Cordy Michael - Kryptonim Venus.pdf

(897 KB) Pobierz
61255499 UNPDF
Michael Cordy
Kryptonim Venus
( The Venus Conspiracy)
Przełożył Jan Hensel
Idź po to ziele. Znasz je dobrze przecie.
Wiesz, że gdy sokiem z niego pryśniesz w oczy,
To do szaleństwa będą zakochane
W każdym stworzenium, które wtedy ujrzą.
William Szekspir, 1596
przeł. Konstanty Ildefons Gałczyński
Większość naszych produktów jest identyczna z naturalnymi, co znaczy,
że ich budowa chemiczna i właściwości nie dają się odróżnić
od odpowiednich substancji roślinnych czy zwierzęcych.
Roche Holding AG, 2003
PROLOG
Obudź się, Max. Wstawaj! Musimy uciekać.
Max nie słyszy ponaglającego szeptu matki. Śpi i śni mu się, że jeździ na czerwonym
rowerze, który ma nadzieję dostać jutro na dziewiąte urodziny. Kilka godzin temu był tak
rozemocjonowany, że matka musiała długo głaskać go chłodną dłonią po czole, żeby zasnął.
Teraz nic nie jest w stanie go obudzić. Nawet hawajski księżyc w pełni, który świeci przez
cienkie zasłony, oblewając jego platynowe włosy i opaloną skórę błękitną poświatą. Ani fale
rozbijające się o plażę na tyłach samotnego drewnianego domku na palach. Ani nawet ostre
głosy i ciężkie kroki na tarasie.
Ta sama chłodna dłoń, która wcześniej go usypiała, teraz nim potrząsa.
– Obudź się, Max. Już.
Max otwiera oczy. Matka ma na sobie białą koszulę nocną i wygląda na zaniepokojoną,
cień rzeźbi jej wysokie kości policzkowe, długie włosy migoczą w błękitnej poświacie.
– Idą po nas, Max. Musimy uciekać. Szybko i po cichu.
– Znowu? Nie teraz, mamo – jęczy. – Chce mi się spać.
– To nie ćwiczenie, Max. Oni naprawdę tu są.
Słyszy gardłowe głosy na zewnątrz i coś zimnego rozwija się w jego brzuchu. Nagle cała
senność pryska, urodziny już się nie liczą.
– On też tu jest? – szepcze.
Matka spogląda na niego szeroko otwartymi oczyma, kiwa głową i przykłada palec do
ust.
Kiedy prowadzi go korytarzem do swojej sypialni, rozlega się łoskot. Frontowe drzwi
pękają z trzaskiem, w rozszczepionym drewnie pojawia się ostrze siekiery. Odcięty od świata
bungalow na północnozachodnim brzegu Kauai, najdalej wysuniętej na zachód z Wysp
Hawajskich, dał im kiedyś schronienie. Teraz to odludne miejsce sprawia, że są bezbronni.
W sypialni ryglują drzwi i zastawiają je komodą. Matka sięga pod łóżko i wyciąga kij
bejsbolowy, dwa spakowane plecaki i foliową torebkę; jest w niej plik dolarów oraz trzy
paszporty: amerykański wystawiony na jej panieńskie nazwisko, Collins, oraz dwa paszporty
ze zdjęciami Maksa – jeden szwajcarski, drugi amerykański. W szwajcarskim widnieją oba
imiona i nazwisko: Max William Kappel. Amerykański zawiera drugie imię i panieńskie
nazwisko matki: William Collins. Matka zwija dywan, ciągnie za mosiężny uchwyt w
drewnianej podłodze i otwiera klapę.
Zeskakują na piasek, a gdy przeciskają się między palami podtrzymującymi dom, Max
słyszy ciężkie kroki nad głową. Matka ciągnie go ku frontowi domu, lecz on dostrzega parę
nóg przy wejściu na ganek. Kręci głową i wskazuje krzew uroczynu z boku. Droga będzie
dłuższa, ale drzewa ich osłonią.
Ciepłe powietrze jest przesiąknięte słodkim zapachem uroczynu, gdy czołgają się w głąb
lądu, na twardszy grunt. Czekają, aż księżyc schowa się za chmurą, żeby w mroku przemknąć
przez piaskową dróżkę przy bramie i schronić się pod wiatą, gdzie stoi ich stary dżip. Max
jest wysoki jak na dziewięciolatka, ale ma nieskoordynowane ruchy i biegnie niezdarnie.
Kiedy dociera do wiaty, jest mocno zdyszany. Gdy matka otwiera dżipa, chłopiec spogląda na
bungalow, który przez ostatnie dwa lata był ich domem. Rozłupane frontowe drzwi wyglądają
jak złamany ząb, w środku błyska latarka. Max przenosi wzrok dalej, na molo. Widzi duży
jacht motorowy zacumowany przy ich maleńkiej jolce.
Otwiera drzwiczki samochodu i wyczuwa w powietrzu specyficzny zapach. Pamięta
skądś tę gryzącą woń, ale nie wie skąd. Matka zwalnia ręczny hamulec, przekręca kluczyk w
stacyjce i wciska pedał gazu.
Nic się nie dzieje.
Próbuje jeszcze raz. Wciąż nic.
– Cholera.
Max po raz pierwszy widzi w jej oczach panikę i czuje, jak coś ściska go w żołądku. Jest
inaczej niż przy poprzednich ćwiczeniach. To wcale nie jest zabawne.
Matka znowu próbuje.
I znowu nic.
Przed samochodem wyrasta cienista postać i rzuca na maskę splątane poprzecinane
przewody. W mroku jarzy się końcówka papierosa i teraz Max rozpoznaje znajomy zapach
tytoniu, który wyczuł wcześniej. Gdzieś w pobliżu jest jego ojciec.
Drzwiczki od strony Maksa otwierają się gwałtownie i silne ramiona wyciągają go z
wozu. Max jest wysoki, ale nie ma szans w walce z mężczyzną, który go trzyma. Szamocze
się i krzyczy, lecz napastnik jest za silny. Ma długie kruczoczarne włosy związane w kucyk,
cuchnie potem i morską wodą.
– Zostaw mojego syna! – woła matka, wyskakując z dżipa. Uderza mężczyznę kijem
bejsbolowym, a Max z całej siły wpycha mu dwa palce do lewego oka. Gałka oczna
przypomina w dotyku jajko na twardo. Z gardła mężczyzny wyrywa się krzyk, lecz Max
wciąż naciska, desperacko usiłując się wyswobodzić. Zjawiają się dwaj następni mężczyźni,
przewracają matkę na ziemię i odciągają ręce Maksa za plecy. Pierwszy mężczyzna pochyla
nad nim twarz; puchnący oczodół lśni od posoki, ale zdrowe oko wpatruje się w chłopca z
taką furią, że Max zaciska powieki.
Achtung, Stein? – ostrzega z ciemności znajomy głos. – Nie rób mu krzywdy. Zabierz
oboje na łódź.
Mężczyźni wloką Maksa i jego matkę na plażę, w stronę smukłego białego jachtu. Wiatr
przybiera na sile i gdy docierają do mola, sunące po niebie chmury odsłaniają księżyc. W jego
poświacie Max spostrzega ojca. Jest nienagannie ubrany, w krawacie, zaprasowanych w kant
spodniach i blezerze. Starannie uczesane włosy mają ten sam platynowy odcień co włosy
syna. Pali papierosa w czarnej bibułce. Ledwo spojrzawszy na Maksa, zwraca się do matki.
Jego jasnobłękitne oczy są zimne i nieruchome.
– Nie powinnaś była wracać do panieńskiego nazwiska, Jean – stwierdza. – Właśnie
dzięki temu was znaleźliśmy.
Matka podchodzi bliżej, bez strachu.
– Zostaw nas w spokoju, Helmut. Nie masz się czego obawiać z mojej strony. Gdybym
chciała powiedzieć cokolwiek władzom, już bym to zrobiła. Nie obchodzi mnie, co zrobiłeś,
ale nie mogę pozwolić, żebyś demoralizował mojego syna.
– Twojego syna? – Helmut Kappel nadyma się, jakby nie mógł zapanować nad złością.
Ale jego głos jest tak cichy, że ledwo przebija się przez świst wiatru. – To mój syn. Ten
chłopak to Kappel. Ma swoje obowiązki. Swoje przeznaczenie. – Milczy przez chwilę, a gdy
znowu się odzywa, jego głos jest jeszcze cichszy. – Nie powinnaś była odchodzić, Jean. Nie
mogę uwierzyć, że to zrobiłaś. Nikt nie porzuca Kappelów.
– Już cię nie kochałam.
Jego oczy pochmurnieją.
– A co miłość ma z tym wspólnego? Oczekiwałem po tobie tylko lojalności i spełniania
obowiązków.
Matka mruga, jakby wymierzył jej policzek.
– Ale kiedyś cię kochałam, Helmut. Bardziej, niż możesz przypuszczać. Po prostu nie
jestem w stanie zaakceptować zbrodni, które popełniłeś w imię swojej rodziny.
– To była nasza rodzina. – Helmut wyjmuje czarnego papierosa z ust i zerknąwszy
przelotnie na złoty filtr, wrzuca go do wody. – Dość już tego. – Zwraca się do mężczyzny z
czarnym kucykiem, który zdążył sobie zabandażować krwawy oczodół. – Możecie ją
wprowadzić na pokład, Stein.
– Ja zostanę z chłopakiem – mówi krępy brodaty mężczyzna o jasnobłękitnych oczach i
jasnych włosach, ubrany w lekki wieczorowy garnitur. To młodszy brat Helmuta, Klaus. – Aż
do twojego powrotu.
– Nie, Klaus. Chcę, żeby to zobaczył. – Helmut odwraca się zamaszyście, ukazując
kawałek szkarłatnej podszewki niebieskiego blezera. – Chłopak musi się uczyć.
Łódź ma ponad dziesięć metrów długości i kabiny w dziobie, lecz mężczyźni rzucają
Maksa i jego matkę na nieosłonięty pokład na rufie. Dwaj siadają po bokach chłopca,
trzymając go za nadgarstki, trzeci razem ze Steinem siedzi przy matce. Ktoś podnosi kotwicę
i jacht odbija od mola. Helmut kiwa głową do Klausa stojącego przy sterze i silnik budzi się z
warkotem do życia. Wypływają na fale Pacyfiku.
Ojciec staje nad chłopcem i pochyla się niczym starotestamentowy prorok.
– Zabieram cię z powrotem do Zurychu, żebyś kontynuował naukę. Jesteś moim
dziedzicem, Max. Matka ukradła dwa lata twojego życia, ale nadrobisz zaległości. W końcu
jesteś Kappelem.
Max wychyla się, żeby zobaczyć, co dzieje się za plecami ojca, lecz mężczyźni chwytają
go jeszcze mocniej.
– Co robisz mamie?
– Zapomnij o niej, Max. – Chmury znowu zakrywają księżyc, ocieniając twarz ojca. –
Musisz się nauczyć, synu, że miłość przynosi tylko cierpienie i chaos. Świat bez niej byłby
lepszy. W najlepszym razie jest banalną rozrywką. W najgorszym staje się niebezpieczną
chorobą, która osłabia umysł i mąci trzeźwość sądu. Trzeba nad nią panować. – Helmut
Kappel zerka przez ramię na kobietę, która od jedenastu lat jest jego żoną. – Nikt nie jest
odporny na jej truciznę. W rodzinie liczą się tylko obowiązek i lojalność, lecz twoja matka
Zgłoś jeśli naruszono regulamin