Brosnan John - Władcy niebios 03 - Upadek władców niebios.doc

(1082 KB) Pobierz
JOHN BROSNAN

JOHN BROSNAN

 

UPADEK WŁADCÓW NIEBIOS

 

przełożyła

Hanna Pasierska

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Około 400 000 kilometrów nad powierzchnią Ziemi Milo Haze

siedział samotnie w swojej celi czytając powieść fantastyczno-nau-

kową z początków dwudziestego pierwszego wieku. Natrafił na nią

przypadkiem, przeglądając starożytne katalogi Centralnego Kompu-

tera. Zdumiało go, w jaki sposób aż do tej pory umknęła uwagi oj-

ców. Nie dlatego, niestety, że była szczególnie nieprzyzwoita, ale dla-

tego, że Komitet Ojców już dawno obłożył klątwą a następnie wyka-

sował wszystkie materiały literackie, które nie wyrażały idei ortodo-

ksyjnych albo nie „zachęcały ducha, żeby wznosił się na wyżyny

i wzbogacał przez kontemplację chwały bożej". A to oznaczało, że

wszystko, co było choćby w najmniejszym stopniu zabawne, zarówno

książki, jak i wideokasety, uległo zniszczeniu.

Wprawdzie powieść, zatytułowana „Trylion historii o świetle

i miłości", nie była szczególnie interesująca, ale po długiej diecie, zło-

żonej z podręczników technicznych i traktatów religijnych, Milo uznał

ją za miłą odmianę. Powstała w erze, którą określano później ironicz-

nie jako Wiek Optymizmu. W tamtych czasach rzeczywiście wydawało

się, że ludzkość ma do niego wszelkie prawo. Dwudzieste stulecie, naj-

plugawsze ze wszystkich, dobiegło kresu; świat nie skończył się

z nadejściem drugiego milenium, Stany Zjednoczone i nowa Rosja

zawarły sojusz, a naukowcom udało się w końcu pokonać AIDS.

I wszystko wskazywało na to, że będzie jeszcze lepiej, dzięki nau-

ce generalnie, a mikrobiologii w szczególności. To właśnie z powo-

du osiągnięć w nauce i technice erę tę zaczęto również nazywać Dru-

gim Wiekiem Rozumu. Pod koniec dwudziestego stulecia nastąpił

z jednej strony gwałtowny wzrost zainteresowania najróżniejszymi

dziwacznymi praktykami -jak astrologia, New Age, homeopatia, spi-

rytyzm, okultyzm, medycyna holistyczna, „naturalna" żywność, rein-

karnacja, UFO i polityka „zielonych", żeby wymienić chociaż nie-

które - a z drugiej - wzrost fundamentalizmu w obrębie istniejących

religii. Ale w początkach XXI wieku przesąd na krótko dał wytchnąć

ludzkości i wydawało się, że w końcu uda się pokonać gnębiące ją

plagi: choroby, głód i nawet starość. Nauka osiągnęła cele, jakie so-

bie stawiała, a ludziom, którzy się nią zajmowali, oddawano cześć

niemal boską. A potem nadeszły Wojny Genetyczne...

Wojny nie zostały wywołane przez naukowców, lecz ich przeło-

żonych: przywódców państw i tych, którzy zawiadywali wszechpotęż-

nymi w owym czasie Korporacjami Genetycznymi. Ludzi takich jak

Milo.

Rozbawił go fakt, że akcja pierwszej części powieści rozgrywa się

w osiedlu orbitalnym podobnym do tego, w którym mieszkał. Przy-

najmniej pod względem budowy. Oba były wirującymi bulwiastymi

cylindrami długości około sześciu kilometrów. Osiedle opisane

w książce stanowiło bazę budowniczych potężnego statku kosmicz-

nego, który konstruowano w odpowiedzi na tajemnicze sygnały

z centrum Galaktyki. Budowniczowie byli grupą młodych, ideali-

stycznych, kochających wolność nieśmiertelnych, w przeciwieńswie

do ludzi, z którymi Milo dzielił życie w swoim osiedlu, Belvedere: fa-

natycznych fundamentalistów chrześcijańskich, pełnych seksualnych

zahamowań, spowodowanych przez sztywny kodeks moralny, którzy

irytowali go w najwyższym stopniu.

Chociaż Milo rozumiał, jak doszło do tej sytuacji, nie stawała się

ona przez to łatwiejsza do zniesienia. Wiedział, że mieszkańcy poza-

ziemskiej kolonii, odcięci od macierzystego świata, musieli prze-

strzegać ścisłych reguł, żeby przeżyć. W przestrzeni kosmicznej

śmierć jest bliskim towarzyszem. Wystarczy nieostrożny czyn jedne-

go tylko człowieka, by wystawić na niebezpieczeństwo całe osiedle.

Fundamentalizm religijny stanowił skuteczny sposób narzucenia

sztywnego kodeksu zachowań. Dodatkowym czynnikiem był uraz

emocjonalny odziedziczony po pierwszych mieszkańcach Belvedere

z czasów Wojen Genetycznych. Ziemię opanowała zaraza i różne

monstra skonstruowane przez człowieka. Z pomocą swojej nauki lu-

dzie zniszczyli planetę. Chrześcijanie zamieszkujący Belvedere roz-

głosili wieść, że obowiązkiem ocalonych jest odpokutować przed

Bogiem za ten potworny grzech, a w gorącej atmosferze tego okre-

su idea szybko się przyjęła. Milo dobrze pamiętał tamte czasy, czy ra-

czej pamiętało je jego prawdziwe „ja". On sam korzystał jedynie

z owych wspomnień.

Dokończył książkę. Wyłączył projektor, usiadł z powrotem na

twardym krześle i potarł oczy. Szkoda, że tajemnicza nieziemska po-

tęga okazała się w końcu przyjazna. Wolałby trochę więcej krwi i prze-

mocy. Pochylił się do przodu, przez terminal poinformował CenCom

o istnieniu powieści i poprosił, żeby komitet cenzorów zwrócił na nią

uwagę. Robił to niechętnie, bo z pewnością zostanie skasowana, ale

nie miał wyboru. CenCom rejestrował wszystko, z czego Milo korzy-

stał, i gdyby tego nie zrobił, komputer sam poinformowałby ojców.

Sprawdził czas. Penitentka powinna zjawić się za kilka minut.

Czekał na nią z niecierpliwością. Tego rodzaju sesje były jednym

z jego nielicznych źródeł przyjemności w Belvedere. Pozostałe sta-

nowiły: jedzenie i marzenia na jawie. Alkohol i inne środki odurza-

jące były, oczywiście, zakazane.

Przybyła punktualnie. Wiedział, że tak będzie. Weszła z pochy-

loną głową, ubrana w nieunikniony ciemnoniebieski workowaty

habit. Milo wyprostował się na krześle. Wiedział, że wygląda impo-

nująco.

- Proszę uklęknąć, siostro.

- Tak, bracie Jamesie - odparła spełniając polecenie.

- Niech siostra patrzy mi w oczy - rozkazał.

Podniosła głowę i niechętnie skierowała na niego wzrok. Była

młoda i niemal ładna, jedna zjego najlepszych studentek. Jako opie-

kun naukowy był również jej spowiednikiem. Coś w rodzaju dodat-

ku funkcyjnego. Jedynie przy takich okazjach kobieta i mężczyzna

mogli się spotkać tylko we dwoje. Nie znaczyło to, że są naprawdę

sami. CenCom śledził każde słowo i każdy gest. Gdyby Milo ośmielił

się tknąć siostrę Annę choćby jednym palcem, wylądowałby w prze-

strzeni kosmicznej bez skafandra.

Kontakt fizyczny między kobietą i mężczyzną był w Belvedere

zakazany od ponad stu lat. Od zasady lej odstępowano jedynie

w razie największego niebezpieczeństwa. Cały proces reprodukcji

odbywał się, oczywiście, w laboratorium. Nie zabraniano kontak-

tów między osobami tej samej płci, ale jeśli tylko nabierały one

podtekstów seksualnych, podlegały szybkiej i dotkliwej karze. Za-

kazano również masturbacji, a ponieważ w całym osiedlu nie dało

się znaleźć miejsca, gdzie można by się ukryć przed nieustannie

śledzącymi czujnikami CenComu, niewielu odczuwało pokusę zła-

mania prawa. Jeśli chodzi o mężczyzn, wzbraniano „mokrych

snów". Kara nie była w tym wypadku zbyt surowa - złożenie upoka-

rzającego wyznania na publicznym kanale i sześć uderzeń trzcinką

w dłoń. Mila, który potrafił całkowicie kontrolować swoje reakcje,

nigdy to nie spotkało, ale zarówno kary, jak i wyznania były na po-

rządku dziennym.

- Chciała mi siostra coś wyznać? - zapytał surowo.

Jej blade policzki lekko się zaróżowiły.

-Ja... tak, bracie Jamesie.

- Słucham.

Wzięła głęboki oddech.

- Ale... to takie krępujące.

- Siostra wie, że musi mi o tym powiedzieć. I że musi być zupeł-

nie szczera. Niczego nie wolno zataić. Bóg patrzy i słucha. - Nie

mówiąc już o CenComie, a za jego pośrednictwem, ojcach.

- Znowu miałam nieczyste myśli. Próbowałam je opanować, ale

mi się nie udało.

- Niech siostra o nich opowie.

- To było przedwczoraj w nocy. Leżałam już w koi, ale nie mo-

głam zasnąć. Nie miałam zamiaru myśleć o takich rzeczach. To było

prawie jak sen... Nic na to nie mogłam poradzić.

- Niech siostra nie kłamie - ostrzegł. - Chciała siostra o tym

myśleć.

- Nie - zaprotestowała, podnosząc głos.

- Wiem dobrze, że tak. A teraz proszę mi opowiedzieć, o czym

siostra myślała.

- To był mężczyzna. Wszedł do dormitorium i skierował się pro-

sto do mojej koi. Nie widziałam jego twarzy, ale kiedy podszedł bli-

żej zobaczyłam, że nie ma na sobie ubrania...

- I co siostra wtedy poczuła?

- Byłam przerażona.

- Mówiłem, żeby siostra nie kłamała.

- ...i podniecona - dodała pośpiesznie. - Wcale nie chciałam,

ale nic na to nie mogłam poradzić.

Milo pochylił się w jej stronę i wzmocnił dziesięciokrotnie wy-

dzielanie feromonów. Wkrótce powietrze w celi przesycały potęż-

ne chemiczne przekaźniki. Nie musiał długo czekać na reakcję

dziewczyny. Jej twarz mocno się zaczerwieniła, zaczęła gwałtownie

oddychać.

- I co dalej? - ponaglił.

- Podszedł do mojej koi. I wtedy zobaczyłam, że ta... rzecz ster-

czy mu...

-Jest siostra studentką medycyny. Zna siostra prawidłową

nomenklaturę.

- Mmm... penis.

Z trudem opanował śmiech. Biedna dziewczyna. Wiedziała o ist-

nieniu męskich genitaliów i dawnych, zakazanych obecnie sposo-

bach prokreacji tylko dlatego, że studiowała medycynę. Większość

mieszkańców Belvedere była całkowitymi ignorantami w sprawach

dotyczących seksu. Mieli normalnie rozwinięty popęd płciowy i żad-

nego sposobu, żeby go zaspokoić.

- Co dalej?

Oczy miała teraz półprzymknięte, oddychała szybko i płytko.

- Ściągnął ze mnie prześcieradło... aż do samego dołu. Potem...

złapał brzeg mojej koszuli nocnej i podciągnął ją w górę, pod szyję,

odsłaniając nogi... mój... mój brzuch... piersi...

- Leżała przed nim siostra zupełnie naga?

- Tak...

- I nie próbowała krzyczeć ani uciekać?

- Nie, bracie Jamesie.

- Co było potem?

- Położył ręce na moich udach i rozłożył je na boki. Potem

wdrapał się do koi i... ukląkł między moimi nogami. Dotykał mnie...

- Zadrżała.

- Proszę mówić dalej.

- Nie przestawał mnie dotykać w różnych miejscach. Potem po-

łożył się na mnie, przycisnął mocno... i równocześnie wepchnął

swój... penis... we mnie... i... - Oczy miała teraz zupełnie zamknięte.

Milo jeszcze zwiększył produkcję feromonów. - Poruszał się...

w przód i w tył, w przód i w tył...

Nieźle, jak na kogoś, kto zna akt seksualny jedynie z paru

krótkich, chaotycznych i celowo niejasnych wykładów, pomyślał

Milo.

- Co siostra wtedy czuła? Sprawiło to siostrze przyjemność?

Oddychała bardzo szybko, dyszała. Czuł zapach jej potu. Mógł

go niemal posmakować.

- Tak... tak.

-1 czuje siostra przyjemność teraz, kiedy to sobie przypomina,

prawda? Wszystko siostra dokładnie pamięta...

- Tak! Tak! TAK! - odrzuciła głowę do tyłu i zadrżała. - Och!

Ochchch! - Bezskutecznie starała się stłumić orgazm. Dygotała je-

szcze przez kilka minut. Milo patrzył ze srogim wyrazem twarzy, ale

w duchu uśmiechał się tryumfalnie.

Kiedy dreszcze minęły, pochyliła głowę i ukryła twarz w dło-

niach. Na podłogę kapały łzy.

- Bardzo mnie siostra rozczarowała - powiedział chłodno - Wie

siostra, co to znaczy, prawda?

- Tak, bracie Jamesie - głos dochodził stłumiony przez dłonie.

- Publiczna spowiedź, ostra nagana od przełożonej dormito-

rium i co najmniej dwa tygodnie w izolatce.

-Wiem, bracie Jamesie. Przepraszam. Nie rozumiem, jak to się

mogło stać.

- Za późno na przeprosiny. Będę zmuszony poinformować

o tym przełożonych. Niech siostra wraca do dormitorium i czeka

na decyzję.

- Dobrze, bracie Jamesie - podniosła się z kolan i nie patrząc

mu w oczy, pośpieszyła do swojej celi.

Kiedy drzwi się za nią zasunęły, Milo musiał ze wszystkich sił wal-

czyć z pokusą, żeby się nie uśmiechnąć. Zapach siostry Anny unosił

się w powietrzu. Wszystko poszło wspaniale. Zgwałcił ją tuż pod no-

sem przeklętych czujników CenComu. Co prawda, nie dotknął jej,

ale z całą pewnością był to gwałt.

Próbował sobie przypomnieć, ile czasu minęło, odkąd kochał

się z kobietą. Ponad sto lat. Naprawdę długa przerwa w pieprzeniu.

Ostatni raz robił to ze swoją ówczesną żoną, Ruth, jeszcze przed

wprowadzeniem dekretu o zakazie stosunków seksualnych. Teraz

Ruth już nie żyła. Jakieś dwadzieścia lat temu osiągnęła wyznaczoną

dla Głównego Wzorca granicę dwustu lat, potem udało się jej prze-

żyć jeszcze trzy, co stanowiło całkiem niezły wynik. Szkoda, że mu-

siała tkwić w tej dziurze. Co prawda, i tak dostała pod koniec kom-

pletnego fioła na punkcie religii.

Milo spędził w Belvedere w sumie dwieście osiemdziesiąt lat,

mimo że jego fizyczny wiek wynosił dopiero sto sześćdziesiąt. Oczy-

wiście, pierwszych sto dwadzieścia przeżył w ciele prawdziwego Mila

Haze'a, a z kolejnych piętnastu nie miał żadnych wspomnień. Wszy-

stko przez dorastanie...

W tamtych czasach zostawienie swojego klonu w Belvedere

przed wyruszeniem na wyprawę do kolonii marsjańskich wydawało

się dobrym pomysłem. Przybywając do osiedla po Wojnach Gene-

tycznych jako uchodźca, Milo posługiwał się dokumentami na fałszy-

we nazwisko, ale podany w nich wiek, czterdzieści osiem lat, odpo-

wiadał prawdzie. Kiedy minęło sto dwadzieścia lat i wkroczył w ostat-

nie pół wieku swego zaprogramowanego na dwa stulecia życia,

zaczął się niepokoić. Ponieważ Milo Haze był nieśmiertelny.

I gdyby nie umarł zgodnie z planem, to znaczy między swoimi

dwóchsetnymi i dwieście piątymi urodzinami, zostałby natychmiast

stracony. To samo stałoby się zresztą, gdyby odkryto jego prawdziwe

nazwisko.

Tak więc „prawdziwy" Milo Haze zaczął układać plany. Na

ochotnika zgłosił się do udziału w wyprawie na Marsa, wiedząc, że

z niej nie wróci. Zamierzał w czasie lotu wymordować pozostałych

członków załogi i przybrać tożsamość najmłodszego z nich. Następ-

nie, już na Marsie, chciał poprosić o azyl polityczny. W związku

z tym, że Belvedere i kolonie od wieków znajdowały się w stanie kon-

fliktu, nie obawiał się odmowy.

Na miesiąc przed planowanym odlotem wybrał kobietę -jakąś

Carlę Gleick, pracownicę stacji odzysku wody - o której wiedział,

że właśnie ma swój rok płodności. Było to na długo, zanim nadzór

CenComu stał się całkowity, więc bez większych trudności wkradł

się do laboratorium, kiedy miała samotny dyżur, naszpikował ją na-

rkotykami i zapłodnił swoim klonem. Obecny Milo nie mógł, oczy-

wiście, tego pamiętać - jego wspomnienia kończyły się na czter-

dzieści osiem godzin wcześniej - ale wiedział, że miał zamiar tak

zrobić, a sam fakt jego istnienia był dowodem, że plan szczęśliwie

się powiódł.

Z kolejnych piętnastu lat nie miał żadnych wspomnień. Potem

pewnego dnia obudził się w szpitalnym łóżku. Przez dłuższy okres,

wypełniony poczuciem zagubienia i dezorientacji, powoli dochodził

do zrozumienia tego, co się stało. Wtedy właśnie zaczął żałować de-

cyzji o pozostawieniu swojej „sadzonki" w Belvedere. Wiedział, że

klon zachowa jego wspomnienia, nie przyszło mu jednak do głowy,

że nim będzie. On miał lecieć na Marsa, a nie siedzieć w rojącym

się od fundamentalistów osiedlu jak w pułapce. Oczywiście, poleciał

do kolonii. Technicznie nie był Milem Haze'em. Kłopot polegał na

tym, że wydawało mu się, iż jest.

Twierdząc, zgodnie z prawdą, że cierpi na amnezję, poskładał

z okruchów informacji ostatnich piętnaście lat. Jak się okazało, mąż

Carli Gleick był bezpłodny, i mimo jej upartych zaprzeczeń uznano

ją za winną cudzołóstwa i skazano na śmierć. Milo nie wiedział o bez-

płodności jej męża, chociaż w Bełvedere i innych osiedlach, w związ-

ku z nieszczelnością tarcz chroniących przed promieniowaniem ko-

smicznym, był to częsty przypadek. Zresztą, nawet gdyby wiedział,

nie zrobiłoby mu to większej różnicy.

Milo, czy raczej James Gleick, wychowywał się w rządowej

ochronce. Zgodnie z informacjami, które znalazł w swoich aktach,

był normalnym dzieckiem, tyle tylko że rozwijał się niezwykle szyb-

ko. Łagodny i posłuszny, młody James był wzorowym Belvederiani-

nem i rzadko trzeba go było przywoływać do porządku. Już jako kil-

kunastolatek zaczął przejawiać zdolności do medycyny. Właśnie pod-

czas ćwiczeń, trzy tygodnie wcześniej, nagle załamał się nerwowo.

Ani lekarze, ani jedyna w osiedlu maszyna medyczna nie byli w sta-

nie wyjaśnić przyczyn śpiączki, w którą następnie zapadł.

Milo zdecydował się kontynuować medyczną karierę Jamesa

Gleicka. Jako były szef Korporacji Genetycznej nie spodziewał się

większych trudności. Wręcz przeciwnie, mógł mieć kłopoty z ukry-

ciem swojej wiedzy. Postanowił też, że pozostanie ideałem obywate-

la Belvedere, chociaż osobowość, która zamieszkiwała teraz w ciele

Jamesa Gleicka, w niczym nie przypominała pierwotnej.

Zmiana ta odbiła się też na jego wyglądzie. W ciągu paru mie-

sięcy wypadły mu wszystkie włosy, a jedno z oczu, początkowo nie-

bieskie, zmieniło kolor na zielony. Przeklinał teraz zarozumialstwo

prawdziwego Mila. Dość szybko zauważono jego podobieństwo do

jednego z uczestników ekspedycji marsjańskiej. Od czasu swego

przybycia do osiedla Milo występował pod nazwiskiem Victor Par-

rish, stało się więc teraz jasne, z kim zgrzeszyła Carla Gleick. Na

szczęście ojcowie Belvedere nie karali dzieci za winy rodziców. Poza

tym, wszyscy byli przekonani, że Parrish zginął razem z innymi pod-

czas pechowej wyprawy na Marsa. Jedyny ocalały nazywał się Len

Grimwod. Milo podejrzewał, że takie nazwisko przyjęło jego praw-

dziwe „ja"; plan wymordowania pozostałych członków załogi najwy-

raźniej się powiódł. Pamiętał, że jego alter ego wybrało Grimwoda,

ponieważ ten miał dopiero trzydzieści siedem lat. Jeśli tak, znaczyło

to, że oryginał znowu zbliżał się do „niebezpiecznego wieku". Milo

zastanawiał się - choć bez większego zainteresowania - w jaki spo-

sób tym razem ukryje on swoją nieśmiertelność.

On sam, o sto czterdzieści pięć lat bardziej znudzony mimo licz-

nych cichych zwycięstw (jak choćby to, które odniósł dzisiaj), wkrót-

ce stanie przed tym samym problemem. Kiedy skończy sto sześćdzie-

siąt lat, będzie musiał zacząć myśleć o wydostaniu się z Belvedere.

Możliwości miał ograniczone: jedno z pozostałych trzech osiedli

albo kolonie na Marsie. Wolałby Marsa, ale nawet gdyby jakoś udało

mu się tam dotrzeć - a nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby tego

dokonać - nie uniknąłby spotkania ze swoim drugim „ja", o ile je-

szcze żyło, a nie spodziewał się miłego przyjęcia. Dwaj identyczni

mężczyźni, obaj zupełnie łysi i z oczyma w różnych kolorach, zwra-

caliby na siebie powszechną uwagę. Tak czy inaczej, miał jeszcze kil-

ka lat na podjęcie ostatecznej decyzji.

Ucieczka z Belvedere była obecnie trudniejsza niż w dawnych

czasach. Na belvederskie statki, kursujące między osiedlami, wstęp

miała jedynie specjalnie wyszkolona klasa ludzi. Ponieważ regular-

nie kontaktowali się z mniej świętymi mieszkańcami innych osiedli,

izolowano ich od pozostałych obywateli Belvedere, żeby uchronić

tych ostatnich przed zbrukaniem. Na dodatek byli eunuchami. To

właśnie z tego powodu Milo odkładał próbę ucieczki do czasu, kie-

dy będzie ona absolutną koniecznością. Musiał znaleźć sposób na

ominięcie tego problemu.

Wysłał do CenComu raport na Bogu ducha winną siostrę Annę,

a potem jeszcze raz sprawdził godzinę. Prawie pora na obiad. Wsta-

wał właśnie z krzesła, kiedyjego terminal wydał głośne buczenie. Na

monitorze ukazała się twarz. Milowi zaschło w ustach. Jeden z ojców.

I to nie byle kto, ale sam ojciec Massie, najstarszy ze wszystkich. Po-

nury patriarcha Belvedere. Czego może chcieć? Czyżby CenCom

przejrzał grę, jaką Milo prowadził z siostrą Anną? Czujniki wykryły

podwyższony poziom feromonów? Nigdy dotąd się to nie zdarzyło.

Gdyby Milo był zdolny odczuwać strach, umierałby z przerażenia.

- Bracie Jamesie, niech się brat przygotuje na zaskoczenie -

powiedział ojciec Massie, surowo spoglądając z ekranu monitora.

- Słucham, ojcze, co się stało?

- Odebraliśmy sygnały radiowe z Ziemi.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

W migocącym świetle prymitywnej lampy g...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin