wielka emigracja.doc

(90 KB) Pobierz
(aeliasz@ydp


WIELKA EMIGRACJA


Przysięgnijmy, że jeśli naród nasz klęską Opatrzności dotknąć się podoba, my nigdy Polakami być nie przestaniemy, przysięgnijmy, ze narodowość naszą głęboko w sercach udajemy, że nigdy nikt z pozostałych członków wielkiego, nieszczęśliwego narodu nie połączy się ani związkiem krwi, ani przyjaźni z wrogami naszymi, że w prześladowaniu, nędzy i poniżeniu Polski się nie wyrzeczemy; wraz z naszym potomstwem, na wieki jeden drugiego za brat uważać będziemy, pomagać sobie w pracy, niedolach i nieszczęściu, żyć we wspomnieniu i moralny byt wiecznie zachować, pójść raczej w rozsypkę i tułactwo, aniżeli w jarzmo niewoli.

Te słowa wypowiedział jeden z posłów w sejmie 26 lutego 1831 roku nazajutrz po krwawej bitwie grochowskiej. Los powstania nadal był niepewny. Wielu patriotów liczyło się z koniecznością opuszczenia kraju i kontynuowania walki na obcej ziemi. Odżywała pamięć wydarzeń sprzed 36 lat, kiedy po Insurekcji Kościuszkowskiej szansę taką stworzyła rewolucyjna Francja.
Wiosenne zwycięstwo groźbę klęski i emigracji odsuwały. W polskich szeregach myślano nie o emigracji, a o marszu za Bug i Niemen, na Wołyń i Litwę, gdzie trwały już walki powstańcze. Ale właśnie wtedy, w kwietniu 1831 roku, pierwsze oddziały polskie zmuszone zostały do opuszczenia pola walki i szukania schronienia za kordonem.
Po bitwie pod Boremlem 19 kwietnia 1831 roku, czterotysięczny korpus gen. Józefa Dwernickiego, walcząc szedł wzdłuż granicy austriackiej przez Beresteczko na Krzemieniec, ale nie mógł przerwać pierścienia kilkakrotnie liczniejszego nieprzyjaciela. Toteż 27 kwietnia 1831 roku gen. Dwernicki przekroczył granicę austriacko - rosyjską i stanął obozem w Klebanówce. Przez kilka dni odwlekał złożenie broni, kiedy jednak 1 maja 1831 roku obóz polski otoczyły silne oddziały huzarów, powstańcy nie mieli wyboru. Broń polską Austriacy wydali Rosjanom. Oficerów internowano w Syrii, żołnierzy poprowadzono do twierdz w Siedmiogrodzie.
Gorszy los spotkał powstańców litewskich w dwa miesiące później, kiedy po bitwie pod Szawlami 8 lipca 1831 roku trzykrotnie liczniejsze siły rosyjskie zepchnęły korpus generałów Antoniego Giełguda i Franciszka Rolanda nad pruską granicę i 13 lipca 1831 roku między Gorżdami a Gudawą oddziały gen. Giełguda przekroczyły granicę. Wtedy też, zrozpaczony klęską kapitan Stefan Skulski wystrzałem z pistoletu zabił gen. Giełguda. Gen. Roland próbował jeszcze swój korpus wyprowadzić z matni, jednakże 15 lipca 1831 roku, ściśnięty zewsząd rosyjskimi wojskami i on przeszedł pruską granicę pod Deguciami. Tak więc w połowie lipca 1831 roku w Prusach Wschodnich znalazło się ponad 6200 żołnierzy, 635 oficerów oraz około 4500 koni i 26 dział.
Internowanych powstańców umieszczono w prowizorycznych obozach w rejonie Tylży, bez żywności i opału, ale za to pod silną strażą piechoty, kawalerii i armat pruskich. Rychło też oddzielono oficerów od żołnierzy.
Los powstańców litewskich zapowiadał nadciągającą klęskę. Kiedy 8 września padła Warszawa, sytuacja militarna powstania była już bardzo ciężka. Katastrofę przyspieszył gen. Hieronim Ramorino, który wbrew rozkazom nie przybył ze swoim dwudziestotysięcznym doborowym korpusem z rejonu Siedlec na pomoc Warszawie, a następnie zamiast do sił głównych w Modlinie, poszedł na południe w Lubelskie. Pospieszny odwrót zdemoralizował oddziały, zaprzepaszczono szansę przeprawy na lewy brzeg Wisły w Sandomierskie do korpusu gen. Samuela Różyckiego. Nad samą granicą stoczono jeszcze ostatnią powstrzymującą Rosjan potyczkę i 18 września złożono broń przed Austriakami: w szeregach już było tylko około 15 tys. ludzi i 40 dział.
Przesądziło to o losie niewielkiego korpusu gen. Różyckie, stojącego w rejonie Gór więtokrzyskich, który spychany przez silniejsze oddziały Rosjan, wycofał się w kierunku Krakowa. Korpus poszedł przez terytorium Rzeczypospolitej Krakowskiej i 27 września 1831 roku na południe od Chrzanowa w sile 1400 żołnierzy i 6 armat przeprawił się przez Wisłę do zaboru austriackiego.
W tym czasie dokonywały się dramatyczne losy głównych sił powstańczych, które po bitwie warszawskiej i oddaniu stolicy ściągały dość bezładnie do Modlina. Nowy wódz naczelny gen. Maciej Rybiński bezpośrednio dysponował jeszcze armią liczącą około 40 tys. żołnierzy oraz kilkutysięczną załogą twierdzy w Modlinie. Istniała możliwość kontynuowania walki, do czego wzywał Maurycy Mochnacki, ale z winy dowództwa armia polska nie była zdolna do inicjatywy. Nie powtórzył się rok 1809. Po jakim takim uporządkowaniu oddziałów, wojsko ruszyło do Płocka. Z armią ciągnął rząd, sejm i rzesza cywilów uchodząca przed rosyjskimi represjami.
Bataliony i szwadrony topniały w marszu. W Płocku stało się jasne, że resztki armii powstańczej walki już nie podejmą. Sejm i rząd pod eskortą szwadronu Krakusów udał się do pruskiej granicy. Za nimi maszerowały coraz bardziej rozprzęgające się i tracące bojową sprawność pułki piechoty i szwadrony jazdy. Szerzyła się dezercja, generałowie i oficerowie brali dymisję i dobrowolnie oddawali się w niewolę, były wypadki poddania się całych oddziałów. Przypominały się dni Radoszyc z listopada 1794 roku. W drodze z Modlina do Rypina odeszło z szeregów około 15 tys. ludzi. Był to prawdziwy konwój pogrzebowy wojskowej chwały naszej pisał Mikołaj Kamieński. Polacy, odcinając się podjazdom i powstrzymując Rosjan ogniem armat koło wsi wiedziebno pod Brodnicą przeszli granicę pruską i 5 października 1831 roku złożyli broń. Towarzyszył temu płacz i zgrzytanie zębów, przeklinanie narodowy rząd, sejm i jenerałów zdrajców.
Granicę przeszło 19 537 żołnierzy i podoficerów oraz 1782 oficerów, czyli ogółem 21 319 ludzi i 95 dział. Prusacy natomiast wydali Rosjanom polskie armaty, broń i konie. Po pięciodniowej kwarantannie w obozach nadgranicznych i w zamku Golubiu, gdzie umieszczono generałów i oficerów, podzielono internowanych według rodzajów broni i rozlokowano w Elblągu, Malborku, Tolkmicku, Sztumie, Kwidzyniu i Tczewie oraz w okolicznych wsiach. Łącznie z żołnierzami z korpusów Giełguda i Roalanda było teraz w Prusach około 30 tys. polskich powstańców.
Tak więc w październiku 1831 roku w Prusach i Austrii znalazło się około 50 tys. żołnierzy polskich oraz pewna liczba cywilnych uchodźców z Królestwa Polskiego. Władze pruskie i austriackie stanęły wobec ważnego problemu politycznego. Względy międzynarodowe nakazywały udzielenie internowanym pomocy materialnej. Niezwłocznie zrobiono jednak wszystko, by te masy powstańców całkowicie zneutralizować. Przede wszystkim oddzielono oficerów od żołnierzy. Tych pierwszych w Prusach rozlokowano w wyznaczonych miejscowościach i zobowiązywano przysięgą do nie opuszczenia miejsc internowania. Opornych osadzano w twierdzy w Piławie, a później w Wisłoujściu. Natomiast Austriacy część oficerów przenieśli w listopadzie na Morawy w okolice Brna i Ołomuńca, reszta rozeszła się po szlacheckich dworach.
Gorzej wiodło się zgromadzonym w obozach wiarusom. W Galicji szczątki tego wojska w okrutnej biedzie wegetowały. Co więcej, kiedy 1 listopada 1831 roku ogłoszona została carska amnestia dla żołnierzy i podoficerów, Austriacy działając w porozumieniu z Rosjanami zaczęli podstępem lub siłą wypychać żołnierzy za kordon, gdzie czekały już na nich odziały rosyjskie. Tak samo postępowali Prusacy. Ty sposobem od 10 listopada 1831 roku rozpoczął się ruch kolumn żołnierskich konwojowanych przez Prusaków do granicy Królestwa Polskiego. Do połowy grudnia 1831 roku powróciło ogółem 12 500 żołnierzy i podoficerów. Wobec pozostałych, którzy nie przejawiali ochoty do powrotu pod carskie pałki, Prusacy coraz częściej używali broni. Do krwawych starć doszło w Tczewie, Elblągu a zwłaszcza w Fiszewie, 27 stycznia 1832 roku, gdzie padli zabici i ranni. Te szykany i represje, w połączeniu z trudnymi warunkami pobytu, brakiem środków na podróż do Francji i tęsknotą za rodzinną chatą spowodowały, !
że w lutym 1832 roku w Prusach było już tylko około 4 tys. żołnierzy, z których wkrótce większość, zagrożona surowymi karami, zmuszona została do powrotu do zaboru rosyjskiego. Pozostało jednak około 1 tys. żołnierzy najbardziej nieugiętych, których osadzono w twierdzach w Gdańsku, Grudziądzu i Piławie, skazując na ciężkie roboty forteczne.
Wracali również oficerowie, ale na podstawie indywidualnych próśb o łaskę. Skorzystało z niej w styczniu 1832 roku około 1550 osób. Niektórych, jak na przykład oficerów 5 pułku strzelców konnych zapraszał sam książę warszawski Paskiewicz. Tak więc drogi towarzyszy broni rozchodziły się: jedni dążyli już na emigracje do Francji, drudzy szli pod carskie skrzydła złudzeni obietnicami lub gnani tęsknotą za domem; wielu z nich powędrowało niebawem na Kaukaz lub w stepy orenburskie.
W Tczewie doszło do przypadkowego spotkania oficerów szaserów z grupą udającą się do Francji. Doszło do awantury, obie strony porwały się do szabel, a emigranci rzucili się na szaserów. Ostatecznie puszczono ich wolno. Tak żegnano kapitulantów. Większość oficerów przed wrogiem broni nie składała. Klęskę powstania uważała za przegrana kampanię i gotowa była do dalszej walki o niepodległość. Opuszczając ziemie ojczystą byli przekonani, że wkrótce powrócą z legionów chwałą, jak pisał Konstanty Gaszyński. Liczono na wojnę i rewolucję w Europie.
Emigracja zrodziła się spontanicznie, ale była wcześniej przygotowana ideowo i organizacyjnie. Ruch indywidualny na Zachód zaczął się już w październiku 1831 roku i objął przede wszystkich cywilów: polityków, dziennikarzy, urzędników, po których pojedynczo lub małymi grupkami ruszyli zamożniejsi wojskowi. Prawdziwym problemem politycznym i organizacyjnym było jednak przerzucenie tysięcy internowanych oficerów i żołnierzy powstańczych. Tę inicjatywę ujął w swe ręce gen. Józef Bem, który pragnął skupić we Francji od 10 do 15 tys. wojskowych, jako kadry nowych legionów polskich. Aby to urzeczywistnić należało przeprowadzić przez kraje niemieckie tysiące Polaków. Przy czym czas naglił, gdyż jak wiemy, władze pruskie obawiając się na równi z Rosją polskich planów legionowych, zmuszały żołnierzy do powrotu do Królestwa Polskiego. Kurczyło się więc bardzo szybko potencjalne zaplecze żołnierskie. Brakowało też niezbędnych funduszy. Kiedy w końcu grudnia 1831 roku zakończyły się niepow!
odzeniami próby uzyskania finansowej pomocy w Paryżu, gen. Bem zorganizował liczne Komitety Przyjaciół Polski od Saksonii po Ren, które działały na kilku szlakach przemarszu kolumn emigrantów polskich z Prus i Austrii do Francji. Kolumny oficerów i podchorążych ruszyły w połowie grudnia 1831 roku. Mimo oficjalnych zakazów udało się do nich włączyć, pod innymi nazwiskami, także pewną liczbę podoficerów i instruktorów wybranych z doświadczonych żołnierzy.
Główna trasa przemarszu z Prus Wschodnich prowadziła z Królewca przez Elbląg, Malbork, Tczew, Starogard, Chojnice, Wałcz, Gorzów, Kostrzyń, do Frankfurtu nad Odrą, a dalej przez Lübben i Torgau do granicy prusko saskiej, następnie przez Lipsk, Erfurt, Eisenach, Frankfurt nad Menem ku granicy francuskiej we wsi Lauterbourg, skąd już wprost do Strasburga. Tę trasę kolumny pokonywały w około 50 dni. Internowani z Austrii wyruszali z miejsc koncentracji na Morawach przez Czechy do granicy austriacko bawarskiej. Dalej trasa prowadziła na Norymbergę i Würzburg w bawarii, przez Heilbronn w Wirtembergii do Strasburga bądź przez Ratyzbonę i Augsburg w Bawarii, Ulm, Stuttgart, Tübungen w Wittenbergii oraz Fryburg w Badenii do Strasburga lub granicy szwajcarskiej i przez Szafuzę, Bazyleę do Francji na Belfort, Besancon i Avingnon. Z tych szlaków czasem zbaczano, zwłaszcza indywidualnie lub w małych grupach, które ciągnęły także przez Prusy i Hanover na Belgię.
Austriacy odstawiali Polaków do granicy bawarskiej pod eskortą wojskową. Niektórzy przekradali się bez paszportów z Galicji przez Słowację, Węgry i kraje austriackie lub Czechy do Niemiec. Kolumnom wyruszającym z Prus Wschodnich towarzyszył oficer pruski, do którego obowiązków należało zapewnienie emigrantom pomocy w drodze. rodków transportu (wozów konnych lub ciągniętych przez woły) oraz kwater dostarczały władze pruskie, a żandarmeria dokuczliwie pilnowała przejazdu. Na terenach zamieszkanych przez ludność polską, wychodźców przyjmowano życzliwie, za Odrą - w Brandenburgii nie brak było oznak wrogości.
Toteż granicę prusko-saską przekraczali emigranci z radością. Niektórzy przysięgali, że nigdy nie zapomną Prusakom "naszej krzywdy, tych śledzi i podłych kartofli". Teraz dosłownie od szlabanu granicznego witani byli entuzjastycznie. Od tego momentu koszty wędrówki pokrywały niemieckie Komitety Przyjaciół Polski. Prześcigano się w dowodach przyjaźni i gościnności: fetowano wszystkich, zaopatrywano potrzebujących. Szczególnie w Lipsku, gdzie od listopada 1831 roku bardzo energicznie działał "Związek dla Wsparcia Potrzebujących Pomocy Polaków" (Verein zur Unterstützung Hielfsbedürftiger Polen) pod przewodnictwem księdza Fryderyka Brockhausa, który zdołał zgromadzić znaczne środki finansowe i materialne. 2130 Polaków, którzy w dużych kolumnach przeszli przez Lipsk od 8 stycznia do 13 marca 1832 roku otaczanych było świetnie zorganizowaną opieką i pomocą. Okazywały ją wszystkie warstwy społeczne; wjazd kolumn do miasta odbywał się w honorowej asyście oddziałów wojska saskiego i gw!
ardii mieszczańskiej. Na spotkanie wychodziły tłumy mieszkańców ze sztandarami, grały orkiestry, strzelano na wiwat. Przed Polakami stały otworem domy prywatne i najlepsze hotele, organizowano dla nich uroczyste przyjęcia, spektakle teatralne, a nawet bale, iluminowano domy, wieszano transparenty: ,Jeszcze Polska nie zginęła, a nie zginie póki żyją Niemce". W Gotha wystąpił paradnie miejscowy garnizon, oficerowie polscy przyjęci zostali w księżycowym pałacu, w innych miastach baterie artylerii witały kolumny salwami honorowymi, orkiestry wojskowe grały Jeszcze Polska nie zginęła i marsze wojskowe, bito w dzwony. Nic dziwnego, że aby Polaków ucieszyć wybito szyby w konsulacie rosyjskim. I tak do samej granicy na Renie.
Ze swej strony Polacy starali się zapoznać z kulturą i historią przemierzanych krajów, zwiedzano zabytki sztuki, gospodarstwa wiejskie i fabryki, szukano, jak na przykład w Lipsku, pamiątek po księciu Józefie, a w Solurze składano hołd na grobie Kościuszki.
Dochodziło też jednak do incydentów świadczących, że władze i wojsko niemieckie niechętnie przypatrywali się entuzjazmowi swych rodaków dla emigrantów polskich. Wrogo przyjmowano Polaków w księstwie sasko-weimarskim, gdzie panującą była siostra cara Mikołaja I. W Hanau omal nie doszło do rozruchów, gdy niemiecki oficer huzarów zaatakował szablą, poturbował i aresztował polskiego porucznika, za którym ujęli
się mieszkańcy i z bronią wymogli jego uwolnienie. Zdarzały się pojedynki z oficerami niemieckimi.
Była to przecież "podróż raczej polityczna niż geograficzna " jak trafnie zauważył Aleksander ]ełowicki. Polaków witano bowiem w Niemczech jak ptaki zapowiadające rewolucję. Prasa niemiecka pisała o triumfalnym pochodzie wolności " o polskich rycerzach wolności". Wielkiej popularności nabrały ryciny przedstawiające sceny z powstania i podobizny wybitniejszych Polaków, a przede wszystkim utwory literackie: wiersze i pieśni z powszechnie znaną Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę . Nie było to przypadkowe, gdyż wypływało z aspiracji i rozwoju niemieckiego ruchu narodowego, rozbudzonego w okresie napoleońskim, a pod wpływem walki o wolność Grecji oraz rewolucji we Francji i Belgii, rozszerzającego się na wszystkie grupy społeczne w całych Niemczech. Powstanie Listopadowe odegrało w tym procesie olbrzymią rolę.
Polacy walczący z Rosją - główną podporą więtego Przymierza - byli dla niemieckiego obozu liberalnego sprzymierzeńcem przeciw despotyzmowi dworów niemieckich, przeciw Związkowi Niemieckiemu, który w policyjnym systemie rządów metternichowskich pełnił rolę obroży krępującej narodowy i polityczny rozwój Niemiec. Toteż entuzjazm mieszkańców witających powstańców polskich - zjawisko bez precedensu - był wyrazem opozycji liberalno -demokratycznej i stał się ważnym czynnikiem umacniania patriotyzmu ogólnoniemieckiego. Liczne propolskie stowarzyszenia rychło przekształciły się w kluby polityczne, które organizowały manifestacje narodowe, sadziły drzewa wolności, składały petycje domagające się wolności prasy i reform w celu odrodzenia Niemiec Zjednoczonych. Niepokoiło to konserwatywne rządy, które pod wpływem carskiej, pruskiej i austriackiej dyplomacji lub z własnej inicjatywy, starały się hamować propolskie manifestacje. Zaostrzył się też kurs wobec Polaków: rząd saski odmówił Po!
lakom prawa osiedlenia się w Dreźnie. Generał Bem zmuszony został do opuszczenia Drezna i Lipska i do na poły konspiracyjnego pobytu w małym Altenburgu, skąd kierował przemarszem kolumn emigrantów. Bawaria i Wittembergia, a nawet Saksonia, na wiosnę 1832 roku wprowadziły poważne ograniczenia, a w końcu zamknęły swe granice przed Polakami.
Przejście przez Niemcy wywarło olbrzymi wpływ także na emigrantów Polskich. Im bliżej granic Francji tym spieszniej jechano, by znaleźć się " w kraju naszych nadziei" i uścisnąć "naród bratni, od tylu wieków ściśle połączony z Polską i Polakami". Rząd francuski liczył się z możliwością przybycia pewnej liczby Polaków po upadku powstania: w marcu 1831 roku minister Francois H. Sebastiani zapewniał gen. Karola Kniaziewicza, dyplomatycznego wysłannika Rządu Narodowego: "jeśli przyjdziecie to was przyjmiemy". Nie miał zresztą innego wyjścia - skoro Francja nie udzielała Polsce pomocy, należało uczynić gest uspokajający własne społeczeństwo, by wzburzone klęską powstania nie zwróciło się przeciw Ludwikowi Filipowi. W Paryżu uświadomiono to sobie w połowie września 1831 roku., gdy nadeszły wiadomości o upadku Warszawy. Sebastiani, który poprzednio stale twierdził, że "rząd nie może dla Polski narażać interesów Francji, narażać pokoju " oświadczył 16 września w Izbie Deputowanych "L!
' ordre regne a Varsovie" - "Porządek panuje w Warszawie". To było stanowisko Francji oficjalnej. Natomiast ulice Paryża zapełniały się manifestami, doszło do kilkudniowych zaburzeń, prasa i opozycja parlamentarna wprost oskarżały rząd, że swą polityką. "neutralności, flegmatycznej, nędznej i bezmyślnej apatii" dopuścił do klęski Polski. Gabinet poślizgnął się na krwi polskiej, winien upaść" - wołano. "Nie chcemy pokoju za wszelką cenę" - mówił w Izbie gen. Marie Joseph la Fayette, a Odilon-Barrot dorzucał: Gdy mi kto mówi: pokój, powiadam; pokój i wolność. To jest hasło.
Przyjaciele Polski przygotowywali się już do przyjęcia emigrantów. W Paryżu działał od 28 stycznia 1831 roku Komitet Francusko- Polski ( Comite Central en Faveur des Polonais) z gen. la Fayette na czele. Lokalne komitety istniały w Strasburgu, Metzu, Lyonie, Belforcie, Besancon. Komitet paryski dysponował znaczną jak na owe czasy sumą 648 455 franków, zebranych ze składek, z których udzielano zapomóg emigrantom już na przejściach granicznych w Metzu, Strasburgu i Valanciennes. Siedziba Komitetu przy ul. Taranne 12 stała się punktem zbiorczym Polaków przybywających do Paryża. Łącznikiem między Komitetem La Fayette'a a emigrantami był Leonard Chodźko, Polak osiadły we Francji, kapitan Gwardii Narodowej w rewolucji lipcowej 1830 roku.
Opowiadano, że pierwszy żołnierz polski, powstaniec litewski w czamarze, stanął na paryskim bruku gdzieś około 20 października 1831 r. Rozpoznany przez przechodniów został serdecznie powitany. Wkrótce po tym przybyli członkowie władz rządowych, sejmu, zgrupowań politycznych: 24 października przyjechał do Paryża ostatni prezes Rządu Narodowego Bonawentura Niemojowski, pięć dni później Joachim Lelewel, a 2 listopada Maurycy i Kamil Mochnaccy.
Do końca grudnia 1831 roku znalazło się we Francji, przeważnie w Paryżu, kilka setek emigrantów. Główna fala dopiero nadciągała przez kraje niemieckie. Władze francuskie wyznaczyły Polakom punkty zborne: Avignon dla wojskowych i Chateauroux dla cywilów. Zamknięto jednocześnie przed emigrantami Paryż, pod rygorem utraty rządowego zasiłku.
W połowie stycznia 1832 r. strumień wychodźców przekraczających granicę francuską zmieniać się począł w wartki potok. W dwa tygodnie później było ich już około 1200. Pierwsza kolumna, licząca około 140 wojskowych, dotarła do Strasburga, 27 stycznia 1832 roku i pomaszerowała do Avignonu. Odtąd prawie codziennie przybywały następne kolumny. Ostatnia, złożona ze 182 emigrantów przeszła przez Strasburg 2 marca 1832 roku. We Francji było już wówczas około 4 rys. Polaków. Później potok emigrantów stopniowo zmniejszał się, ale jeszcze przez kilka miesięcy ciągnęli nowi. Na granicy zaopatrywani byli w dokumenty podróży określające trasę przejazdu do miejsca przeznaczenia oraz zasiłek pieniężny, w miejscowościach etapowych zapewniano kwatery i organizowano transport.
Kolumny Polaków były serdecznie witane w asyście wojska i gwardii Narodowej, z tłumnym udziałem mieszkańców. Tak było zwłaszcza w Strasburgu, Metzu, Luneville czy Nancy. Zresztą te dowody sympatii dla Polaków najdłużej utrzymywały się właśnie w Alzacji i Lotaryngii. Żywsze też były w warstwach niższych, przede wszystkim w ludzie miejskim, gdyż arystokracja i bogata burżuazja patrzyły na eks-powstańców jak na burzycieli porządku społecznego. Stopniowo jednak znikały powitalne komitety, a pozostawali formalistyczni oficerowie i urzędnicy. Uderzało to boleśnie polskiego emigranta, który po przyjęciu w Niemczech spodziewał się nie mniejszego entuzjazmu we Francji. I niemal od pierwszych chwil czuł się zawiedziony. To rozczarowanie wzrastało, gdy docierali do miejsc przeznaczenia. Duże kolumny witane były na ogół uroczyście i z wojskowym ceremoniałem wprowadzane do centrum miast, gdzie prefektury organizowały kwatery oraz pomoc materialną. Ludność na ogół manifestowała swe propolsk!
ie sympatie i tłumnie asystowała przy powitaniu. Kiedy tej oficjalnej oprawy brakowało, wjazdy grup emigrantów nie robiły na mieszkańcach większego wrażenia.
Władze francuskie stanęły wobec problemów, których skali poprzednio nie przewidywano. Francja Ludwika Filipa aktywnej polityki w sprawie polskiej prowadzić nic chciała, czego dowiodła postawą w okresie Powstania Listopadowego. Paryż pragnął pokoju i poprawy stosunków z państwami starego porządku, z Rosją, Austrią i Prusami. Jednakże dopóki w Europie panowało napięcie wywołane rewolucją 1830 roku we Francji i
Belgii, oraz Powstaniem Listopadowym, nikt nie mógł wykluczyć możliwości wojny. Wobec tego polska emigracja nabierała znaczenia jako rezerwa wojskowa oraz swego rodzaju atut w rozgrywkach dyplomatycznych między Paryżem a Petersburgiem. Jeszcze 2 stycznia 1832 roku marszałek Soult mówił gen. Kniaziewiczowi o ewentualnym formowaniu kadrowego korpusu polskiego w depot w Avignonie. Polacy chcieli w tych słowach widzieć zgodę na tworzenie legionów. W rzeczywistości Soultowi chodziło o ujęcie dyscypliną wojskową napływających masowo oficerów polskich. Jednocześnie bowiem odmówił gen. Bemowi funduszy na sprowadzenie z Prus około 10 tys. żołnierzy. W końcu stycznia 1832 r. również marszałek Soult wycofywał się ze swych poprzednich obietnic. Skarżył się, że Polacy przybywają "tak tłumnie, że nie wiemy, co z nimi robić" i pytał: "Dlaczego nie wracają do kraju i nie poddają się cesarzowi Mikołajowi?" A na uwagę Kniaziewicza, że są to "szczątki armii, która wstrzymała Rosję, która może o!
szczędziła Francji najście nieprzyjacielskie" Soult cierpko stwierdził: "Nic nie winniśmy Polakom. Nie potrzebowaliśmy ich wcale".
Początkowo władze francuskie postanowiły zgromadzić wojskowych polskich w depot w Avignonie. W marcu 1832 r. było w nim już około 1200 osób. Wówczas też zakład w Avignonie został podzielony: na przełomie marca i kwietnia ruszyło do Lunel około 620 oficerów i żołnierzy, którzy po kilku miesiącach, we wrześniu 1832 r., ostatecznie przeniesieni zostali do Le Puy w Masywie Centralnym. W lutym 1832 roku nowy depot dla wojskowych polskich utworzono w Besancon. W marcu zgromadziło się tam ponad 900 emigrantów. Niebawem w kwietniu i maju 1832 r. utworzono dwa niewielkie depots, liczące po około 50 emigrantów, w Salins i Lons-le-Saumier, które uważały się za filialne w stosunku do Besancon. Kilka miesięcy później podobny charakter miały małe (45-55 osób) zakłady w Vesoul i Dijon. Depot cywilów w Chateauroux zgromadził w tym czasie ledwie 30 osób i większej roli nie odgrywał, dopiero w drugiej połowie 1832 r. liczebność jego wzrosła do ponad 500 osób. W marcu 1832 r. utworzono trzeci du!
ży zakład wojskowy w Bourges w departamencie Cher w środkowej Francji, który do czerwca zgromadził około 370 emigrantów, a później liczył nawet około 1800 Polaków.
Tak więc w drugiej połowie 1832 r. istniało we Francji pięć dużych zakładów: Avignon, Besancon, Chateauroux, Bourges i Le Puy. W lutym i marcu 1833 roku powstał nowy zakład w Bergerac, do którego przeniesiono część wojskowych z Avignonu (156 osób) oraz z Besancon i Salins (około 300 osób).
Każdy z nich miał swoją wewnętrzną organizację: Ogół emigrantów wyłaniał w drodze równych, bezpośrednich i powszechnych wyborów Radę Polaków (np. w Avignonie 23 II 1832) lub "Radę Wojskową (jak w Besancon 19 III 1832} kierującą życiem danego depot i reprezentującą "Ogół" na zewnątrz, zgodnie z postanowieniami własnego "Statutu Organicznego". Rychło też w zakładach rozkwitło życie polityczne. Z niepokojem obserwowano zanikanie międzynarodowego napięcia i rozwiewanie się nadziei na wojnę Zachodu z Rosją. Rosło rozczarowanie do Francji oficjalnej. Z tym większą nadzieją szukano oparcia w społeczeństwie, w narodzie francuskim. Rozczarowanie do monarchii lipcowej nie przysłaniało przecież faktu, ze Francja była jedynym krajem, w którym Polak emigrant mógł liczyć na stałą pomoc materialną rządu i społeczeństwa oraz organizować się politycznie.
Kiedy jesienią 1832 roku sytuacja międzynarodowa w Europie poczęła się stabilizować, dla rządu francuskiego straciła znaczenie emigracja polska jako rezerwa wojskowa. Duże radykalizujące się zakłady, powiązane z opozycją republikańską były kosztowne i politycznie niewygodne. 1 kwietnia 1833 roku emigranci przeszli z gestii ministerstwa wojny pod opiekę ministerstwa spraw wewnętrznych. Zachowano jednak zasiłki rządowe. Wiosną 1833 r. władze francuskie rozpoczęły likwidację wiejskich depots. W połowie maja 1833 roku rozwiązano zakłady w Avignon i Besancon, w czerwcu Le Puy, w sierpniu Bourges, od czerwca do sierpnia Becgerac oraz mniejsze. W ciągu kilku miesięcy Polacy przeniesieni zostali do ponad 100 miejscowości prowincjonalnych, gdzie tworzyli niewielkie, najwyżej kilkudziesięcioosobowe kolonie.
Oblicza się, że do 1847 roku przeszło przez emigrację około 11 tysięcy Polaków. Najliczniejsi osiadali we Francji, gdzie na wiosnę 1832 roku było już około 4 tys. wychodźców polskich. Liczba ich stale rosła, bo choć niektórzy wracali do kraju, to jednak uciekających przez carskimi, austriackimi czy pruskimi represjami, lub po prostu szukających swobody, było znacznie więcej. Toteż w 1839 roku we Francji przebywało około 5700 Polaków, z których blisko 5500 pobierało zasiłek rządowy. W innych krajach skupiska emigrantów polskich były znacznie mniejsze. I tak w Anglii mieszkało około 700 Polaków, w Belgii ponad 100, w Hiszpanii około 150, w Algierze około 100, w Stanach Zjednoczonych od 400 do 500. Jeżeli do tego dodać około 500 rozproszonych od Portugalii, Włoch i Bałkanów po Skandynawię, to liczbę emigrantów w 1839 roku szacować można na blisko 8 tysięcy osób.
Pochodzili ze wszystkich ziem polskich i wywodzili się z różnych stanów społecznych. W trzech czwartych emigranci byli pochodzenia szlacheckiego, choć posesjonaci, w tym i właściciele olbrzymich fortun skonfiskowanych za udział w powstaniu, stanowili mniejszość. Czwarta część emigrantów miała rodowód plebejsko chłopski: byli to chłopi żołnierze i podoficerowie i rzemieślnicy. Większość emigrantów to wojskowi, a wśród nich zdecydowaną przewagę mieli oficerowie stanowiący około 70% ogółu. Na wychodźstwie znalazła się większość ówczesnej inteligencji polskiej z zaboru rosyjskiego: polityków, profesorów uniwersyteckich i szkół średnich, studentów, literatów i publicystów, funkcjonariuszy władz powstańczych, duchownych.
Przybycie do Francji kilku tysięcy emigrantów polskich stworzyło dla rządu poważne problemy finansowe. Władze dysponowały sumą 600 rys. franków, co nie pokrywało rosnących potrzeb - konieczne były dodatkowe sumy budżetowe wyłącznie na pomoc dla Polaków. Decyzja w tej sprawie należała do parlamentu. Korzystając z okazji, rząd francuski uchwalenie tych funduszy związał z przyjęciem przez parlament ustawy ograniczającej prawa osobiste wychodźców i oddającej ich pod ścisły dozór policji z prawem ekstradycji włącznie.
Każdy Polak przybywający do Francji, uznany za emigranta politycznego, miał prawo do rządowego zasiłku, zwanego potocznie żołdem, wypłacanego co miesiąc, początkowo w wysokości pozwalającej na przyzwoite utrzymanie. Kiedy jednak duże kolumny polskie docierały do miejsc przeznaczenia, weszło w życie rozporządzenie z 21 lutego 1832 roku zmniejszające ów żołd o połowę, co spowodowało, że wychodźcy od pierwszych dni znaleźli się w dość ciężkich warunkach materialnych. Szczególnie ciężki był los żołnierzy i podoficerów, których zasiłki, nawet przy racji chleba oraz posiłkach otrzymywanych z żołnierskich kotłów garnizonów francuskich, nie pozwalały na zaspokojenie najskromniejszych potrzeb. Toteż od pierwszych chwil oficerowie opodatkowywali się na rzecz funduszu pomocy dla żołnierzy. Te składki utrzymane zostały i wówczas, gdy 1 kwietnia 1833 roku rządowe zasiłki dla oficerów zostały jeszcze zmniejszone o blisko 25-50 procent w zależności od stopnia: generałowie otrzymywali odtąd 1!
00-150 franków, pułkownicy i majorzy 60 franków, a pozostali oficerowie 45 franków miesięcznie. Było to już na granicy nędzy. Do 1 kwietnia 1833 roku emigranci (z wyjątkiem depot cywilnego w Chateauroux) podlegali ministerstwu wojny, jesienią 1832 roku rozciągnięto na nich przepisy francuskiego kodeksu wojskowego z 1818 roku.
Pierwszych kilkanaście miesięcy większość emigrantów przesiedziała w depots, które lokowane były zazwyczaj w koszarach, na przykład Besancon, oficerowie mieszkali w izbach 5-6 osobowych, zaś żołnierze w chambrees nawet do 50 osób. Wygodniej było w kwaterach prywatnych przydzielanych przez władze. Przyjeżdżali do Francji bez grosza przy duszy, na pomoc rodzin z kraju liczyć nie mogli. Gniotła ich pospolita bieda. Z konieczności oszczędzano na żołądku: jadano w żołnierskich lub robotniczych garkuchniach 30-35-centowe obiady. Jednakże w Paryżu i w większych miastach, jak na przykład w Metz, Strasburgu czy Lyonie za dobry obiad trzeba było płacić co najmniej franka, zwłaszcza, że tanie garkuchnie groziły zdrowiu.
Emigranci mieszkający w Paryżu szybko upodobali sobie kilka niewielkich restauracyjek i kawiarni, które serwowały dania odpowiadające polskim gustom. Znana była zwłaszcza niemiecka restauracja Steinhausera koło Pont - Neuf, który dawał obiady za 30 franków miesięcznie. Tam też jadał Lelewel, który jak większość rodaków, przedkładał kapustę z kiełbasą nad kuchnię francuską. W Paryżu jadano także w polskiej garkuchni Winiarskiej przy Saint-Andre-des-Arts, w "Cafe d'Arcole", w "Hotele Corneille". Te restauracyjki stawały się polskimi klubami, gdzie można było nie tylko zjeść, ale spotkać rodaków i poczytać dzienniki polskie i francuskie. Zabronione były w nich natomiast wszelkie dyskusje polityczne - do tego służyły lokale gmin i stronnictw emigracyjnych, z najgłośniejszym, przy rue Taranne 12. Z czasem w Paryżu powstawały i salony polskie, z Hotelem I.ambert księcia Adama na czele.
Innym nieco rytmem, niż w stolicy Francji, biegło życie emigrantów na prowincji. łączył ich niedostatek i polityczne przekonania. Organizowali więc wspólnoty , pozwalające na łatwiejsze zaspokojenie potrzeb materialnych i duchowych. Czekając na wojnę rewolucyjną, na sygnał wymarszu do kraju w pierwszych latach emigracji nie szukano praktycznych zajęć czy nauki zawodu. Zresztą o godziwą pracę nie było łatwo. Toteż początkowo starano się kontynuować studia uniwersyteckie (np. w Montpellier młodzi wychodźcy w depots w Avignonie i Lunel), zdobywać praktykę w fabrykach zbrojeniowych i innych przedsiębiorstwach, czy też rozszerzać wiedzę we francuskich szkołach wojskowych. Część przez kilka miesięcy prowadziła samokształcenie i ćwiczenia wojskowe. Większość jednak żyła z dnia na dzień. Bezczynność i brak perspektyw, nostalgia za krajem łamała słabsze charaktery. Sprzyjała temu plaga hazardu, tanie wino, konflikty i zatargi na tle osobistym i politycznym. Pojedynkowano się nawet zbio!
rowo, we wszystkich zakładach. W każdym z nich demaskowano również płatnych agentów rosyjskiej ambasady w Paryżu. Z czasem żołnierze i podoficerowie, a później j część oficerów podejmowała pracę w winnicach, farbiarniach, drukarniach, w warsztatach rzemieślniczych i fabrykach, przy budowie dróg, kolei, kanałów i regulacji rzek. Byli robotnikami i inżynierami, zarabiali jako nauczyciele języków w domach prywatnych, jako malarze, muzycy, uczyli fechtunku.
Żniwo śmierci było olbrzymie: w latach 1831-1842 zmarło na emigracji przeszło 750 Polaków, z tego około 550 we Francji, a więc ponad 10 procent ogółu emigrantów. Emigracja tak liczna, a zwłaszcza tak społecznie i politycznie ukształtowana była zjawiskiem wyjątkowym nie tylko w historii polskiej, ale i innych krajów Europy. Reprezentowała cały naród, stanowiła jego rzeczywistą elitę intelektualną, która "szła za granicę by ratować siebie od prześladowania i zagłady, ale także i przede wszystkim, by prowadzić dalej zakończoną we wrześniu, lecz nigdy nie zamkniętą walkę o Polskę".
Wychodźcy byli wolną cząstką ujarzmionego narodu. Czuli się uprawnionymi do przemawiania i działania w jego imieniu, do zastępowania kraju pozbawionego normalnego życia politycznego. W pierwszym zwłaszcza okresie kraj to w pełni uznawał, przez wiele lat tak traktowały polską emigrację społeczeństwa i rządy zachodnie.
Emigranci wierzyli, jak to pisał Słowacki, że "kiedy prawdziwie Polacy powstaną, to składek zbierać nie będą narody". Z goryczą wyrzucano sobie, że w powstaniu wprawdzie nie zabrakło "ramion do pałasza", ale "brakowało ducha do ramienia, toteż "nie brakło odwagi w poświęceniu, ale jej brakowało w wytrwaniu". Nic więc dziwnego, że na emigracji ze zwielokrotnioną siłą kontynuowano zapoczątkowaną już klubach, prasie i sejmie
powstańczym dyskusję nad przebiegiem walki i przyczynami klęski. W ogniu polemik na temat niedawnej przeszłości powstawały nowe kierunki polityczne, obozy i stronnictwa, z których każde starało się dopracować własnego programu społeczno-politycznego, wybrać drogę odzyskania niepodległości, stworzyć wizję nowej Polski. Żołnierz-tułacz szybko przekształcał się w emigranta-polityka. -
Jedni liczyli na nowe powstanie na ziemiach polskich, drudzy na rewolucję i wojnę europejską, a jeszcze inni radzili czekać na bunt nad Donem i Uralem oraz upadek caratu. Większość miała głębokie przekonanie, że powstanie polskie było "krwawym wypowiedzeniem walki na śmierć wolności z despotyzmem" jak pisano w lipcu 1832 roku w odezwie Towarzystwa Litewskiego i Ziem Ruskich. Uważali się za awangardę już nie tylko Polski, ale i ruchów wolnościowych całej Europy.
Na co dzień była jednak tęsknota za krajem i gorycz klęski. A z kraju nadchodziły wieści coraz gorsze. Żołnierzy masowo wcielano do armii rosyjskiej i wysyłano na Syberię lub Kaukaz nie żałując opornym kijów, jak na przykład w Kronsztacie w 1832 roku, gdzie 12 zakatowano na śmierć za odmowę przysięgi na wierność Mikołajowi I. Na wiosnę 1832 roku wywieziono z Królestwa Polskiego setki chłopców i wcielono do rosyjskich zakładów wojskowych. Na Litwie likwidowano szkolnictwo polskie. Zamknięto Uniwersytet Wileński i Liceum Krzemienieckie, a z 394 szkół polskich na Litwie i Ukrainie pozostawiono jedynie 92. Carskim ukazem z 1831 r. szlachtę bezrolną przekształcono w "jednodworców" i tysiącami przesiedlono na Kaukaz. Spiski i konspiracje niepodległościowe potęgowały represje. Symbolem nowych porządków była Cytadela Warszawska, szubienica na jej stokach i zsyłka na Kaukaz lub Sybir.
Powtarzał więc emigrant za Mickiewiczem modlitwę Litanii Pielgrzymskiej:

O wojnę powszechną za wolność ludów,
...
O broń i orły narodowe
...
O śmierć szczęśliwą na polu bitwy
...
O grób dla kości naszych w ziemi naszej,
...
O niepodległość, całość i wolność Ojczyzny naszej
...




 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin