Pilipiuk Andrzej - Święty Mikołaj spotyka Dziadka Mroza.pdf

(154 KB) Pobierz
Microsoft Word - Andrzej Pilipiuk - Swiety mikolaj spotyka Dziadka Mroza.doc
Andrzej Pilipiuk
ŚWIĘTY MIKOŁAJ SPOTYKA DZIADKA MROZA
Sypał śnieg. Mróz trzymał mocno. Było co najmniej trzydzieści stopni poniżej
zera. I jeszcze do tego wiał silny wiatr. W taką pogodę nie wypędza się z domu
nawet psa. Samemu też się nie wychodzi. Chyba że nie ma innego wyjścia. Gdzieś w
samym sercu Syberii stała chatka zbudowana z grubych, nieokorowanych belek.
Pomiędzy belki utknięto pakuły, stare gazety i wszelkie inne materiały uszczelniające,
jakie były pod ręką. Niewielka chatka chyliła się ku ziemi. Na pierwszy rzut oka
wydawało się, że nikt w niej nie mieszka, a jednak z komina szedł dym, a wzdłuż
krawędzi dachu zwisały sople. Takie sople, które powstają, gdy wewnątrz domu pali
się w piecu i ciepło przenikające przez dach roztapia odrobinę śnieg. Koło chatki
stały sanie, popularna swego czasu trojka. Starzec z białą brodą wyszedł z domku.
Popatrzył przez chwilę na otaczający go las i westchnął. Z kieszeni wydobył czapkę.
Była to niewielka czerwona czapka w kształcie miski. Założył ją na głowę. Wyglądał
teraz odrobinę dostojniej. Z sieni wydobył worek wypełniony zaledwie w jednej
trzeciej i umieścił go troskliwie na saniach. W szopie za chatką odszukał pastorał. W
tym roku wisiał przy nim mały dzwoneczek. Tak to już było. Wszystko było ostatnio
płynne. Nawet jego rysy zmieniały się. Dobrze, że w tym roku miał do sań trójkę
reniferów. Przez kilka ostatnich lat musiał zadowalać się jednym. Może coś wreszcie
szło ku lepszemu? Niespodziewanie zaszła zmiana. W wiecznym półmroku tajgi
pojawiła się jasna plama światła. Powiało ciepłem. Starzec odwrócił powoli głowę.
Blask raził przez chwilę jego oczy przywykłe do pełgających płomyków cienkich
cerkiewnych świeczek. Przed nim stał anioł. Anioł miał trzy pary skrzydeł, białą szatę,
będącą skrzyżowaniem greckiej tuniki i rzymskiej togi. Na głowie szopa jasnych
włosów, a nieco wyżej dyskretnie połyskiwała aureola. Cała postać anioła jaśniała i
biło od niej ciepło.
- Bądź pozdrowiony, biskupie Mikołaju - odezwał się gość.
Starzec uśmiechnął się i odruchowo poprawił swoją czapkę. Z czapką działo
się coś dziwnego. Zamieniała się powoli w normalną mitrę biskupią. Sądząc z
kształtu - katolicką.
- To ty? - zapytał, mając na myśli przemianę.
- Nie, o czcigodny.
Święty Mikołaj przymknął oczy.
- Mikołaju...
- Mów proszę. Z czym przychodzisz?
- Wiesz, co się dzieje?
- Tak. Moje istnienie na Ziemi podlega wierze ludzi. To, jak mnie sobie
wyobrażają, determinuje mój wygląd. To, jak mocno we mnie wierzą, sprawia, że
jestem słabszy lub silniejszy, A teraz jestem bardzo słaby. I czuję rozdwojenie.
- Psychiatrzy z miasteczka określiliby to jako schizofrenię bezobjawową.
- Zupełnie słusznie. Z czym przychodzisz?
- Tam na Górze... - Anioł skłonił się z szacunkiem w stronę pociemniałego
nieba. - Tam na Górze uważają, że dość już zrobiłeś. Pora odpocząć.
- To już nie potrwa długo. Wkrótce będę mógł powrócić do was. Dopóki jednak
ktoś we mnie wierzy, nie mogę go zawieść.
- Dzisiejszej nocy może być niewesoło.
- Przywykłem narażać życie w zaułkach Konstantynopola. Kilku
enkawudzistów nie przestraszy mnie.
1461882.002.png
- Proszę na siebie uważać.
Mikołaj skinął głową. Gdy ją podniósł, anioła już nie było. Gwizdnął na renifery.
Przybiegły. Zawsze przychodziły, choć nie potrafił powiedzieć skąd. Po prostu
przychodziły. W tym roku wyglądały dość nędznie. Przykładał im dłoń do czół,
starająć się przelać trochę własnej siły. Sam miał jej tak niewiele i coraz mniej
każdego roku. Otarł samotną łzę, która toczyła mu się po policzku. Dziś wieczorem,
jeśli wszystko pójdzie dobrze, odzyska częściowo dawną siłę. Jeśli wszystko pójdzie
dobrze...
Założył uprząż, sprawdził chomąta i orczyki, po czym strzelił z długiego bata.
Zwierzęta ruszyły posłusznie, ale ospale.
- Yjala! - zakrzyknął, aby dodać im nieco wigoru. Powoli przeszły w kłus. A
potem sanie uniosły się nad ziemię. Zaraz jednak z powrotem opadły. Ziemia
ściągała. A w tym obrzydliwym ateistycznym kraju prawo powszechnego ciążenia
dawało się odczuć silniej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Zsiadł i sprawdziwszy
płozy, strzelił ponownie z bata. Sanie ruszyły po śniegu i wreszcie ciężko wzbiły się w
powietrze. Gdzieś tam zalśniła pierwsza gwiazdka. To była ta noc. Nie musiał kiero-
wać, sanie same odnajdowały drogę. Wszędzie tam, gdzie był jeszcze potrzebny.
Nadleciał nad obrzeża miasta. Tu pomiędzy blokami stał mały drewniany domek.
Pierwszy, w którym go oczekiwano. Gdy sanie osiadły ciężko na ziemi, Mikołaj wziął
worek i zastukał do drzwi. Poczuł promieniujący zza nich lęk. Człowiek, który
otworzył, miał w ręce nóż. Był gotów go zabić, ale rozpoznał świętego i nawet
uśmiechnął się smutno.
- Proszę wybaczyć. Myślałem, że to oni. Że to już.
Mikołaj wykonał gest ręką i sanie stały się niewidoczne. Wszedł do ciepłego
domu. Przeszli ciemną sień i weszli do jasno oświetlonego pokoju. Okna zasłonięte
zostały czarnym papierem. W kącie pomieszczenia królowała nieduża choinka, a nad
nią wisiała mała ikonka. Tu dopiero w świetle Mikołaj mógł dokładniej przyjrzeć się
gospodarzowi.
- Zmieniliście się Wisarionie Iwanowiczu.
- Bardzo się zestarzałem?
- Nie, to nie o to chodzi. Po prostu w waszych oczach nie ma już tej dawnej
iskierki nadziei.
- Nie ma nadziei. I nie będzie, dopóki Stalin żyje.
- Mogę przekazać pomyślną wiadomość. To już tylko kilka miesięcy.
Żona Wissariona, Larysa, wyszła z kuchni. Jej brwi uniosły się do góry.
- Witajcie święty...
- Witaj Laryso.
- Zmieniliście się. Z roku na rok macie inną twarz. Zostają ogólne rysy, ale... A
może jest was wielu?
- Dobrze by było. Kształtuje mnie wyobraźnia ludzi. Tak niewiele zostało ikon.
A jeszcze mniej ludzi we mnie wierzy. Larysa oparła głowę na jego ramieniu.
- Ja będę wierzyła wiecznie. I nigdy nie zapomnę tamtej wigilii w łagrach
Kołymy. Siadajcie, proszę, do stołu.
- Nie, dziękuję. Muszę ruszać dalej. Mimo wszystko trochę jeszcze zostało
wierzących. Muszę ich odwiedzić. A dla was mam podarki.
- Na cóż było się wykosztowywać... Uśmiechnął się po raz pierwszy tego
wieczora.
- Jestem świętym Mikołajem - głos jego obniżył się do szeptu, jak gdyby
przekazywał im jakąś cudowną tajemnicę. - Ja nie robię zakupów w Centralnym
Domu Towarowym. Dla was buty. - Wyciągnął z worka śliczne zamszowe kozaczki. -
1461882.003.png
Niech wam służą. Tylko przybrudźcie je trochę, zanim wyjdziecie na ulicę, bo jeszcze
się przyczepią ci z NKWD. A jak wyjaśnicie ich pochodzenie?
- Dziękuję - szepnęła. W oczach miała łzy.
- Dla was, Wisarionie, mam książkę.
- Derek Tomatow „Droga Carów" - przeczytał z okładki.
- Wydana przez białych emigrantów w Paryżu. Po przeczytaniu spalcie
natychmiast, bo nie może się to dostać w niepowołane ręce.
- Zakopię w lesie.
- Tylko uważajcie. Za to idzie się od razu do piachu.
- Nie pierwszyzna mi. Szkoda, że jako święty nie możecie mi dostarczyć broni
palnej.
- Ja także żałuję. Dzieci już śpią?
- Tak.
- Nie budźcie ich.
- Wolałbym, aby cię zobaczyli święty Mikołaju. Inaczej mogą nie uwierzyć...
- Pokażę im się za rok. A na razie zostawię dla nich prezenty. Wyjął z worka
lalkę z porcelanową główką oraz pudełko klocków. Larysa oglądała lalkę ze
zdumieniem.
- Przepiękna. Skąd to? Mikołaj puścił do niej oko.
- Przedrewolucyjne zapasy. Ze sklepu Jeliszejewów. No cóż, na mnie,
niestety, już czas.
- Przybędziesz do nas za rok?
- Jeśli będę jeszcze istniał, to przyjadę. Wiara garstki osób musi być silna, aby
utrzymać mnie przy życiu. - Mrugnął konfidencjonalnie i wydobył z kieszeni płaszcza
amerykańską czekoladę z orzechami i paczkę algierskich daktyli. - Głowa do góry -
powiedział. - Będzie lepiej. - Pocałował na pożegnanie Larysę w czoło i wsiadł do
sanek. Wiatr zawiał momentalnie ich ślady, jak gdyby nigdy ich nie było. Ale zostały
po nim prezenty. Garść rzeczy z innego świata.
- Pamiętasz tamtą noc? - zapytała Larysa. - Tamtą okropną noc za drutami.
- Tak. Chciałem, żeby przyszedł święty Mikołaj i dał nam chleba. I przyszedł.
On jest prawdziwy.
- Istnieje tak długo, jak długo ludzie w niego wierzą... Powinien być silniejszy...
Przecież choć pod innym imieniem i na Nowy Rok...
- Nie. To jest święty Mikołaj. Dziadek Mróz to komunistyczny wymysł. Wiara w
niego nie wzmocni naszego przyjaciela. Pomyśl, że jesteśmy małżeństwem, połączył
nas węzłem przysięgi właśnie on. - Myślisz, że za rok...
- Przyjdzie. Gdyby nie było świętego Mikołaja, nie byłoby już żadnej nadziei.
Wrócili do domu. W ich sercach znowu narodziły się silniejsze uczucia.
Tymczasem święty pędził swoimi saniami po ciemnym zimowym syberyjskim niebie.
Kolejna plamka światła. Opadł. Renifery zatrzymały się na pionowej ścianie budynku.
Wszedł przez balkon do mieszkania. To mieszkanie było typowe aż do
znudzenia, miało tylko jeden pokój, a kuchnia i łazienka były wspólne i mieściły się na
korytarzu. Na zniszczonym fotelu drzemała staruszka. Gdy Mikołaj dotknął delikatnie
jej ramienia, obudziła się natychmiast.
- Przyszedłeś - szepnęła.
Lustro w kącie uchwyciło jego odbicie. Staruszka była katoliczką, choć
obchodziła święta w innym terminie. Wyglądał teraz zupełnie inaczej. Miał na sobie
czerwony płaszcz i wysoką biskupią mitrę. Jego worek obszyty był lamówką.
- Witajcie, Wiero Iwanowna.
- Witaj, święty. Co cię sprowadza? Uśmiechnął się.
1461882.004.png
- Naprawdę nie wiecie? Wyciągnęła dłoń i dotknęła go.
- A jednak to nie sen.
- Nie ma snów, które mogłyby powtarzać się regularnie co rok.
- To prawda. Jak długo jeszcze? W 1918 roku wyraziłam życzenie, aby
wszystkich bolszewików diabli wzięli. Nie spieszysz się.
- Przynoszę podarki. Likwidacja ustrojów społecznych nie należy do moich
kompetencji.
- Zapytasz teraz, jakie mam inne życzenia.
- To prawda. Nie zostawiasz listów do mnie na parapecie.
- To było sto lat temu.
- Ja pamiętam.
- Kochany dziewiętnasty wiek. Spraw, żebym go zobaczyła jeszcze raz. Tylko
na chwilę.
- Zamknij oczy.
Siadła wygodnie i zamknęła powieki. Położył jej dłoń na czole. Spłynął na nią
spokojny piękny sen. Był jesienny poranek w Samarowsku. Ulicą przed jej domem
szedł niewysoki, przystojny mężczyzna w wojskowym szynelu narzuconym na
cywilne ubranie. Ostro pachniały świeża farba i końskie pączki rozdeptane na ulicy.
Mikołaj zostawił na stoliku paczkę świec, kilka pudełek zapałek, kawałek świątecznej
szynki, paczkę migdałów i trzydzieści rubli drobnymi. Gdy wychodził przez okno, o
mały włos nie zwalił się w dół. Był bardzo osłabiony. Sanie z trudem oderwały się od
ściany, a ich lot był niestabilny.
- Za rok trzeba będzie chyba pójść na piechotę - powiedział sam do siebie.
Daleko przed nim płonęło słabiutkie światełko. Skierował renifery w tamtą stronę.
Niewielka, zasypana śniegiem willa ze sporym ogródkiem. Zdziwił się, bo nigdy
wcześniej tu nie był. Gdy sanie wyhamowały na pokrytym śniegiem dachu, Mikołaj
poczuł się wyjątkowo podle. Dom miał bardzo złą aurę. Wydobył z kieszeni kożucha
niewielką mapę i przez chwilę porównywał ją z otaczającą go rzeczywistością. To był
jego przywilej, ponieważ obdarowywał ludzi, mógł z całkowitą pewnością stwierdzić
kto gdzie mieszka. W świetle księżyca na mapie jarzyły się krwistoczerwone literki.
Dom komendanta obozu pracy specjalnego przeznaczenia G.I. Workowa. Brwi
świętego uniosły się do góry, ale podszedł do komina. Niespodziewanie poczuł lęk,
nie wiedział, co czeka go tam na dole. Może pułapka? Ale z drugiej strony
enkawudziści nie wierzyli w niego. Więc to nie światło komendanta sprowadziło go
tutaj. Przeniknął przez dach, bo choć od dawna nachodziły go idiotyczne myśli o
włażeniu przez komin, starał się z nimi walczyć. To nie był rosyjski zwyczaj.
Zmaterializował się na poddaszu, a ściślej mówiąc, w zagraconej komórce
wypełnionej szpargałami. Pośrodku pomieszczenia był kawałek miejsca. Siedział na
nim może dziesięcioletni chłopiec. Czytał rozsypującą się ze starości książkę.
Usłyszał kroki świętego. Podniósł głowę wystraszony i na jego twarzy odmalowało się
zaskoczenie.
- Kim jesteś? - wyjąkał.
- Przecież wiesz - odpowiedział święty.
- Jesteś świętym Mikołajem? Tym prawdziwym, jak w tej książce?
- Tak. Jestem prawdziwym świętym Mikołajem. I przyszedłem dzisiaj, bo
dzisiaj jest Wigilia. Nasza prawosławna Wigilia.
- Dziadek Mróz przychodzi podobno na Nowy Rok.
- Tak. Ale on nie jest mną, a ja nie jestem nim. Jesteśmy jak dwie strony tej
samej monety. Obaj przynosimy podarki, ale na tym kończy się podobieństwo. Ja
istniałem od setek lat. On pojawił się niedawno. Ja zostałem zrodzony z potrzeby
1461882.005.png
serca tych, którzy we mnie wierzyli. On powstał z chciwości dzieci.
- Myślałem, że umarłeś w czasie rewolucji.
- Ja umarłem wiele setek lat temu w Bizancjum, gdzie byłem biskupem. Mogę
pojawiać się tu, jeśli jestem komuś potrzebny, ale tylko tak długo, jak długo we mnie
wierzą. Może już za rok mnie nie będzie. Wszystko zależy od tego, czy nadal w
wyobraźni ludzi to ja będę przynosił podarki, czy tamten. Rozumiesz? - Tak. Chcę
wierzyć w ciebie.
- To będzie trudniejsze, niż myślisz. Jeśli nie przyjdę za rok, zapomnisz o
- Nie.
- Nie zostawiam śladów w kurzu. Tak jest zresztą chyba lepiej.
- Przyszedłeś, bo przeczytałem tę książkę i zatęskniłem?
- Przyszedłem dlatego, że we mnie uwierzyłeś. Jeśli przestaniesz we mnie
wierzyć, nie trafię tu po raz drugi. Chcesz prezent materialny czy niematerialny?
- Jakie mogą być prezenty niematerialne?
- Mogę zesłać na ciebie dobre sny. Mogę sprawić, że rozwiną się twoje
artystyczne zdolności. Chłopiec zamyślił się.
- Mój ojciec jest bardzo złym człowiekiem
- Tak. Choć bywają jeszcze gorsi.
- Podaruj mi księgę, która nazywa się Biblia. Chcę się z niej uczyć, jak żyć.
Mikołaj popatrzył na leżącą na ziemi książkę. Była to przed-rewolucyjna
książeczka dla dzieci z kolorowymi obrazkami i umoralniającymi opowiastkami.
Skinął głową. Z worka wyjął niewielką Biblię w skórzanej oprawie.
- Nie.oczekuj, że ta księga odpowie na wszystkie twoje pytania.
- Postaram sieją przeczytać i zrozumieć. Ukryję ją dobrze.
- Wesołych świąt — szepnął.
- Wesołych świąt — odpowiedział chłopiec, tuląc księgę do siebie.
Mikołaj zniknął i zmaterializował się na dachu. Wysilił pamięć. Jak to było
przed rewolucją? Jeździł wówczas po Ziemi i pukał do drzwi domów. Wzdrygnął się,
czasy się zmieniają. Wyjął z kieszeni zegarek i popatrzył na niego, nadal było trochę
po dziewiątej. Nagle spostrzegł coś jeszcze. Nie potrzebował wcześniej zegarka.
Zegarek był zrobiony ze złota, a na kopercie miał przylutowany platynowy
monogram. Mikołaj nie wiadomo skąd uzyskał niespodziewanie pewność, że jest to
zegarek ostatniego cara. Wstrząsnął głową, a potem potrząsnął zegarkiem. Coś
rozbłysło w mroku, gdzieś tam w ciemności płonęło słabe światełko. Strzelił z bata i
renifery niechętnie przeszły w kłus. Niewielka waląca się lepianka stała samotnie
pomiędzy porzuconymi żelbetowymi konstrukcjami na drugim końcu miasta. Nie znał
tego miejsca, nigdy wcześniej tu nie był. Zapukał do drzwi, ale nikt nie otworzył. Po
chwili zastanowienia nacisnął klamkę i wszedł w ciemność. Jedyny lokator lepianki
leżał na podłodze i cierpiał na delirium tremens. Na jednej ze ścian pysznił się lekko
ściekając farbą wielki fresk przedstawiający Mikołaja patrzącego na zegarek. Mikołaj
pochylił się nad leżącym i wyciągnął mu z kieszeni paszport.
- Kokuszew-Mirski - przesylabizował. - Znaczit szlachcic. Jakim cudem on się
uchował?
Z zamyślenia wyrwał go grzmot kilku pięści w drzwi. Nie zdążył się ruszyć, jak
wdarli się do środka. Było ich trzech, ubrani w skórzane płaszcza, palili
biełomorkanały i trzymali w dłoniach pistolety z oksydowanymi lufami. Stanęli przed
nim.
- Wasze dokumenty, obywatelu - zarządał ten najważniejszy.
- Nie mam dokumentów. Jestem świętym Mikołajem. - Rozpłynął się w
mnie.
1461882.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin