1986-07 - Ostatnie salwy z Łazienek.pdf

(441 KB) Pobierz
346481591 UNPDF
Andrzej Monastyrski
OSTATNIE SALWY Z ŁAZIENEK
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1986
Okładkę projektował: Marek Soroka
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Janusz Festur
346481591.001.png
Odłożony set
Koszula przykleja się do pleców. Spocona dłoń z trudem utrzymuje rakietę tenisową. A major Bursa z
30 poleskiego pułku artylerii lekkiej narzucił ostre tempo i mimo upału ani myśli markować. Gra jak na
pokazie.
Pok... pok... pok...
Mocnym uderzeniom rakiety towarzyszy charakterystyczny odgłos. Podobny do czegoś, ale do czego?
Aha, racja. Chyba do wystrzału korka z butelki szampana.
Podporucznik Paprocki zwija się na korcie jak w ukropie. Bo zresztą i ukrop leje się z bezchmurnego
nieba. Powinno być już nieco chłodniej, wszak to późne sierpniowe popołudnie. Jesień tuż-tuż, a upały jak w
środku lata.
Pok... pok... pok...
Major zdecydowanie przeszedł do ataku. Mimo trzydziestki z okładem jest silny, zwrotny, sprężysty.
Nie widać też na nim większego zmęczenia. Mocny backhand, za nim drugi, w przeciwny róg kortu. Później
krótka piłka, tuż przy siatce, po niej znów długa.
Tak, z tym gemem chyba muszę się pożegnać — myśli Paprocki. — A tak ładnie mi szło. Trzy do
jednego... Później major podciągnął na trzy do dwóch, a teraz wyrówna z pewnością.
Stało się. Sędziujący zawodnikom pułkownik dyplomowany Łapicki ze sztabu DOK IX pokazuje, że
stosunek gemów wynosi już trzy do trzech.
Może zaproponować majorowi chwilę przerwy? A może poprosić o odłożenie spotkania do jutra? —
myśli Paprocki, podnosząc piłkę z kortu. Czuje się już zmęczony. — Nie. Nie wypada. Jeszcze pomyśli, że
oklapłem po przedwczorajszych nocnych ćwiczeniach. Krótki odpoczynek — i do dzieła! Najwyżej
przegram tego jednego seta...
Major Bursa ociera chusteczką spocone czoło. On też czuje w mięśniach zmęczenie. Ten podporucznik
ma silne uderzenie. Wprawdzie brakuje mu nieco precyzji, ale jeszcze trochę takiego ostrego treningu jak
dziś i może stać się groźnym przeciwnikiem.
Nagle przedwieczorną ciszę przerywa narastający warkot silnika. Niemal na siatkę ogrodzenia kortu
wpada motocyklista. Zeskakuje z siodełka i przytrzymując ręką bijący go po plecach karabin podbiega do
pułkownika. Coś mu melduje. Oficer skinieniem dłoni zarządza przerwę w meczu i pilnie słucha gońca.
Paprocki nie wie, o co chodzi, ale domyśla się, że nadeszła jakaś ważna informacja. Jaka? To się okaże już
za chwilę.
Sytuacja polityczna w Europie nie jest najlepsza. Cały kraj żyje pod wrażeniem narastającego od
miesięcy nieuchronnego zagrożenia. Słowo „wojna” od pewnego czasu jest na ustach prawie wszystkich
dorosłych. Ba, powtarzają je także i dzieci, ale cóż one mogą z niego zrozumieć? Dla nich to może i groźny,
ale przecież pusty dźwięk.
Od 15 maja 30 dywizjon artylerii ciężkiej stacjonuje w Brześciu nad Bugiem, na tak zwanych
Bugszopach, w koszarach jednego z dywizjonów wymienionego 30 pal, który od marca znajduje się gdzieś
na Pomorzu, w osłonie zachodniej granicy. Artylerzyści przybyli tu transportem kolejowym w ciągu jednej
nocy z Wilna. Od 15 sierpnia w gronie oficerów nie mówi się o niczym innym jak tylko o rychłej
powszechnej mobilizacji. Wśród kanonierów temat ten przebijany jest jednak innym, dla nich ważniejszym.
Żniwa zakończyły się niedawno, po wsiach rychło przystąpią do wykopków. Pogoda sprzyja pracom w polu,
pogwarzają więc o gospodarce. Słonko świeci, grzeje. Może nawet za mocno.
Goniec kończy meldunek. Pułkownik chwyta swoją rakietę, zamienia kilka słów z majorem, żegna się
uściskiem dłoni i szybko odchodzi. Podporucznik zbliża się do Bursy.
— Przerwa? — pyta.
— Tak. I to chyba nawet dłuższa, niż nam się wydaje — odpowiada major. — Została zarządzona
powszechna mobilizacja! Więc wszystko wskazuje na to, że naszego seta dokończymy chyba dopiero po
wojnie... Idę do koszar, tylko najpierw wpadnę do domu wykąpać się. Ugotowaliśmy się we własnym sosie
na tym upale — kończy żartem. — To do zobaczenia, panie Kazimierzu.
— Czołem, panie majorze — odpowiada Paprocki.
W drodze do koszar rozmyśla nad wydarzeniami ostatnich dni i tygodni. Wiele jednostek zostało
zmobilizowanych jeszcze wiosną 1939 roku. Niektóre z nich wyszły w pole już w marcu. Niby na wiosenno-
letnie manewry, ale wiadomo, że w niespokojny czas wojsko trzeba w porę wyprowadzić z koszar. Później
trochę uspokoiło się, a jeszcze później była ta pamiętna mowa ministra Becka w sejmie. Ale w lipcu i
sierpniu czuło się, że niebezpieczeństwo wisi na włosku. Wprawdzie pocieszano się, że sojusznicy nie
zawiodą, pomogą w potrzebie, przeliczano stosunek sił polskiej piechoty i kawalerii, francuskiego lotnictwa,
angielskiej marynarki wojennej do niemieckiej machiny wojennej, ale za zasłoną optymizmu kryła się
głęboka troska o kraj, o rodziny, o najbliższych. Więc jak będzie ostatecznie z tą wojną? Odważą się Niemcy,
czy nie odważą? Hitler straszy, krzyczy, żąda coraz bezczelniej i coraz natarczywiej, ale przecież my nie
ustąpimy! Z Polską nie pójdzie mu tak łatwo jak z Austrią, Czechosłowacją, Litwą... Gdańsk to nie Kłajpeda,
korytarz — nie Sudety! My się nie damy!
I przychodzi niespodziewana, zaskakująca refleksja: a co będzie, jeśli sojusznicy nie zdążą z pomocą?
Im Hitler nie grozi bezpośrednio, nie muszą być w pełni gotowi do obrony, do walki... Nie, to niemożliwe.
Zdążą. Muszą zdążyć. Nie zostawią nas samych oko w oko z Niemcami.
Jeszcze raz sprawdza w myśli, czy w baterii wszystko jest w należytym porządku. Przez kilka ostatnich
dni pełnił obowiązki dowódcy baterii, ponieważ kapitan przebywał na urlopie. Taka sytuacja i urlop? —
dziwił się Paprocki, ale pomyślał, że widocznie sytuacja nie jest aż „taka”, skoro dowódca dywizjonu na to
pozwolił. A później nie miał czasu dziwić się niczemu, bo nagle zaczął się młyn, zakończony dzisiejszą
wiadomością o mobilizacji.
Więc tak: w nocy z czwartku na piątek 25 sierpnia dowódca dywizjonu podpułkownik magister Józef
Lankau zarządził alarm ćwiczebny i wyprowadzenie wszystkich baterii z koszar. Alarm przebiegł sprawnie,
zresztą ćwiczyli taką sytuację już niejednokrotnie. Wyszli w rejon alarmowy, zajęli stanowiska ogniowe, na
ścierniskach za lasem. Okopali działa i czekali w gotowości na dalsze sygnały. Po północy przyszedł rozkaz
odboju i powrotu do koszar. Zanim wrócili, była trzecia nad ranem. Gdy o piątej przybiegł goniec z baterii i
przywiózł jakąś kopertę, Paprockiemu wydało się, że ledwo przyłożył głowę do poduszki. Przyświecając
zapałkami przeczytał lakoniczną treść: „Pogotowie OPL zarządzone”.
Ładna historia — myśli podporucznik, ubierając się pośpiesznie. — Pogotowie OPL! A dowódca baterii
na urlopie...
Biegnie do dywizjonu. Jako pełniący obowiązki dowódcy baterii wydaje szybko stosowne rozkazy. Po
chwili przybywają pozostali oficerowie dywizjonu. Wszyscy udają się do wyznaczonego pomieszczenia w
sztabie 30 pal. Paprocki zapoznaje się z dziennikiem czynności mobilizacyjnych baterii. Póki nie wróci z
urlopu dowódca — już chyba zdążyli go powiadomić — on będzie kierować całością dalszych przygotowań.
Także ewentualnym przebiegiem mobilizacji. Oczywiście jeżeli zostanie ogłoszona, ale co do tego już mało
kto ma wątpliwości. Nie znany jest jedynie termin. Jutro? Pojutrze? A może nawet jeszcze dziś?
Więc obiad na tempa i powrót do koszar. Wieczorem dowódca dywizjonu podpułkownik Lankau
zarządza całodobowe dyżury oficerów przy telefonach w bateriach. Oczywiście na zmiany, aż do odwołania.
Noc mija spokojnie.
Nareszcie wrócił dowódca baterii kapitan January Pastuszewski. Jest opalony na brąz, ale
zdenerwowany. Paprocki z ulgą powraca do swej roli młodszego oficera baterii. Ostatecznie, skoro już ma
być ta wojna, niech baterią dowodzi jej etatowy dowódca. Ale wojny jeszcze nie ma. Jest za to sobota, 26
sierpnia. Na kortach miejskich po południu rozpoczynają się zaplanowane wcześniej mistrzostwa tenisowe
Brześcia, zorganizowane przez miejscowy klub tenisowy. Garnizon z powodzeniem reprezentuje major
Bursa i podporucznik Paprocki. Jak dotąd posiada on już srebrny medal za zdobycie II miejsca w deblu.
Niedzielne przedpołudnie upływa pracowicie. Dywizjon otrzymał nowy sprzęt maskujący: duże siatki
kobiercowe. Podporucznik organizuje więc pokaz maskowania dział i innego sprzętu. Kanonierzy pocą się,
szarpią i szamoczą z wielkimi sieciami, złoszczą się, gdy im coś nie wychodzi. Twierdzą, że stare
maskowanie, gałęźmi, było lepsze, szybsze, praktyczniejsze. Wreszcie zajęcia kończą się. A po obiedzie
kontynuowane są tenisowe pojedynki reprezentacji garnizonu i społeczeństwa Brześcia.
W poniedziałek i wtorek znów trwa organizacyjny kołowrotek. Do garnizonu coraz liczniej przybywają
oficerowie rezerwy powołani na ćwiczenia. Opowiadają, że w całym kraju na dworcach i w pociągach tłok.
Do normalnych urlopowych i wakacyjnych przejazdów ludności doszły dodatkowe transporty wojskowe i
przewozy powoływanych na ćwiczenia rezerwistów. Na jakie ćwiczenia — tego nikt nie wie. Rezerwiści
twierdzą, że idą na wojnę. Garnizonowe kasyno zapchane po brzegi. Aby zjeść posiłek, trzeba nieraz czekać
godzinę, a bywa, że i dłużej...
Teraz to już nici z naszych mistrzostw — Paprocki łapie się na niedorzecznej myśli. Ale wokół tyle
niedorzeczności, że jedna więcej nie psuje obrazu.
Wpada do baterii. Tu też już wszyscy wiedzą o zarządzonej mobilizacji. Zgromadzeni oficerowie
czekają na dowódcę dywizjonu, ale ten jest na odprawie. Po paru godzinach nerwowego napięcia przychodzi
wiadomość o odwołaniu mobilizacji. A więc jeszcze nie teraz. Oficerowie rozchodzą się na kwatery.
Dzień 30 sierpnia jest równie pogodny jak poprzednie. Po odwołaniu mobilizacji emocje jakby nieco
opadły. Od rana w dywizjonie odbywają się w miarę normalne zajęcia szkoleniowe. Kadra jak zwykle zbiera
się nad rzeką. Podpułkownik Lankau prowadzi zajęcia oficerskie na przyrządach pomiarowych. Gdzieś
niedaleko, na przeciwległym brzegu, plażuje i kąpie się jakaś miejscowa piękność w nadzwyczaj skąpym,
obcisłym kostiumie. Wzrok niejednego uczestnika zajęć kieruje się tam chętniej niż w stronę teodolitu.
Nadbiega goniec, wręcza dowódcy kopertę. Podpułkownik poważnieje.
— Panowie oficerowie! Mobilizacja powszechna zarządzona! Koniec zajęć! Wracamy do koszar. Proszę
natychmiast przystąpić do wykonywania czynności mobilizacyjnych...
Drugie odwołanie już raczej nie przyjdzie. Z tą chwilą 30 dywizjon artylerii ciężkiej stał się 2
dywizjonem 3 pułku artylerii ciężkiej, w składzie 4, 5 i 6 baterii. Baterie również zmieniły swe numeracje.
Dotychczasowa 3 bateria Paprockiego stała się 6 baterią 2 dywizjonu 3 pac. Podporucznik machinalnie
spogląda na zegarek. Daleki jest od myśli, że oto nadchodzi jakiś historyczny moment, ale czuje, że zbliża
się coś, czego tym razem jeszcze nikt nie potrafi ani odgadnąć, ani sobie wyobrazić. Coś z pewnością bardzo
trudnego, niebezpiecznego. Jest środa, trzydziesty dzień sierpnia, dochodzi godzina jedenasta trzydzieści...
Odprawa kończy się szybko. Dowódca dywizjonu przypomniał znane wszystkim czynności, obowiązki
i zadania mobilizacyjne. Dowódcy baterii i plutonów rozeszli się do swych pododdziałów. Tu spotkały ich
poważne, zatroskane spojrzenia kanonierów.
— To co, panie poruczniku, będzie wojna? — Szef baterii, starszy ogniomistrz Bolesław Drozdowski,
zadał pytanie cisnące się na usta wszystkim żołnierzom. — Będzie?
— Jeśli Hitler zacznie, to będzie. Przecież nie oddamy mu ani korytarza, ani Wolnego Miasta —
odpowiada Paprocki.
— A wygramy? — spytał z niepokojem któryś z kanonierów.
— Głupiś! Jeszcze pytasz! Pewnie, że wygramy! — zgromił go natychmiast inny.
Dobrze — pomyślał Paprocki. — Dobrze, że ludzie są pewni siebie. Duch żołnierza to połowa sukcesu.
Istotnie, na morale żołnierzy nie można było narzekać.
Wieczór zastał kadrę w koszarach. Sprawdzano przydziały, kontrolowano stan uzbrojenia, przeglądano
sprzęt, wyposażenie indywidualne kanonierów. Czekano z niecierpliwością na uzupełnienie koni z poboru,
po które pojechał w południe starszy ogniomistrz podchorąży Stanisław Wesołowski.
Kolejny dzień upłynął również na wytężonej pracy organizacyjnej. Do baterii przybyło dwóch oficerów
rezerwy: podporucznicy Kazimierz Muśnicki, inżynier górnik, i Tadeusz Olkowski, inżynier leśnik. Nie
przybyły natomiast konie z poboru mobilizacyjnego, co bardzo niepokoi dowódcę baterii.
— Diabli nadali taki interes — klnie umiarkowanie kapitan. Krępuje się jeszcze obecnością
rezerwistów-inżynierów. — Jeśli tak dalej pójdzie, rozpoczniemy wojnę bez koni...
Wojna
Budzik rozdzwonił się punktualnie o szóstej. Już po pierwszym dźwięku Paprocki chwycił go i wetknął
ze złością pod poduszkę. Poprzedniego wieczoru późno wrócił z koszar, położył się dobrze po północy i
mimo zmęczenia długo nie mógł zasnąć.
Jeszcze chwilkę, jeszcze choć z piętnaście minut — pomyślał, niechętnie wyjmując uciszony zegarek
spod poduszki. Wskazówki jednak miarowo posuwały się naprzód. Z głębokim westchnieniem podniósł się z
posłania. Kończył ubieranie, gdy posłyszał dziwne, natrętne brzęczenie jakby wielkiego, odległego roju
pszczół. Po chwili rozległy się głośne detonacje. Zawtórował im przytłumiony dźwięk szyb w oknach.
No, chyba zaczęło się już naprawdę, bo to nie wystrzały armatnie — stwierdził w myślach, zapinając
ostatnie guziki munduru. Pobiegł do koszar, gdzie dowiedział się, że zostało zbombardowane lotnisko w
Małaszewiczach.
W koszarach wrzało. Wszyscy już wiedzieli o wybuchu wojny. Rozgorączkowani kanonierzy wytaczali
działa — ciężkie 155 mm olbrzymy, pozostały sprzęt oraz wyprowadzali konie. Czekali na rozkaz
opuszczenia koszar, który przecież lada chwila musi nadejść.
— Poruczniku Paprocki — woła dowódca baterii — weźmie pan natychmiast działa i sprzęt i
zaprowadzi kolumnę do wsi Wołynka. Wie pan, do rejonu mobilizacji baterii. Później wróci pan po konie,
które powinny do tego czasu już tu przybyć.
— Rozkaz, panie kapitanie!
Paprocki formuje kolumnę baterii. Pomagają mu podoficerowie. Tym razem wszystko idzie znacznie
lepiej niż podczas ostatnich ćwiczeń. Nic dziwnego, wtedy była noc, teraz jest dzień, a i trening zrobił swoje.
Ludzie są pewniejsi, pracują sprawniej, choć jakiś cień niepokoju nadal wisi w powietrzu. Nikt głośno tego
nie mówi, ale wszyscy obawiają się nalotu. W koszarowym kompleksie — choć mieści się on poza obrębem
twierdzy — atak z powietrza może okazać się tragiczny w skutkach dla zgrupowanego wojska, zwłaszcza
dla mało ruchliwej artylerii ciężkiej. Dlatego kanonierzy z ulgą przyjmują decyzję wymarszu w pole.
Kolumna rusza i krok za krokiem mozolnie pokonuje piaszczystą wiejską drogę Nareszcie koniec
uciążliwej, trzykilometrowej mordęgi. Konie i ludzie jednakowo parują od potu. Z bezchmurnego nieba
nadal płyną potoki żaru. Na szczęście przemarsz odbył się spokojnie, bez niespodzianek ze strony
nieprzyjacielskiego lotnictwa. W Wołynce zostaje część baterii pod dowództwem podporucznika rezerwy
Muśnickiego. Obsługi zaciągnęły wartę przy działach, wokół wsi wystawiono posterunki, a trzy lekkie
karabiny maszynowe — wykonując również zadania obrony przeciwlotniczej baterii — skierowały do góry
ryjki swych luf na wyznaczonych stanowiskach ogniowych. Obrona rejonu alarmowego baterii została
zorganizowana. Paprocki wraca do Brześcia po resztę sprzętu i kanonierów.
— Panie poruczniku, melduję posłusznie powrót z końmi!
— A, to Wesołowski?
— Tak jest, panie poruczniku.
— No, i jak tam było? Konie są? Dobre?
— Było słabo, panie poruczniku. Nie ma jeszcze koni do pełnego stanu baterii. A i to, co
przyprowadziłem, nie jest najlepsze. Kategorii AC, wie pan, do artylerii ciężkiej, mało. Większość koni jest
bez podków...
— A po drodze wszystko było w porządku?
— Tak jest, panie poruczniku. To jak, pójdziemy zobaczyć te konie?
— Teraz? Po nocy? I tak nic nie zobaczymy. Pójdę rano.
— W porządku, panie poruczniku. Dobranoc panu.
— Dobranoc, panie podchorąży. Utrudził się pan dziś z tymi końmi. Należy się panu odpoczynek. Ja też
mam dosyć.
1 znów sobotni poranek. Pomyśleć — od rozgrywek tenisowych minął dopiero tydzień, a wydaje się, że
to już co najmniej miesiąc albo i więcej. Wtedy był jeszcze pokój, teraz jest już wojna. I niech nikogo nie
łudzi fakt, że jej odgłosy na razie tu jeszcze nie dotarły. Nic dziwnego, przecież Brześć to odległe zaplecze.
Bombardowano wprawdzie Małaszewicze, ale Brześć? Duży garnizon, odległy od granic, dysponuje silną
obroną przeciwlotniczą. Chyba się Niemcy nie odważą?
Bateria ma już pełny stan ludzi. Paprocki tyle chodził, tyle szukał wśród zmobilizowanych, aż
wyszperał chyba samych najlepszych. Nawet inni dowódcy baterii próbowali protestować przeciwko
takiemu wyborowi, ale ostudził ich podpułkownik Lankau.
— Kto się starał, chodził i szukał, rozmawiał, ten ma. Trzeba było też chodzić i wybierać. Kto nie
chciał, dostał tych, którzy zostali...
Tak więc brakuje tylko jeszcze trochę koni i wozów taborowych. Po południu reszta baterii dyslokuje
się do Wołynki. W Brześciu pozostaje Wesołowski i z nim kapral podchorąży rezerwy Bommersbach oraz
kilku kanonierów. Czekają na brakujące konie, które podobno już są w punkcie rozdzielczym.
Podporucznik Paprocki śpieszy się. Szybko przerzuca swoje rzeczy. Mundur, płaszcz, kilka koszul,
bielizna. Ciepłe rękawiczki brać? Chyba nie. Do zimy wszystko powinno się skończyć. Francuzi dołożą
szkopom z zachodu, Anglicy przygrzeją im z góry i będzie po krzyku. Więc wszystkie niepotrzebne rzeczy
do skrzyni. Pójdą na przechowanie do mieszkania dowódcy baterii w Brześciu.
Kapitanowi to dobrze — myśli Kazimierz gnając rowerem do Wołynki. — Wciąż mieszka sobie w
domu, a ja muszę ganiać między Brześciem a Wołynką. Jeszcze trochę takiego treningu i będę mógł
startować w zawodach cyklistów...
Po przybyciu na miejsce kontroluje posterunki, wydaje dalsze dyspozycje, wprowadza słabo jeszcze
zorientowanych oficerów rezerwy w wojenne obowiązki. Sprawdza, czy kanonierzy jedli obiad, wypytuje
szefa, co z kolacją. Wskakuje na rower i znów pedałuje do Brześcia. Na odprawę do 30 pal. Jest jeszcze
trochę czasu, więc po drodze jedzie do miasta. Ostatecznie wojna wojną, a trzeba kupić parę niezbędnych
drobiazgów. Mydło do golenia, a i woda kolońska się kończy. Przyda się też trochę papieru do pisania, parę
kopert. Trzeba będzie przecież wysłać list do domu, do rodziców. Oni też tam martwią się o niego.
Nie dojechał jeszcze do centrum Brześcia, gdy nagle rozjęczały się syreny. Alarm lotniczy! Przez całe
ciało przebiega dreszcz emocji. Nalot! Na niebie szeregi wrogich maszyn. Odrywają się od nich jakieś
niewielkie punkciki, lecą w dół. Słychać przejmujący, ostry, drażniący uszy świst, niepodobny do żadnego ze
słyszanych dotychczas dźwięków.
Więc tak lecą bomby? Tak gwiżdżą? — Paprocki uspokaja się nagle. Przystaje przy jakiejś bramie,
która może stanowić osłonę przed podmuchem i odłamkami. Ale hitlerowcy urządzili tym razem nalot na
twierdzę. Bomby sypią się na tak zwane czerwone koszary. W górę wznoszą się słupy dymu i pióropusze
ziemi, cegieł, kamieni. Wybucha pożar, drugi. Straszny, groźny widok. Tym bardziej że obrona
przeciwlotnicza jakoś słabo odgryza się samolotom...
Wreszcie koniec nalotu. Ludzie wychodzą z ukryć: z piwnic, z bram. Syreny zawodzą znów, ale teraz
przerywanym głosem. Paprocki rusza dalej. Kilka bomb spadło również na miasto. Parę między pocztą a
stacją kolejową, jedna tuż przy moście na Muchawcu. A oto i pierwsze ofiary tej wojny w Brześciu. Zwłoki
Zgłoś jeśli naruszono regulamin