wydania poniższej pozycji, tak by całość opowieści o Podróży została zapisana i przechowana dla przyszłych pokoleń.

Ten tom zawiera wszystkie spisane utwory o Joenesie pochodzące z XXI wieku. Niestety, są one nieliczne i nie zachowały się do naszych czasów w całości. Obejmują tylko dwie historie: „Lum spotyka Jonesa” i „Jak Lum wstąpił do wojska”, obie z „Księgi Fidżi” (wydanie kanoniczne). Reszta opowiadań pochodzi z tradycji ustnej, wywodzącej się od Joenesa lub jego towarzyszy.

Poniższy zbiór zawiera słowa najsławniejszych gawędziarzy, bez ujednolicania różnych punktów widzenia, tuszowania sympatii, zasad moralnych, poprawiania stylów, usuwania komentarzy itp. Pragniemy podziękować wszystkim gawędziarzom:

Ma’aoa z Samoa

Maubingi z Tahiti

Paaui z Fidżi

Pelui z Wyspy Wielkanocnej

Teleu z Huahine za łaskawe zezwolenie, na przelanie ich słów na papier.

Wykorzystaliśmy te opowiadania lub grupy opowiadań, którymi powyższe osoby szczególnie zasłynęły. Nazwiska autorów znajdują się na początku każdej opowieści. Pragniemy jednocześnie przeprosić wielu wybitnych gawędziarzy za to, że ich słów nie mogliśmy przytoczyć w niniejszym opracowaniu. Zostaną one umieszczone w zbiorze Variorum.

Dla wygody odbiorcy historie zostały ułożone w kolejności, zebrane w rozdziały: każda z nich stanowi całość. Ale równocześnie przestrzegamy czytelnika, by nie spodziewał się konsekwentnej i uporządkowanej narracji. Niektóre części są długie, inne krótkie, jedne proste, inne skomplikowane — zależnie od nastroju i charakteru poszczególnych gawędziarzy. Wydawca mógł oczywiście w odpowiednim miejscu coś dodać lub ująć, tak by wyrównać długość historii i narzucić całości jednolity styl. Uznał jednak, że najlepiej będzie pozostawić opowieści takimi, jakie są, aby przedstawić czytelnikowi kompletny obraz Podróży. To wydawało się najbardziej uczciwe wobec gawędziarzy i zarazem było jedynym sposobem, by opowiedzieć całą prawdę o Joenesie, ludziach, których spotkał, i dziwnym świecie, po którym podróżował.

Wydawca słowo po słowie spisał opowieści gawędziarzy i skopiował zapisane fragmenty, nie dodając niczego od siebie. Jedyne uwagi jego autorstwa umieszczono w dwóch ostatnich rozdziałach książki; opowiadają one o zakończeniu Podróży.

A teraz, Czytelniku, zapraszamy Cię do spotkania Joenesa i do wzięcia udziału w jego podróży obejmującej ostatnie lata trwania starego i pierwsze nowego świata.


I. Jeenes rozpoczyna swoja, podróż

(Opowiedziane przez Maubingi z Tahiti)

 

Kiedy bohater tej opowieści miał dwadzieścia pięć lat, w jego życiu miało miejsce niezwykle ważne wydarzenie. Jednak żeby wyjaśnić znaczenie tego wydarzenia, musimy powiedzieć najpierw kilka słów o naszym bohaterze, o miejscu i warunkach, w jakich żył, to bowiem pozwoli nam zrozumieć jego samego. Od tego więc zaczniemy, a potem postaramy się jak najszybciej przejść do sedna opowieści.

Nasz bohater, Joenes, mieszkał na małej wyspie–atolu na Oceanie Spokojnym, ponad trzysta kilometrów na wschód od Haiti. Wyspa nosiła nazwę Manituatua i mierzyła niewiele więcej niż trzy kilometry wzdłuż i kilkaset metrów wszerz. Otoczona była pierścieniem rafy koralowej, za którą rozlewały się błękitne wody Pacyfiku.

Na tę wyspę rodzice Joenesa przybyli po to, aby zarządzać sprzętem zaopatrującym w prąd całą wschodnią Polinezję. Po śmierci matki ojciec pracował samotnie, a kiedy i on zmarł, Pacyficzna Kompania Energetyczna poprosiła Joenesa o zajęcie jego miejsca i Joenes przyjął tę propozycję.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa Joenes był wysokim, dobrze zbudowanym młodym człowiekiem o miłej twarzy i nienagannych manierach. Jako niezmordowany czytelnik znajdował wielką przyjemność w zgłębianiu bogatej biblioteki ojca. Romantyzm i głęboka wrażliwość skłaniały go do rozważań nad prawdą, lojalnością, miłością, obowiązkiem, przeznaczeniem, przypadkiem i temu podobnymi pojęciami. Ze względu na taki, a nie inny charakter Joenes zwykł uważać cnoty za obowiązek i lubił myśleć o nich w ich najszlachetniejszej postaci.

Mieszkańcy Manituatua, Polinezyjczycy z Tahiti, nie potrafili go zrozumieć. Chętnie przyznawali, że cnota to rzecz dobra, co nie przeszkadzało im wchodzić na drogę występku dla własnej korzyści lub wygody. Mimo że Joenes gardził takim zachowaniem, nie mógł jednak nie docenić pogody ducha, hojności i otwartości Manituatuańczyków. Ci bowiem, chociaż rzadko zastanawiali się nad cnotami, a jeszcze rzadziej wprowadzali je w czyn, w jakiś sposób wiedli przyjemne i godne życie.

Joenes, którego gorący temperament sprzeciwiał się umiarkowaniu, nie od razu przyjął te zasady. Jednak z biegiem czasu coraz bardziej im ulegał. Niektórzy twierdzą, że to właśnie sposób bycia, który przejął od Manituatuańczyków, pozwolił mu potem utrzymać się przy życiu.

Ale tego wszystkiego można się tylko domyślać, żadnej pewności mieć nie można. Dla nas liczy się przede wszystkim pewne szczególne wydarzenie w życiu dwudziestopięcioletniego Joenesa.

 

Rzecz miała miejsce w centralnym biurze Pacyficznej Kompanii Energetycznej, znajdującym się w San Francisco, na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Tutaj właśnie, wokół kolistego stołu z błyszczącego teku, zgromadzili się brzuchaci jegomoście, ubrani w koszule z krawatem i garnitury. W rękach tych Ludzi Okrągłego Stołu, jak ich nazywano, spoczywały losy wielu osób. Przewodniczącym zarządu był Artur Pendragon, człowiek, który choć swoje stanowisko odziedziczył, zmuszony był jednak stoczyć ciężką walkę, zanim dostał to, co mu się należało. Kiedy wreszcie dopiął swego, zwolnił wszystkich członków zarządu i na ich miejsce powołał własnych ludzi. Obecnie w skład zarządu wchodzili: wyjątkowo bogaty Bill Lancelot, znany z działalności charytatywnej Richard Galahad, wpływowy Austin Modred i inni.

Panowie ci, których imperium finansowe ostatnio przechodziło kryzys, przegłosowali właśnie konsolidację posiadanych dóbr i natychmiastową sprzedaż nieprzynoszących zysku holdingów. Decyzja ta, prosta jak się zdawało, pociągnęła za sobą daleko idące konsekwencje. Na odległej Manituatua Joenes otrzymał informację od zarządu o zaprzestaniu pracy generatora mocy dla wschodniej Polinezji.

W ten sposób Joenes stracił pracę. Mało tego, utracił także sens życia. Przez tydzień intensywnie zastanawiał się nad swoją przyszłością. Polinezyjscy przyjaciele gorąco zachęcali go, żeby został na Matlituatua lub, jeśli woli, udał się na jedną z większych wysp — Huahine, Bora Bora czy Tahiti.

Joenes wysłuchał ich rady, po czym zaszył się w odludnym miejscu, by wszystko przemyśleć. Powrócił po trzech dniach i oznajmił oczekującym przyjaciołom, że wybiera się do Ameryki, kraju swych rodziców, chce bowiem na własne oczy zobaczyć cuda, o których czytał, i przekonać się, czy tam znajduje się jego przeznaczenie.

Gdyby się miało okazać, że tak nie jest, powróci do swych polinezyjskich braci z otwartym sercem i umysłem, by pełnić obowiązki, jakie zechcą na niego nałożyć.

Usłyszawszy te słowa, przyjaciele popadli w konsternację. Wszyscy wiedzieli, że Ameryka była jeszcze bardziej niebezpieczna niż nieprzewidywalny ocean. Amerykanów zaś uważano za czarnoksiężników, którzy rzucają urok, zdolny postawić na głowie dotychczasowy sposób myślenia człowieka. Wydaje się niemożliwe, żeby komuś mogły się znudzić koralowe plaże, laguny, palmy, czółna i temu podobne rzeczy, a przecież takie wypadki się zdarzały. Zdarzało się, że Polinezyjczycy, którzy podróżowali do Ameryki, ulegli złemu urokowi i już nie wrócili. Jeden odwiedził nawet legendarną Madison Avenue, ale nie wiadomo, co tam znalazł, bo nigdy już nie przemówił. Mimo to Joenes obstawał przy swoim.

Joenes był zaręczony z manituatuańską dziewczyną o złotej skórze, czarnych włosach i kształtnej figurze, dorównującą umysłem mężczyznom. Na imię jej było Tondelayo. Przed odjazdem Joenes zaproponował, że pośle po nią, gdy tylko jego sytuacja jakoś się ustabilizuje, gdy zaś mu się nie powiedzie, wróci do niej. Ten pomysł nie spodobał się dziewczynie, toteż zwróciła się do narzeczonego w lokalnym narzeczu:

— Hej, głupi chłopaku, chcesz do Amerika? Może tam więcej kokosów? Większa plaża? Lepsza ryba? O, nie! Myślisz może: lepsze bara–bara, co? Ja ci mówię, że nie. O wiele lepiej zostań ze mną. Powiedziałam!

W ten sposób śliczna Tondelayo próbowała przemówić Joenesowi do rozsądku. On jednak odparł:

— Myślisz, że jestem szczęśliwy, pozostawiając tu Ciebie, ucieleśnienie moich myśli i pragnień? Nie, najdroższa, tak nie jest! Ten wyjazd napełnia mnie obawą. Nie wiem, co mnie czeka w zimnym kraju na wschodzie. Wiem tylko, że mężczyzna musi szukać swego losu i szczęścia aż do samej śmierci, jeśli zajdzie potrzeba. Dopiero kiedy poznam i zrozumiem świat, który znam jedynie ze słów rodziców i z książek, będę mógł wrócić i żyć tu, na wyspach.

Śliczna Tondelayo wysłuchała wszystkiego i przemyślała to starannie, po czym to wyspiarskie dziewczę zwróciło się do Joenesa zgodnie z prostą filozofią, od niepamiętnych czasów przekazywaną córkom przez matki:

— Oj wy, biali chłopcy, wszyscy tacy sami. Najpierw bara—bara i wszystko w porządku. Potem chcecie do Amerika szukać białej dziewczyny i tam bara—bara. Tak myślę! A jednak palma rośnie, rafa koralowa otacza wyspę, a człowiek musi umrzeć.

Joenes mógł tylko chylić czoło przed odwieczną mądrością wyspiarskiej dziewczyny, ale jego decyzja nie uległa zmianie. Wiedział, że jego przeznaczeniem jest ujrzeć kraj, skąd przybyli rodzice, i przyjąć wszystko, cokolwiek los mu ześle. Ucałował Tondelayo, która rozpłakała się, widząc, że jej słowa nie poruszyły narzeczonego.

Zamożniejsi sąsiedzi wydali ucztę pożegnalną na cześć Joenesa, gdzie podawano wyspiarskie przysmaki, takie jak wołowina w puszkach czy konserwowy ananas. Kiedy do wyspy przybił szkuner z cotygodniową dostawą rumu, ze smutkiem pożegnali ukochanego przyjaciela.

I tak Joenes wyruszył w podróż przez Huahine, Bora Bora, Tahiti i Hawaje, by dotrzeć w końcu do miasta San Francisco na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Towarzyszyła mu w tej podróży słodka muzyka polinezyjskich wysp.


2. Lum spotyka Joenesa

(Słowa Luma spisane w Księdze Fidżi, wydanie kanoniczne)

 

Cóż, wiecie, jak to bywa. Alkohol się kończy, panienka odchodzi i wiadomo, gdzie się nagle znajdujesz. Zaszedłem więc do doków, żeby zaczekać na statek z cotygodniową dostawą pejotlu. Nic tam nie robiłem, tylko stałem i gapiłem się na ludzi, okręty, Golden Gate, wiecie, o co chodzi. Skończyłem właśnie jeść kanapkę z prawdziwego pumpernikla z włoskim salami i ze świadomością, że zaraz przywiozą pejotl, właściwie nie czułem się najgorzej. Chodzi o to, że czasami nie czujesz się tak źle, kiedy sterczysz, gapiąc się na wszystkich i wszystko, nawet jeśli dziewczyna odeszła.

Właśnie przypłynęła łódź, nie wiadomo skąd, i ten facet zszedł na brzeg. Był wysoki, szczupły, z autentyczną opalenizną, szeroki w barach. Nosił płócienną koszulę, wyświechtane spodnie i nie miał butów. Więc pomyślałem, że jest w porządku. To znaczy wyglądał w porządku. Podszedłem do niego i spytałem, czyjego statek przywiózł towar. Gość spojrzał na mnie i powiedział:

— Mam na imię Joenes. Jestem tutaj obcy.

Więc już wiedziałem, że nie był z nimi. Dlatego odwróciłem wzrok, a on zapytał:

— Nie wiesz, gdzie mógłbym znaleźć jakąś pracę? Jestem nowy w Ameryce. Chcę ją poznać, zobaczyć, co ma mi do zaoferowania i co ja mam dla niej.

Spojrzałem na niego znowu. Teraz już nic nie wiedziałem. To znaczy nie wyglądało na to, żeby był z nimi. Z drugiej jednak strony nie każdy wyglądał wtedy jak bitnik. Czasami taki drobiazg, jeśli właściwie go wykorzystasz, może ci umożliwić wstęp nawet do Herbaciarni w Chmurach prowadzonej przez Wielkiego Dealera. Może bawił się w zen, choć wyglądał jak prostak. Jezus był prostakiem. Ale on do nich należał i wszyscy bylibyśmy za nim, gdyby tylko naiwniacy zostawili go w spokoju. Powiedziałem więc do tego Joenesa:

— Chcesz pracy? A co mógłbyś robić?

— Umiem obsługiwać transformator elektryczny — powiedział.

— Niezły jesteś — odparłem.

— I umiem grać na gitarze — dodał.

— Człowieku — powiedziałem — od tego trzeba było zacząć. Znam bar cappuccino, gdzie możesz zagrać i zebrać trochę napiwków od naiwniaków. Na razie masz za co żyć.

Ten Joenes prawie nie mówił po angielsku, więc musiałem mu wszystko dokładnie wyłożyć. Ale szybko chwycił to o scenie gitarowej i naiwniakach. Zaproponowałem mu, żeby się zatrzymał u mnie — skoro moja panienka odeszła, to dlaczego by nie — ten się tylko uśmiechnął i zgodził się od razu. Potem spytał, jak tu u nas jest i jakie tu mamy rozrywki. Brzmiało to w porządku, chociaż był obcy. Powiedziałem mu, że panienki się znajdą, a jeśli chodzi o rozrywki, niech się trzyma blisko mnie, to zobaczymy. Zgodził się, więc poszliśmy do mnie. Dałem mu kanapkę z razowym chlebem i plasterkiem sera szwajcarskiego ze Szwajcarii, a nie z Wisconsin. Musiałem mu pożyczyć własną gitarę, bo swoją, jak twierdził, zostawił na wyspie, gdziekolwiek by ona była. Tej nocy graliśmy w kafejce.

Joenes był królem tej nocy. Zawdzięczał to piosenkom, których nikt nie rozumiał i których melodie przypominały znane standardy.

Turystom to pasowało i w ten sposób Joenes zebrał osiem dolców trzydzieści centów, co wystarczyło na pokaźny bochen rosyjskiego chleba, i nie mówcie mi o braku patriotyzmu. Poza tym ta panienka od razu na niego poleciała, bo Joenes właśnie taki był. To znaczy wysoki, potężny w ramionach, z jasnymi włosami lśniącymi, jakby świecił w nich słońce. Gościowi takiemu jak ja gorzej się wiedzie.

Bo chociaż mam forsę, to jestem mały i chudy, więc czasem muszę się nieźle napocić. Tymczasem Joenes działał jak magnes. Zainteresowali się nim nawet ludzie w czarnych okularach. Pytali, czy próbował kiedyś wody sodowej, ale odciągnąłem go, bo przynieśli pejotl. A po co wymieniać bolącą głowę na chory żołądek?

Więc razem z Joenesem, jego panienką, której na imię było Deirdre Feinstein, i jeszcze jedną, którą tamta skołowała dla mnie, wróciliśmy do mojej chaty. Pokazałem Joenesowi, jak obrabiać pejotl i wszyscy wzięliśmy się do roboty. To znaczy my się wzięliśmy, bo Joenes zapalił się jak tysiącwatowa żarówka. I chociaż ostrzegałem go przed glinami patrolującymi ulice San Francisco w poszukiwaniu kogoś choć odrobinę podejrzanego, żeby wykorzystać swoją piękną, nową, kalifornijską pakę, on uparł się, że wlezie na łóżko i wygłosi mowę. To była całkiem ładna pogadanka, bo ten barczysty, roześmiany chłopak z daleka naprawdę nieźle się wstawił jak na pierwszy raz.

Leciało to mniej więcej tak:

— Moi przyjaciele! Przybyłem do was z ekspedycją z odległego lądu, pokrytego piaskiem, porośniętego palmami. Czuję się niezmiernie szczęśliwy, jako że już pierwszej nocy zabrano mnie do waszego przywódcy, Króla Pejotl — zostałem wywyższony, a nie poniżony — i pokazano mi olśniewające cuda. Nie umiem znaleźć słów wdzięczności, by podziękować mojemu drogiemu towarzyszowi Lumowi za te błogosławieństwa. A tobie, słodka Deirdre Feinstein, moja nowa miłości, powiem, że czuję, jak rozpala się we mnie płomień. Ty zaś, dziewczyno Luma, której imienia, niestety, nie pamiętam, kocham cię jak brat, kazirodczo, a jednak z niewinnością zdradzoną z samorodnej niewinności. I jeszcze…

Cóż, trzeba przyznać, że głos Joenesa nie należał do najsłabszych. Prawdę mówiąc, przypominał ryk lwa morskiego w okresie godowym, którego to dźwięku nie można nie usłyszeć. Tego było już za wiele dla sąsiadów na górze, ramoli, którzy wstają o ósmej rano, by od razu zabrać się do pracy. Zaczęli walić w sufit i poinformowali nas, że zrobiliśmy właśnie o jedną balangę za dużo i że zadzwonili po policję — mieli na myśli gliny.

Joenes i dziewczyny nieco spuścili z tonu, ale ja szczycę się tym, że zachowuję zimną krew w każdej sytuacji, bez względu na to, co zalega mi w płucach czy krąży w żyłach. Chciałem spuścić resztę pejotlu, ale Deirdre, która jest już tak uzależniona, że aż strach, uparła się, żeby zabrać ze sobą resztę, bo, jak twierdziła, tak z pewnością będzie bezpieczniej. Wyprowadziłem wszystkich z mieszkania, łącznie z Joenesem, ściskającym w opalonej garści moją gitarę. Wychodziliśmy jak gdyby nigdy nic, bo już nadjechał wóz pełen glin. Ostrzegałem, żeby szli gęsiego jak żołnierze, bo nie można robić przekrętów, gdy się szmugluje prochy. Ale nie miałem pojęcia, jak bardzo wstawiona była Deirdre.

Kiedy tak szliśmy, zbliżyli się do nas gliniarze i obrzucili nas tym szczególnym spojrzeniem.. Nie zatrzymaliśmy się, a wtedy oni zaczęli robić uwagi na temat bitników, braku moralności i tym podobne. Chciałem, żebyśmy szli dalej, ale Deirdre była uparta. Odwróciła się do gliniarzy i wygarnęła im, co o nich myśli. To bardzo nierozsądne ze strony osoby o takim słownictwie i tak bogatej wyobraźni jak Deirdre.

Szef gliniarzy, sierżant, powiedział:

— W porządku, siostrzyczko, pójdziesz z nami. Zgarniamy cię, kapujesz?

Pociągnęli biedną Deirdre, która wyrywała się i kopała, w stronę radiowozu. Widziałem, jak twarz Joenesa powoli wykrzywia grymas nienawiści. Bałem się kłopotów, bo naszprycowany pejotlem Joenes kochał Deirdre. Kochał wszystkich oprócz glin.

— Nic nie rób, człowieku — powiedziałem mu. — Wszystko samo się ułoży. Jeśli Deirdre nie da sobie spokoju, to trudno. Wiesz, ona zawsze walczy z glinami, odkąd przyjechała z Nowego Jorku, żeby studiować zen, i zawsze ją zgarniają. To żaden problem, zwłaszcza że jej ojcem jest Sean Feinstein, który ma wszystko, co ci tylko przyjdzie do głowy. Gliny poczekają, aż Deirdre wytrzeźwieje, i zaraz ją wypuszczą. Więc nic nie rób, człowieku. Nie oglądaj się nawet, bo twoim ojcem nie jest Sean Feinstein ani żaden inny wielki gość.

W ten sposób próbowałem uspokoić Joenesa i przemówić mu do rozsądku. Ale on zatrzymał się — wspaniała sylwetka w świetle lamp — z dłonią zaciśniętą na mojej gitarze, odwrócił się i już nie widział nic oprócz glin.

— Chcesz czegoś, chłopcze? — spytał sierżant.

— Zabierzcie łapy od tej młodej damy! — odezwał się Joenes.

— Ta ćpunka, którą nazywasz młodą damą — odparł gliniarz — pogwałciła paragraf czterysta trzydziesty pierwszy, punkt trzeci kodeksu karnego miasta San Francisco. Proponuję, żebyś zajął się własnymi sprawami, młodzieńcze, i przestał po dwunastej w nocy brzdąkać na ukulele po ulicach.

W pewnym sensie gliniarz zachował się uprzejmie.

I wtedy Joenes wygłosił piękną mowę, której wprawdzie dokładnie nie powtórzę, ale chodziło w niej o to, że prawo jest ustanawiane przez człowieka, więc musi brać pod uwagę jego złą naturę, i że prawdziwa moralność polega na przestrzeganiu nakazów własnej oświeconej duszy.

— Mały komunista, co? — zakpił sierżant i Joenes w okamgnieniu został wciągnięty do radiowozu.

Cóż, Deirdre została oczywiście zwolniona następnego ranka dzięki wstawiennictwu ojca, a może także dzięki swoim wdziękom, o których głośno w San Francisco. Inaczej z Joenesem. Chociaż szukaliśmy go wszędzie, nawet w tak odległym miejscu jak Berkeley, nigdzie nie natrafiliśmy na jego ślad.

Ani śladu, mówię wam! Co się stało z tym trubadurem o jasnych włosach, lśniących, jakby świeciło w nich słońce, i o gorącym sercu? Gdzie się podział z moją gitarą (autentyczną Tatay) i drugą, najlepszą, parą sandałów? Przypuszczam, że tylko gliny to wiedzą i nie zamierzają tego zdradzić. Ale wciąż go pamiętam — słodkiego śpiewaka, który u wrót piekieł obejrzał się na swą Eurydykę i dlatego musiał cierpieć jak Orfeusz o słowiczym głosie. To znaczy, to było trochę inaczej. W każdym razie, kto wie, w jak odległych krajach podziewają się teraz Joenes i moja gitara?


3. Komisja kongresowa

(Opowiedziane przez Ma’aoa z Samoa)

 

Joenes nie mógł wiedzieć, że komisja amerykańskiego Senatu prowadziła dochodzenie w San Francisco. Ale policja wiedziała o tym.

Funkcjonariusze czuli, że Joenes stanowi wymarzony materiał na świadka, zabrali go więc z więzienia i przyprowadzili do sali, gdzie komisja zebrała się na posiedzenie.

Zgromadzeniu przewodniczył senator George W. Pelops, który na wstępie zapytał Joenesa, co ma na swoją obronę.

— Nic złego nie zrobiłem — odrzekł Joenes.

— Czy — zapytał Pelops — ktokolwiek oskarżył pana o zrobienie czegokolwiek? Czyja pana oskarżyłem? Albo któryś z moich szanownych kolegów? Jeśli tak, chciałbym tu i teraz o tym usłyszeć.

— Nie, proszę pana — odparł Joenes. — Pomyślałem tylko…

— Myśli nie mają wartości dowodowej — przerwał mu Pelops, po czym podrapał się po łysej czaszce, poprawił okulary i, gapiąc się w kamerę telewizyjną, rzekł:

— Ten człowiek, jak sam przyznaje, nie został oskarżony ani o złamanie prawa, ani o naruszenie przepisów. Poprosiliśmy go jedynie, co jest naszym przywilejem i obowiązkiem, by się wypowiedział. Jednak jego słowa zdradzają nieczyste sumienie. Panowie, sądzę, że powinniśmy kontynuować dochodzenie.

— Żądam adwokata — odezwał się Joenes.

— Nie może mieć pan adwokata — odparł na to Pelops — ponieważ zeznaje pan przed komisją kongresową, która jedynie ustala fakty, nie stawia zaś w stan oskarżenia. Ale nie omieszkamy odnotować pańskiej prośby. Chciałbym dowiedzieć się, po co w ogóle niewinnemu człowiekowi adwokat?

Joenes, który przeczytał wiele książek na Manituatua, wymamrotał coś na temat swoich praw i prawa w ogóle, na co Pelops odparł, że Kongres zarówno ustanawia prawo, jak i stoi na jego straży. Dlatego nie ma się czego obawiać, jeżeli pytany będzie odpowiadał uczciwie. Joenes wziął sobie te słowa do serca i obiecał zastosować się do zaleceń.

— Zazwyczaj — rzekł Pelops — nie musimy specjalnie prosić o prawdomówność. Zostawmy jednak tę kwestię. Proszę powiedzieć, panie Joenes, czy wierzy pan w treść przemówienia, które wygłosił pan wczorajszej nocy na ulicy San Francisco.

— Nie pamiętam żadnego przemówienia — odparł Joenes.

— Odmawia pan odpowiedzi na pytanie?

— Nie mogę na nie odpowiedzieć. Nic nie pamiętam. Chyba byłem pod wpływem narkotyków.

— A czy pamięta pan, z kim przebywał ostatniej nocy?

— Wydaje mi się, że z człowiekiem o imieniu Lum i dziewczyną o imieniu Deirdre…

— Nie potrzebujemy ich nazwisk — przerwał sucho Pelops. — Pytamy tylko o to, czy pamięta pan, z kim był, a pan powiedział, że pamięta. Chciałbym zauważyć, panie Joenes, że bardzo wygodnie jest pamiętać jedne fakty, a zapominać o innych, mimo że wszystkie zdarzenia miały miejsce w ciągu tych samych dwudziestu czterech godzin!

— To nie były fakty — powiedział Joenes — to byli ludzie.

— Komisja nie wymaga od pana poczucia humoru — rzekł Pelops surowo. — Ostrzegam, że zarówno drwiące czy wymijające odpowiedzi, jak i zupełny ich brak mogą zostać potraktowane jako obraza Kongresu, to zaś stanowi przestępstwo federalne, za które grozi kara do roku więzienia.

— Nie miałem nic złego na myśli — szybko usprawiedliwił się Joenes.

— Doskonale, panie Joenes, kontynuujmy więc. Czy zaprzecza pan, że przemawiał ostatniej nocy?

— Nie, proszę pana, nie zaprzeczam.

— A czy zaprzecza pan, że treść pańskiego przemówienia dotyczyła tak zwanego obowiązku, wedle którego każdy powinien dążyć do obalenia legalnie ustanowionego prawa tego kraju? Innymi słowy, czy zaprzecza pan, że podjudzał do buntu tych nieprawomyślnych obywateli, którzy byli gotowi dać posłuch wrogim podszeptom? Albo żeby powiedzieć już całkiem wprost, czy nawoływał pan do obalenia siłą rządu, który stoi na straży prawa? Czy może pan zaprzeczyć, że treść pańskiego przemówienia stanowiła pogwałcenie praw przekazanych nam przez Ojców Założycieli? Dają one takim jak pan wolność słowa, której z pewnością nie ma w Związku Radzieckim. Czy ośmieli się pan zaprzeczyć, że pańskie słowa, pod maską niewinnej buńczuczności, stanowiły część spisku, którego celem było wywołanie zamieszek, usprawiedliwiających zewnętrzną interwencję? I że pańskie poczynania znalazły poparcie, jeśli nie był to ich wyraźny nakaz, wśród konkretnych osób z Departamentu Stanu? I wreszcie, że przemówienie, które wygłosił pan — rzekomo — pod wpływem narkotyków, zostało w istocie podyktowane domniemanym prawem do działań wywrotowych w demokracji. Sądził pan, że jej zdolność do brania odwetu jest paraliżowana przez Konstytucję i Kartę Praw Człowieka. Tymczasem celem tych dokumentów nie jest — jak się panu wydaje — pomaganie przestępcom, lecz obrona swobód obywatelskich przed takimi jak pan bezbożnymi najemnikami. Proszę o prostą odpowiedź: tak czy nie.

— Cóż — zaczął Joenes — chciałbym sprostować…

— Pytanie, panie Joenes — przerwał Pelops lodowatym głosem. — Będzie pan łaskaw odpowiedzieć tak lub nie.

Joenes z całych sił próbował sobie przypomnieć wszystko, co wyczytał na temat historii Ameryki jeszcze na wyspie. Po chwili rzekł:

— To oszczerstwo!

— Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Joenes — obstawał przy swoim Pelops.

— Chciałbym się powołać na moje konstytucyjne prawa, a dokładniej na Pierwszą i Piąta Poprawkę — odrzekł Joenes — i z całym szacunkiem odmawiam odpowiedzi.

Pelops uśmiechnął się krzywo.

— Nie może pan tego uczynić, panie Joenes, bowiem Konstytucja, której się pan tak kurczowo trzyma, została znowelizowana, a raczej uaktualniona przez tych z nas, którzy pragną uchronić ją przed zmianami i profanacją. Poprawki, o których pan wspomniał, panie Joenes — choć może raczej powinienem powiedzieć: towarzyszu Joenes — nie pozwalają panu milczeć z powodów, które każdy sędzia Sądu Najwyższego wyliczy panu, jeśli go pan o to poprosi!

Na tak druzgoczącą ripostę nie było odpowiedzi. Nawet obecni reporterzy, przyzwyczajeni do ostrych politycznych polemik, byli poruszeni. Joenes najpierw się zaczerwienił, potem zaś zbladł jak ściana. Już otwierał usta, by powiedzieć cokolwiek, nic bowiem błyskotliwego nie przychodziło mu do głowy, gdy powstrzymała go interwencja jednego z członków komisji, senatora Trellida.

— Przepraszam pana — odezwał się senator — i wszystkich zebranych, chciałbym powiedzieć jedną rzecz i proszę, żeby to, co powiem, zostało nagrane. Czasem człowiek musi przemówić, bez względu na to, jak bolesne jest to dla niego, i bez względu na to, jaką szkodę polityczną czy materialną może mu to wyrządzić. Jest jednak obowiązkiem człowieka takiego jak ja przemówić wtedy, kiedy musi, bez względu na konsekwencje, nawet jeżeli to, co ma do powiedzenia, sprzeciwia się opinii publicznej. Jestem starym człowiekiem i wiele w życiu doświadczyłem, wiele widziałem. Może popełniam głupstwo, ale muszę powiedzieć, że jestem nieprzejednanym wrogiem niesprawiedliwości. W przeciwieństwie do niektórych nie potrafię przebaczyć masakry Węgrów, bezprawnego zajęcia Chin ani komunizacji Kuby. Jestem stary, nazywają mnie konserwatystą, cóż z tego. Ja naprawdę nie mogę o tym zapomnieć. Nie dbam o to, jak mnie kto nazwie, ale mam nadzieję, że nie dożyję dnia, kiedy sowiecka armia wkroczy do Waszyngtonu. Dlatego kieruję swoje słowa przeciw temu człowiekowi, towarzyszowi Jońskiemu, nie jako senator, ale jako człowiek, który spędził dzieciństwo wśród górzystego krajobrazu na wschód od Sour Mountain, który łowił ryby i polował w leśnych ostępach, który powoli uświadamiał sobie, czym jest dla niego Ameryka, którego ziomkowie wysłali do Kongresu, by reprezentował ich i ich bliskich, i który teraz czuje się w obowiązku złożyć tę deklarację lojalności. Z tego i tylko z tego powodu zwracam się do was teraz słowami Biblii: „Zło jest złem!”. Ludzie wyrachowani mogą się z tego śmiać, ale tak właśnie jest i ja w to wierzę.

Członkowie komisji odpowiedzieli na słowa starego senatora gorącym aplauzem. Chociaż słyszeli je już wiele razy, po raz kolejny ulegli głębokiej emocji. Pelops, którego wargi były blade jak papier, zwrócił się do Joenesa.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin